Wielkie odkręcanie fałszywych prognoz, które systemowe media sączyły publiczności aż do ostatniej chwili, po elekcji wymaga reakcji zarazem błyskawicznej, jak i przekonującej. Trzeba nie tylko w trybie awaryjnym ukoić emocje przerażonych stronników wyborczego fantomu, znanego jako Kamala Harris, ale przede wszystkim należy kolejny raz zatrzeć ogromną kompromitację maszynerii, która zza kulis obsługuje polityczny spektakl zwany liberalną demokracją.
Przypisywane Stalinowi porzekadło, że nieważne kto i jak głosuje, bo najważniejsze jest, kto głosy liczy, właściwie straciło swą aktualność. Dziś trafniejsza wydaje się formuła, że o wszystkim przesądza fakt, kto ogłasza wyniki i jak je interpretuje. A choć trudno nie odnieść się do – dla jednych zdumiewającego oraz bulwersującego, dla innych pożądanego i oczywistego – zwycięstwa eksprezydenta Donalda Trumpa w tegorocznym wyścigu do Białego Domu, to zamierzam się zająć w tym tekście głównie sposobem wyrafinowanego sterowania opinią publiczną. Sterowania za sprawą tak często używanych przy rozmaitych okazjach i jeszcze chętniej nadużywanych, zwłaszcza przed wyborami wszelkiego typu – sondaży, wywiadów, ankiet, badań fokusowych etc. I to dzięki wykorzystaniu odkrytego przez Roberta K. Mertona zjawiska samospełniających się versus samoobalających się przepowiedni / prognoz.
Oczywiście podmioty, które prowadzą badania dominujących postaw i opinii społecznych deklarują rzetelność i cele wyłącznie poznawcze, ale tajemnicą poliszynela pozostaje fakt, że rzeczywistość wygląda daleko inaczej. Po pierwsze, mnogość firm oferujących badanie opinii publicznej i analizę uzyskanych stąd danych wymusza na podmiotach działających na tym rynku konkurencyjność. Nie od dziś wiadomo, że partie polityczne zamawiają i płacą za dwa rodzaje badań, które ze względu na typ wyników można by określić jako a) realistyczne i b) marketingowe. Te pierwsze mają określić realny stan poparcia danego ugrupowania wśród elektoratu, a te drugie powinny odzwierciedlać mniemane (sztucznie pompowane) przewagi stronnictwa zamawiającego sondaż nad jego polityczną konkurencją. Pierwsze pozostają do dyspozycji kierownictwa formacji, drugimi mami się opinię publiczną oraz wabi potencjalny elektorat. Taki elementarz.
W tym szaleństwie jest metoda
Wynika stąd, że firmy badawcze muszą potrafić tak skonstruować i przeprowadzić badanie (rodzaj pytań, dobór reprezentatywnej próby społecznej), aby spełnić oczekiwania zamawiającego, być może nawet często niewyrażone wprost. Ów migotliwy obraz społecznej płynności politycznych postaw / opcji elektoratu dynamizuje się zwłaszcza na kilka miesięcy przed planowanymi elekcjami. Bo we współczesnej rzeczywistości tzw. państw demokratycznych to właśnie wybory stanowią jeden z tych nielicznych momentów, w których nominalny suweren (elektorat, czyli część społeczeństwa z uprawnieniami do głosowania) ma rzeczywiście wpływ na dalszy bieg dziejów, a więc istotną rolę do odegrania. Dobrze znamy sytuacje tego rodzaju z własnego podwórka. Ostatnio mogliśmy też śledzić rozwibrowaną fluktuację poparcia wyborczego, jakiego Amerykanie udzielali ponoć naprzemiennie Kamali Harris oraz Donaldowi Trumpowi.
Gdyby chcieć wierzyć, że realne preferencje wyborcze zmieniają się tak gwałtownie i często jak decyzje nastolatki w sprawie wyboru stroju na pierwszą randkę lub potańcówkę z chłopakiem, do którego czuje miętę, to nie tylko musielibyśmy bardzo obniżyć swoje oceny o stanie rozumu praktycznego u osób biorących udział w wyborach, lecz uznać też w konsekwencji, że walory demokratycznych procedur wyłaniania kandydatów do władzy państwowej są zdecydowanie przeszacowane. A jednak upieramy się przy tej kiepskiej, ale wciąż podobno najlepszej z istniejących metod sięgania po mandat, który uprawnia do rządzenia. I słusznie, bo to wcale nie elektorat pozostaje najsłabszym i najbardziej zawodnym elementem tego systemu, lecz rozpanoszony, brutalny, a chwilami niegodziwy marketing polityczny.
Warto zwrócić uwagę, że epatowanie pozornym niezdecydowaniem elektoratu lub mylącym rozpoznaniem preferencji wyborczych rośnie zamiast maleć, osiągając kulminację tuż przed terminem głosowania. Nie inaczej było teraz w USA. Im bliżej dnia wyborów, tym mocniej poparcie dla dwojga kandydatów wieszczone lub deklarowane przez tandem sondażownie i mejnstrimowe media opalizowało, nieustannie zmieniając swój wektor. Szczególnie w siedmiu swing states, czyli stanach o wciąż niespetryfikowanym poparciu dla konkurujących ze sobą partii. Dlaczego tak? O tym szerzej nieco później.
Miss w kategorii 60+
Sprawa pierwsza to zionąca wprost przepaść między sondażowymi prognozami, nawet tymi z ostatniej chwili, a realnym wynikiem tegorocznych wyborów. Trump i Harris mieli iść niemal łeb w łeb, zwykle zresztą ze wskazaniem na przewagę kandydatki Demokratów, podczas gdy ostateczne wyniki dowodzą wielkiego i bezsprzecznego zwycięstwa eksprezydenta, który zdobył o 3,6 mln głosów więcej, uzyskując też przewagę 86 głosów elektorskich oraz – co w zasadzie kompromituje autorów wyborczych prognoz w USA – wygrywając we wszystkich siedmiu niezdecydowanych politycznie stanach, łącznie z Pensylwanią (19 głosów elektorskich), Georgią (16), Michigan (15) i Arizoną (11). Tego nie da się już zrzucić na kłamliwość respondentów, to sondażownie na zamówienie prokurują skłamane wyniki.
Porównanie przegranej Harris w niepewnych stanach z jednoczesnym sukcesem tamtejszych demokratycznych kandydatów do Kongresu jasno dowodzi, że to nie żadna czerwona fala (czyli wzrost sympatii dla Partii Republikańskiej), lecz mierna jakość kandydatki Demsów do Białego Domu sprawiła, iż nawet tradycyjni wyborcy Niebieskich (Latynosi, czarni mężczyźni) zagłosowali tam na Trumpa, okazując zresztą w ten sposób swój polityczny rozsądek.
Dla nieuprzedzonego obserwatora właściwie od momentu, w którym presja demokratycznych radykałów zmusiła prezydenta Bidena do decyzji o wycofaniu się z wyścigu, było jasne, że Kamala Harris nie ma niezbędnych atutów, żeby zwycięsko konkurować z Donaldem Trumpem. Owszem, ta naprawdę przystojna kobieta mogłaby odnieść pewnie sukces w wyborach na Miss w kategorii 60+, ale po czterech latach migracyjnej katastrofy na granicy USA z Meksykiem, za którą formalnie była odpowiedzialna, nawet latynoski, zadomowiony już w Stanach tradycyjny elektorat Demokratów w trosce o własny dobrze pojęty interes wolał oddać głos na Trumpa.
Dziarska, stylowo ubrana, pewna siebie oraz władcza w sposobie poruszania się Kamala – jak zaraz po starcie zaczęły ją prezentować media, także w Polsce – to była kreacja dobra na poziomie imagistyki społecznej z zeszłowiecznych powieści J. B. Priestleya. Inaczej mówiąc, kandydatkę o zaraźliwym śmiechu i pewnym przywiązaniu do telepromptera sformatowano jako propozycję stosowną w sam raz dla celebrytów, influencerów, jutuberów wszystkich płci, czy szerzej: użytkowników mediów społecznościowych, z Instagramem, Tik-Tokiem oraz Metą…
Jednak o wyniku wyborów przesądzili raczej Amerykanie dorośli, w tym ci, zwani redneckami, których jajogłowi z Północnego-Wschodu oraz luzacy z Kalifornii zwyczajnie nie cierpią. Tak, tacy zwyczajni Amerykanie od czterech lat dotknięci dekoniunkturą gospodarczą, długiem zdrowotnym po ataku dziwnego wirusa, spadkiem poziomu bezpieczeństwa na ulicach wielu miast, brakiem jakiejś wizji wyjścia z nieakceptowanej sytuacji wewnętrznej oraz światowej (patrz: koszty niezrozumiałego dla ludzi konfliktu na Ukrainie). I jak tu się dziwić, że kandydatura Donalda Trumpa była dla nich atrakcyjniejsza?
Ciekawe też, że w przeciwieństwie do prognoz wyspecjalizowanych agencji sondażowych wyniki tegorocznej elekcji trafnie typowali bukmacherzy, u których przewaga milionera o żółtych włosach była od początku miażdżąca i niekwestionowana. Nic dziwnego, ponieważ fachowcy od zakładów losowych żyją wyłącznie dzięki umiejętności realnego oszacowania ryzyka, a nie z pieniędzy zarabianych dzięki zamówieniom od partyjnych bossów czy możnych agend Deep State.
Jak się pozbyć lipnych sondaży?
Czym są serwowane w mediach słupki poparcia dla kandydatów, jeśli nie oddają stanu faktycznego? Trudno zaprzeczyć, że stanowią formę partyjnej propagandy i opartego na fałszu marketingu politycznego. Albo też pozostają próbą wykreowania takiego pozoru realności, który ma sprzyjać wprowadzeniu w błąd tych, od których oczekuje się politycznego poparcia. Niby truizmy, ale w czasie przedwyborczych manewrów staramy się – nawet jako krytyczny elektorat – zwyczajnie o tym nie pamiętać.
Jeśli konkurencja jest wyrównana, wtedy sondaże sugerujące wielką przewagę naszej strony, mogą zniechęcić stronników opozycji do pójścia na wybory i w konsekwencji ułatwić naszym zwycięstwo. To przykład (opartej na kłamstwie) samospełniającej się przepowiedni. Bywa jednak i tak, że przeświadczenie o wielkiej dysproporcji sił zniechęci część naszych wyborców do (zbędnego) osobistego wysiłku, co może skutkować przegraną tych naszych. I tu zadziałałby fenomen samoobalającej się prognozy. Znacznie bezpieczniej działa to w drugą stronę, gdy przy sporej różnicy poparcia sugeruje się wyborcom, że szanse konkurentów są w zasadzie wyrównane. I właśnie ten wariant ćwiczono w tegorocznej kampanii w USA. Z wiadomym skutkiem.
Liderzy Demokratów szukają teraz winnego kompromitującej porażki wyborczej. Nic dziwnego jednak, że pozostając w świecie fantomów własnej propagandy, nie zdołali odczytać prawdziwych nastrojów społeczeństwa, którym wprawdzie gardzą, lecz nadal chcą zarządzać. Nie dostrzegają też politycznej słabości kandydatki, którą wystawili do rywalizacji z Trumpem, więc kto jest winien? Oczywiście, Joseph Biden, bo nie zrezygnował na czas z chęci wytrwania w Gabinecie Owalnym przez kolejną kadencję…
Warto podkreślić, że ustępujący prezydent na wieść o sukcesie swego konkurenta zachował się naprawdę z klasą. Amerykanie chwalą jego przemówienie i dawno nieoglądaną swobodę, jaką okazał, gratulując Trumpowi. Niektórzy są wręcz skłonni wierzyć, że – dotknięty sposobem, w jaki kierownictwo partii zmusiło go do wycofania się z rywalizacji – Biden nawet oddał głos na Donalda Trumpa, co wydaje się jednak zbyt daleko posuniętym psychologizowaniem.
Demokracja teraz wygrała, ale…
Są jednak siły, którym druga prezydentura Trumpa może istotnie przeszkodzić w realizacji globalizacyjnych, antyspołecznych oraz antycywilizacyjnych zamierzeń. Kolegium elektorów zbiera się dopiero w grudniu, zaprzysiężenie prezydenta elekta odbędzie się z początkiem stycznia przyszłego roku. Miejmy nadzieję, że nic nie przeszkodzi pokojowemu przekazaniu władzy, o którym mówił Joseph Biden. Należy jednak pamiętać o dwóch, szczęśliwie nieudanych, próbach zgładzenia Donalda Trumpa w trakcie kampanii wyborczej.
Zamachowiec z Pensylwanii, któremu do osiągnięcia celu niewiele zabrakło, najprawdopodobniej pozostawał w zainteresowaniu służb specjalnych. Świadczą o tym choćby nienagłaśniane już w mediach głównego nurtu treningi na drogich strzelnicach, na które z własnej kieszeni młody człowiek nie mógłby sobie pozwolić… Szczegółów raczej nie poznamy, bo dwudziestolatek własnej akcji w Butler nie zdołał przeżyć. Natomiast ów freak z Florydy, organizujący trochę wcześniej cudzoziemski legion dla Ukrainy, prawie na pewno był przez amerykańskie służby co najmniej monitorowany. Te same służby ogłosiły zresztą komunikat, że wiedzą aż o pięciu grupach spiskowców, którzy przymierzają się do prób eliminacji Trumpa. Jedna z nich ma być podobno powiązana z Iranem…
PS. Jeśli sondaże głoszą, że przewaga jednej strony nad drugą oscyluje w granicach statystycznego błędu, to publiczność, ups… elektorat przyjmie bez większych protestów każdy wyborczy werdykt. Dlatego ważne jest, kto ogłasza wyniki wyborów i dokonuje ich interpretacji. Jest to oczywiście możliwe tylko przy odpowiednio znikomej różnicy głosów oddanych na rywalizujących kandydatów. Jak miało to choćby miejsce w roku 2020. Na szczęście, tym razem Amerykanie stanęli na wysokości zadania.
11 listopada 2024