ZIMNY WIATR

Z Magdaleną Maliszewską, autorką „Zimnego wiatru” rozmawia Aleksandra Polewska–Wianecka.

Takiej powieści na polskim rynku księgarskim naprawdę jeszcze nie było. Początek stanu wojennego, podziemie studenckie, Kraków, historia o której nie wolno mówić, a do tego przyjaźń, miłość, humor, wątki sensacyjne, a nawet kryminalne. Książka wciągająca i świeża jak mroźne, grudniowe powietrze.

Jest 13 grudnia 1981 roku. Budzisz się rano, włączasz radio i dowiadujesz się, że nocą ogłoszono stan wojenny. Czy tak to wyglądało?

11 grudnia wyszłam ze strajku okupacyjnego w Collegium Novum. Oczywiście nie dlatego, że nie chciało mi się już strajkować, ale bardzo źle się czułam, miałam wysoką gorączkę, kaszel. Moja mama, gdy mnie zobaczyła, była tak przerażona, że od razu poprosiła o pomoc znajomą lekarkę. Okazało się, że to zapalenie płuc i wieczorem już miałam postawione bańki. Planowałam, że jak się wyleczę, to znów dołączę do strajkujących w Novum. Nie wiedziałam, że zaraz po moim wyjściu podjęto decyzję o zawieszeniu strajku. Z soboty 12 grudnia pamiętam tylko, że leżałam chora i bardzo osłabiona po tych bańkach. Ale już poranek 13 grudnia pamiętam doskonale – mama obudziła mnie słowami „Wojna jest!”, bo przecież nikt wtedy nie wiedział, co w praktyce oznacza „stan wojenny”. Wszyscy się bali, że to Rosjanie przyszli nam z „bratnią pomocą” jak już wiele razy w historii. Ze swojej wersalki widziałam grający w drugim pokoju telewizor i generała Jaruzelskiego wygłaszającego przemówienie. Po południu, kiedy poczułam się trochę lepiej, przyszło mi do głowy, że jeśli to wojska rosyjskie weszły do Polski, żeby nam tu zaprowadzić stan wojenny, to na pewno powstaje jakiś podziemny ruch oporu. Byłam za słaba, żeby wyjść z domu, ale pamiętałam opisy z książek o II wojnie i powstaniu warszawskim, gdzie czołgi okupanta obrzucano z okien butelkami z benzyną. Nie znalazłam wprawdzie w domu żadnej benzyny, ale doszłam do wniosku, że przecież wysokoprocentowe alkohole też się palą. Wszyscy oglądali „Popiół i diament” ze słynną sceną podpalania wódki w kieliszkach. Poszłam więc do barku i zaczęłam szukać czegoś wysokoprocentowego. Ale okazało się, że najwięcej procentów miały… koniaki. Postanowiłam więc, że jeśli jakieś czołgi pojawią się na alei Pokoju, to będę musiała rzucać do nich tym, co mam, czyli tymi koniakami. Oczywiście o tym, że koktajl Mołotowa powinien mieć zapalnik albo chociaż jakąś zapaloną, nasączoną benzyną szmatę w szyjce butelki, dowiedziałam się kilka lat później. Myślałam, że jak taka butelka spada na rozgrzany czołg, to zapala się automatycznie. Na szczęście dla mnie aleją Pokoju nie przejeżdżały wtedy żadne czołgi… (śmiech) Podobną sytuację opisałam w mojej książce „Zimny wiatr”, gdzie jeden z bohaterów wyobraża sobie rzucanie koktajlami Mołotowa dokładnie tak samo jak ja 13 grudnia.

Byłaś tamtej zimy studentką I roku. Czas Twoich studiów przypadł w absolutnie niezwykłej chwili naszej historii. Z jednej strony Karnawał Solidarności, narodziny NZS, a z drugiej stan wojenny i działalność w antykomunistycznym podziemiu. Czy możesz o tym trochę opowiedzieć?

Dobrze liczysz, byłam studentką I roku bibliotekoznawstwa i informacji naukowej na Uniwersytecie Jagiellońskim, więc czas Karnawału „Solidarności” łączy się dla mnie ze wspomnieniami z klasy maturalnej i z początku pierwszego roku studiów. Dużo się wtedy działo, projekcje „półkowników”, czyli filmów zatrzymanych wcześniej przez cenzurę, niezależne wykłady na Miasteczku Studenckim, spotkania w „Jaszczurach” z robotniczymi przywódcami, przepisywanie z kaset tekstów piosenek z Festiwalu Piosenki Prawdziwej i rozprowadzanie wśród znajomych, włóczenie się po knajpach, gdzie cały czas się dyskutowało o polityce, o „wejdą czy nie wejdą”, wystawanie w kolejkach pod kioskami „Ruchu”, żeby kupić „Gazetę Krakowską”, która, mimo że nadal była organem PZPR pod egidą Macieja Szumowskiego, wyrosła na najbardziej niezależny z oficjalnych dzienników, polowanie na „Tygodnik Solidarność”, marsze „głodowe”, przyjazd do Krakowa Lecha Wałęsy. Aż dziwne, że w tym wszystkim znalazłam czas na maturę i egzaminy wstępne. A niedługo po rozpoczęciu roku akademickiego, kiedy pierwszoroczniacy, a więc także i ja, nie zdążyli się jeszcze dobrze zaaklimatyzować i „rozejrzeć” po swoich uczelniach, ogłoszenie okupacyjnego strajku solidarnościowego ze studentami radomskiej Wyższej Szkoły Inżynierskiej, którym narzucono rektora niezgodnie z procedurami i przyjętym wcześniej porozumieniem. Właśnie na strajku okupacyjnym w Collegium Novum zapisałam się do NZS, tego jeszcze jawnego. Legitymację mam oczywiście do dzisiaj. Dopiero po latach zauważyłam, że na tej legitymacji z ramienia NZS podpisała się osoba, której wtedy jeszcze nie znałam, a która później została (i jest do dzisiaj) moją bliską przyjaciółką. To ona wciągnęła mnie w gliwickie podziemie, dzięki czemu nie tylko woziłam tam przez lata krakowskie wydawnictwa podziemne, nie tylko uczestniczyłam w opozycyjnych śląskich działaniach, ale zostałam współzałożycielką „Wyboru” – niezależnego miesięcznika społeczno-politycznego. Ale to już była II połowa lat 80.

Można zaryzykować stwierdzenie, że krakowskie (szeroko rozumiane) podziemie studenckie wyrosło na męczeństwie Staszka Pyjasa. Kiedy go zamordowano byłaś licealistką, domyślam się jednak, że informacja o jego śmierci nie przeszła obok Ciebie niezauważenie…

Pamiętam swoje myśli z tamtego majowego dnia w 1977 roku, kiedy mój tata wrócił z pracy i zaczął opowiadać, że cały Kraków huczy od opowieści o studencie, którego w bramie na Szewskiej zabiła Milicja Obywatelska. Wydawało mi się to nieprawdopodobne – nie dlatego, że nie wierzyłam, że milicja może mordować ludzi niewygodnych dla komuny, ale ponieważ myśląc logicznie, wydawało mi się to absurdalne. Co może komuna zyskać na śmierci jednego studenta? Przecież wszyscy znienawidzą ich jeszcze bardziej, nawet ci dotychczas obojętni, dojdzie do protestów, manifestacji, może strajków. Ludzie się wkurzą, wyjdą na ulicę, a Zachód będzie mówił o mordzie politycznym. Nie wiedziałam wtedy, nikt nie wiedział, o obrzydliwej roli Leszka Maleszki ani o tym, że najprawdopodobniej Staszek domyślał się zdrady przyjaciela i właśnie dlatego musiał zginąć, aby nie zdekonspirować donosiciela nadal potrzebnego służbom. Zresztą sprawa śmierci Pyjasa wciąż budzi kontrowersje, a teza o morderstwie nie została jak dotychczas wystarczająco udokumentowana ani udowodniona.

Takiej powieści jak „Zimny wiatr” nie było dotąd na polskim rynku księgarskim. Jak myślisz, dlaczego? Przecież studenckie podziemie w Krakowie to idealny temat na bestseller. Tym bardziej, że są w niej zarówno kryminalne jak i sensacyjne wątki.

Też się zastanawiam, dlaczego pisarze tak rzadko sięgają do historii lat 80., szczególnie do tej dramatycznej grudniowej nocy, gdy wielu ludziom zmieniło się całe życie. Bo przecież nie tylko internowanym i ich rodzinom, ale także tym, którzy musieli się ukrywać albo wtedy właśnie postanowili dołączyć do antykomunistycznego podziemia. To przecież równie ciekawy okres jak II wojna i okupacja hitlerowska. Książek o okupacji, wspomnień, które czyta się z wypiekami na twarzy, jest całe mnóstwo, a stan wojenny i lata osiemdziesiąte nie doczekały się swoich „Kolumbów”, nie mówiąc już o swoim Baczyńskim, mimo że minęło już przeszło 40 lat. Filmowcy też niespecjalnie interesują się tamtym okresem. Ostatnio pozytywnie mnie zaskoczyły grudniowe sceny z serialu „Stulecie Winnych”. Wprowadzenie stanu wojennego jest tam pokazane w bardzo indywidualny, nieoczywisty sposób, ale też niesamowicie skrótowo, bo przecież serial obejmuje okres aż stu lat, więc nie mógł zbyt dużo czasu poświęcić żadnemu wydarzeniu tego stulecia. W każdym razie można ten serial odnotować jako pozytywny wyjątek. Starałam się, aby „Zimny wiatr” nie był tylko książką o „robieniu podziemia”, bo dla przeciętnego czytelnika byłoby to chyba nie do zniesienia, zbyt monotematyczne i hermetyczne. Poza tym bohaterami książki są studenci II roku historii, a przecież studenckie życie, nawet wtedy, nie składało się wyłącznie z konspirowania. Jak wszyscy młodzi ludzie, także ci, którym przyszło żyć w tamtych trudnych czasach, studenci z lat 80., a więc i moi bohaterowie, przyjaźnią się, kochają, zdradzają, imprezują, chodzą po górach, włóczą po Krakowie, przesiadują w knajpach, chodzą do teatru, kina, bibliotek, czytają książki, gazety, dyskutują i kłócą się. Mam nadzieję, że udało mi się w książce choć trochę oddać klimat Krakowa początku lat 80., gdzie trzeba było stać w kolejkach po papier toaletowy, a sukienki szyło się z farbowanej w domu tetry na pieluchy.

Kiedy przyszedł Ci do głowy pomysł na tę książkę?

Pomysł, żeby napisać jakąś opowieść z tamtego czasu pojawił się w mojej głowie dość dawno, jakieś 10 lat temu, może nawet wcześniej. Nie przypuszczałam wtedy oczywiście, że wyjdzie mi 780-stronicowa cegła (śmiech). Niestety, poza bardzo ogólnie zarysowaną postacią głównej bohaterki, nie miałam wtedy pomysłu na żaden wątek, nawet zarysu jakiejś fabuły, jakiegoś „dziania się”. W końcu, po napisaniu trzech czy czterech stron stwierdziłam, że widać nie dane mi zostać prozaiczką i że widocznie muszę się ograniczyć do literatury faktu. Bo wcześniej razem z Bereniką Rewicką napisałyśmy książkę złożoną z wywiadów z działaczkami podziemia niepodległościowego „Kobiety małopolskiej Solidarności”, która niedługo będzie miała drugie wydanie. I kiedy tak naprawdę już zaczynałam zapominać o pomyśle na powieść, to pewnego dnia rano, a był to akurat pierwszy dzień po śmierci Kornela Morawieckiego, z którym się przyjaźniliśmy i z którym uwielbiałam dyskutować na różne tematy, obudziłam się i nagle „zobaczyłam” całą swoją powieść. Oczywiście nie wszystkie sceny, ale wszystkie wątki i całą fabułę powieści. Dlatego lubię mówić, że to Kornel wyprosił dla mnie o taki dar, jak znalazł się już przed obliczem świętego Piotra.

Rozumiem, że budowałaś „Zimny wiatr” w oparciu o własne doświadczenia?

Tłem akcji są wydarzenia, w których rzeczywiście brałam udział: strajk w Collegium Novum, manifestacje 13 maja w Rynku Głównym i 13 czerwca w okolicach „Arki Pana” w Nowej Hucie, koncert „Piwnicy pod Baranami” u Dominikanów, poranne msze dla studentów. Opisałam też takie zdarzenia, z których relacje słyszałam od znajomych – wizyta delegacji z gdańskiej „Solidarności” na stadionie „Hutnika”, strajk na AGH i w kombinacie, milczący marsz 30 kwietnia. Poza tym w książce jest kilka scen, które naprawdę miały miejsce i sytuacji, które rzeczywiście mi się przydarzyły, np. zabawna scena w jadłodajni „Ludowa”, zwanej wtedy przez wszystkich „U Kapusty”. Zresztą kultowe w tamtych czasach, a dziś już nieistniejące i zapomniane lokale, odgrywają w tej powieści dużo rolę. W ogóle starałam się (nie wiem, czy skutecznie), żeby w „Zimnym wietrze” powaga i dramatyzm tamtych dni przeplatały się z humorystycznymi i nieco bardziej „lekkimi” scenami, bo przecież tak właśnie układa się życie, szczególnie życie młodych ludzi, że smutek przeplata się z radością.

Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Mam nadzieję, że powieść znajdzie wielu młodych i starszych czytelników.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *