Najważniejsza jest prawda
Z laureatką konkursu literackiego naszej redakcji w dziedzinie poezji i prozy, uczennicą Zespołu Szkół nr 23 w Warszawie, 58 LO im. K.K. Baczyńskiego, rozmawia Stanisław Srokowski
Kiedy zaczęłaś pisać? W jakich okolicznościach? To były wiersze, czy opowiadania?
Zaczęłam pisać pięć lat temu. Od tego czasu mój styl bardzo się zmienił. Już jako dziecko czytałam dużo książek i miałam bardzo dużo pomysłów w głowie, które chciałam opisać. Początkowo były to opowiadania, później zaczęły się one przemieniać w hybrydę prozy i poezji. Nie lubię ściśle określać gatunku tego, co piszę, czuję wtedy niejaką presję nakładaną przez odgórne zasady.
Dlaczego piszesz?
Zaczęłam pisać, by dzielić się ze światem moimi myślami; później jednak pragnęłam przekazywać moją świadomość i ilustrować mechanizmy, przy pomocy których doświadczam życie. Zawsze czułam potrzebę zostawiania śladu po sobie, czasem żeby poradzić sobie z samotnością, a innym razem, żeby móc w pełni opisać pociągający mnie temat, zdarzenie itp. Czuję, że jest to coś, co było mi „pisane”; to dla mnie oczywiste, że to robię. Bez słów nie doświadczałabym życia.
Jakich poetów, pisarzy lubisz, cenisz?
Lubię pisarzy i poetów z różnych epok i nurtów. Najbardziej cenię twórczość Fiodora Dostojewskiego, Hermana Hessego, Tomasza Manna, Franza Kafki, Oscara Wilde’a, Emily Brönte, Bolesława Prusa, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Sylvii Plath, Olgi Tokarczuk i poezje K. K. Baczyńskiego. Lubię bardzo też czytać japońskie opowiadania, których nie da się pomylić z niczym innym.
Co jest dla Ciebie ważne w pisaniu?
W pisaniu najważniejsza jest dla mnie prawda; nie chodzi o realistyczne oddanie rzeczywistości, a o wierne przekazanie świadomości bohatera, podmiotu lirycznego, czy mnie samej. Ważny dla mnie jest człowiek i jego zależność od świata i otaczających go ludzi, dlatego przy pisaniu zawsze wczuwam się w psychikę danego bohatera. Doprowadza mnie to do strumienia świadomości, któremu pozwalam płynąć, delikatnie rzeźbiąc koryto, aby opis był pełny i bezpośredni. W każdym utworze jest jakaś moja cząstka.
Jakie masz inne pasje?
Oprócz pisania moją pasją jest sztuka w ogóle. Kocham czytać książki z rozmaitych dziedzin, chodzić do teatru, na wystawy sztuki, do muzeów i oglądać artystyczne filmy. Od ponad roku natomiast hobbistycznie z przyjaciółmi nagrywamy filmy, do których piszę scenariusze i które reżyseruję. Bawię się przy nich formą, strojami, ujęciami i dialogami, odkrywam to i nie pragnę brnąć w to zawodowo, ponieważ najbardziej doceniam fakt, że to eksperyment artystyczny prowadzony z najbliższymi.
Jakie masz plany na 2025?
W 2025 roku zamierzam mieć bardziej pozytywne nastawienie do życia, którego mi brakowało w minionym roku. Planuję przede wszystkim pisać więcej tekstów, aby się rozwijać, chcę się też uczyć do matury, ponadto planuję nagrać kolejny amatorski film z przyjaciółmi. Bardzo chciałabym też spędzić wiele chwil z najbliższymi osobami, żeby nie zapomnieć, że życie tak naprawdę jest piękne.
Relacje
Zawsze i od zawsze
widzę wokół twarze, zazwyczaj znane,
dobrze by było, gdyby uśmiechały się do mnie pod dobrym kątem.
Osadzona jestem w chwilach,
o których nigdy nie śniłam,
bądź które przeżyłam i doświadczyłam,
i było to bardzo marne,
przemijalne i dla nikogo niezapamiętałe –
oprócz dla mnie.
Przechowuję mimo woli w ciasnych szufladkach każde, nawet małe –
wspomnienie.
Czy rzeczywiście ja otoczona jestem uznaniem?
Czy rzeczywiście ja jestem lubiana?
I czy rzeczywiście moja twarz też jest wśród tłumu poszukiwana?
To wszystko jest wielką huśtawką, która raz na górze, raz na dole przed oczami przebiera różne maski.
Huśtawka tasuje je, jakby to były karty,
zlepki kolorowego papieru w jednej talii.
Gdy trzymam ją w dłoniach, uginam się pod jej ciężarem,
ostre zakończenia wbijają mi się boleśnie w klatkę –
ja tylko umiem patrzeć.
Szmaragd
Łatwo jest kłuć się kamieniami, gdy są one prosto z wody,
łatwo jest patrzeć na lejącą się krew odzwierciedlającą twój poród.
Łatwo jest też blachą jeździć po metropolii i stukać w szkło.
Łatwo jest również patrzeć na ludzi wydzierganych z kolorytu,
zbliżających się do siebie i dzielących się ciepłem mięśnia.
A nie, poczekaj, wybacz mi, pomyliło mi się.
Przecież ja to widzę z bardzo wysoka,
a pod żelazną brzytwą dopiero mi się rozpościera świat. Teraz tak,
teraz już widzę nitki obgadanych uczuć, głazy walące o matki i długie kolejki do samokrzywdzenia.
Diabelskich siedem czakr patrz i muska swymi palcami moje biodra okryte spodniami.
Niegdyś to szmaragdy koło mnie się znajdowały, a w ich zieleni widziałam najszczęśliwsze życie. Miłe one były…
Do momentu, gdy pękły o ceramiczną podłogę pokrywającą drugi biegun.
Och biedne, naprawdę – wierz mi na słowo. Były bardzo piękne.
Szepnęły mi potem, że nie były gotowe na promyki Słońca. Jakże to by musiało boleć.
Dobrze, że skrywają się w złotym kuferku nieopodal auta. Doskonale się miewają,
ciepło im, ale nie za ciepło, bo to wtedy zbyt duże urozmaicenie.
Czy widzą mnie z tej niby odległości pytasz? No, widzą.
Widzą jak szkło, odbijają obraz, tylko postanawiają nie rozpoznawać kształtu.
Zdarza się, na szczęście powieszono mnie na jeden supeł, więc seans będzie dłuższy.
Pięknie tu niebo widać i gwiazdy, a tafla rzeki stąd jaka urocza,
a no i kaczki śpiewają, czasem nawet podchodzą.
Czy mi tu dobrze pytasz? Aha, nie pytasz,
lecz i tak czy siak, bo znudziło mi się czekanie, aż przestanę odczuwać tlen.
No, więc nie wiem, czy to zauważyłeś –
bo w złotej ramie trudniej to dostrzec, ponieważ należy zrobić krok do przodu –
ale właśnie ginę, kałuża mojej satyny się powiększa, cera moja już jest sina…
jeszcze parę chwil i podam dłoń Czasowi,
wtedy ciało upadnie i będzie oglądane przez wszystkich ciekawskich.
A czy przez szmaragdy?
Nigdy.
Malarz
Glina była jeszcze wilgotna,
gdy zadzwonił telefon.
To Śmierć zadzwoniła –
głos miała przyjemny,
przyjemny do takiego stopnia, że się zarumieniła.
Poprosiła, aby wbiła sobie strzałę w serce,
co od razu zrobiła.
Gdy Księżyc zniknął za kotarą, cała się już wykrwawiła.
Jej krew – zeschnięta, brązowa, bordowa.
Dostała za zadanie wyjść i znaleźć pewnego Malarza,
Malarza, który za nią stoi i co dzień maluje ją na płótnie.
Chodząc, czesała swoje włosy, bo nie miała innego zajęcia,
szła mniej więcej całe życie, aż stanęła przy pewnego jeziora tafli.
O dziwo, nie ujrzała w odbiciu siebie, lecz Malarza właśnie –
miał o wiele paskudniejszą wersję jej facjaty, na której była drewniana maska rozpaczy.
Okazało się, że nie chce mieć z nią nic wspólnego,
więc sama musiała brać się za malowanie portretu.
Była tak zmęczona po robieniu niczego, że przymknęła powieki,
aż zatraciła zdolność poruszania się.
W wielkiej czerni zamurowano ją żywcem,
gdyby tylko wysłuchała wskazówki,
nie byłaby teraz trupem.
Ciało winem
Rodzice są jedynie iluzją, skoro to ja lepię swoją glinę,
a moje ręce są wyłącznie z pyłu, tak jak pył w mojej mogile.
Przesiąkają żółcią przy wszelkim podmuchu,
ale to nie przez Nie zginę.
Mam pod suknią niezmiernie ciężką zbroję,
chroni ostatek połamanych żeber moich,
bo to parszywy czas lubi je kruszyć między zębami swymi,
zapewne ostrymi, wcale łaskawymi.
Mam też włosy na głowie, które zakrywają iglasty las myśli budzących mą trwogę.
Nie noszę pod powieką soczewek,
wyłącznie własne szkła są mi niezbędne,
do bólu perfidne i rzeczywistość moją obrazują błędnie,
w pełni zniekształcają mojego świata poznanie.
Mimo to wciąż wierzę, że
wystającą nieśmiało spod pancernego welonu prawdę kiedyś ujrzę.
Tren sukni ciągnie się za mną przez mile,
gdy myślę o skreślonych już jednostkach i wychudłych stosach kości,
którym to nie dałam rady uścisnąć dłoni.
Tren sukni długi jest jak łzy w wieczny wieczór kapiące; i obślizgłe, zamarzłe, perfidne.
A więc czy Hefajstos dobrze wykuł mi zbroję?
Bo przy każdym uderzeniu ściska mnie mocniej, aby jak najmniejszy pisk wyszedł ze mnie,
abym upadła nieskończoną ilość razy i grunt wlazł we mnie,
abym połknęła duszące mnie błoto i stwardniała doszczętnie.
Nie wstydzę się, mimo iż usta moje są wiecznie spierzchnięte, bo nie wypowiadam słów,
słów ciągle budzących mnie z zakłamanego, światowego snu.
Jak umrę, zostanie po mnie jedna kość i czarna kropla,
a gdy skrzydłami sięgnę nieboskłonu – mój dotykalny byt wtopi się znów w glebę – tym razem na wieczną rozkosz, wtedy też ciężkie kołki wbijać mi się będą w żebra za karę;
za wstyd i za niemoc świdrującą mi czaszkę,
a między niebem a klatką tego świata zawiśnie czerwony mięsień –
I niechaj to będzie wasze serce, a to ciało –
niechaj będzie waszym winem.