O czym świadczy i z czego wynika bulwersujący performance posła Grzegorza Brauna z chanukowym świecznikiem? Czy musiało do niego dojść i kiedy byłby on zupełnie zbędny?
Zanim poszukamy odpowiedzi na te pytania, trzeba zauważyć, że niemal wszyscy aktorzy tych niecodziennych wydarzeń w gmachu przy Wiejskiej wykazali się ogromną niedojrzałością: najpierw politycy, fatalnie reagując na sytuację, następnie media głównego nurtu, całkiem fałszywie ją przedstawiając. Cel był oczywisty: raz na zawsze skompromitować niewygodnego Grzegorza Brauna i unieważnić to, co naprawdę się stało w polskim Sejmie zarówno przed, jak i po odpaleniu gaśnicy proszkowej.
A przecież – co należy podkreślić – sejmowy performer jest posłem wybranym z ziem dawnego województwa rzeszowskiego, pochodzi z zasłużonej dla Polski rodziny (stryjeczny dziadek Jerzy Braun, poeta, polityk, założyciel katolickiej organizacji polityczno-wojskowej Unia, ostatni Delegat Rządu na kraj w czerwcu 1945; ojciec prof. Kazimierz Braun, reżyser i teatrolog), co więcej, obecny poseł, jako twórca oraz publicysta polityczny, też położył niemałe zasługi dla naszej kultury, odkłamując ją z zafałszowań kolektywistycznego i mimo mylących internacjonalistycznych haseł – plemiennego komunizmu. Oprócz filmów o Jaruzelskim czy eugenice, warto przypomnieć również dokument „Poeta pozwany”, w którym Braun ujął się za poetą Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, sądownie gnębionym przez Agorę i Adama Michnika.
Interwencja poselska Grzegorza Brauna
Wszystko poszło nie tak: najpierw niewiasta, przebywająca w sejmowym gmachu jako gość, naruszyła nietykalność cielesną posła Konfederacji. Wprawdzie media przedstawiają ją jako lekarkę, lecz ona sama powiedziała o sobie, że uczestniczyła w obrządku religijnym i stanęła w obronie „naszych świec”. Teraz próbuje się robić z niej ofiarę zaatakowaną przez posła, choć skądinąd wiemy, że chcącemu (tu: aktywnej obrończyni chanukiji) nie dzieje się krzywda.
Fatalnie zachował się marszałek Szymon Hołownia, który dbając jedynie o zewnętrzny blichtr, czyli drżąc o to, jak wypadniemy w zachodnich mediach, odebrał głos i wykluczył Grzegorza Brauna z obrad. Podczas gdy podstawową dla wyjaśnienia sprawy czynnością powinno być zażądanie od posła wyjaśnień oraz pytanie o motywacje takiego, dość ekscentrycznego i niecodziennego zachowania. Już tą jedną interwencją Szymon Hołownia dowiódł, że nie nadaje się do sprawowania funkcji marszałka sejmu, jeśli rozumieć ją szerzej niż tylko podtrzymywanie „radosnych pozorów trwania pochodu”.
Przecież jednym z narzędzi pozostających do dyspozycji posła, jeśli oczywiście zna się oraz szanuje regulacje dotyczące obowiązków i uprawnień parlamentarzysty, jest właśnie interwencja poselska w drażliwych kwestiach, związanych z podejrzeniem naruszania prawa lub ważnych interesów suwerena. Grzegorz Braun nieraz już dowiódł, że w przeciwieństwie do rzeszy szeregowych posłów III RP, zdolnych jedynie do obsługi przycisków elektronicznego systemu oddawania głosów, swoje uprawnienia poselskie zna, a sprawowanie mandatu traktuje serio, choćby to miało drażnić osoby uznające „polityczną poprawność” oraz „nieznośną lekkość bytu” za jedynie dopuszczalny styl sprawowania władzy.
Dziwaczny przywilej dla chasydów
Dobrze pamiętam, z jakim zażenowaniem oglądałem kilka lat temu podobne sejmowe wydarzenie, gdy znacząca część kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości, wtedy zarazem też polskiego państwa, przyjmowała jakieś duchowe namaszczenie (błogosławieństwo?) od rabina związanego z chasydzkim środowiskiem Chabad Lubawicz. Dość liczni, prężni gospodarczo i spragnieni politycznych wpływów, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, chasydzi z Chabad Lubawicz nie są bynajmniej kochani przez inne znaczące kongregacje w obrębie mocno przecież podzielonego judaizmu.
Że często względy finansowo-majątkowe mają pierwszeństwo przed nominalną jednością wyznawanej wiary, może świadczyć fakt, że po kilkuletnim procesie z gminą żydowską w Krakowie Fundacja Chabad Lubawicz odnowiła swą umowę dzierżawną na korzystanie z tamtejszej reprezentacyjnej synagogi Izaaka. Ciekawostką, bo chyba niczym istotnym, wydaje się fakt, że jednym z reprezentantów fundacji chasydów z USA w tym sporze był mecenas, teraz już znowu poseł Roman Giertych…
Wracając do tajemniczej uroczystości w sejmie sprzed kilku lat: w dobie głoszonych przez lewicę żądań świeckiego państwa czy bardziej umiarkowanych postulatów oddzielenia państwa od dominującego na jego terytorium Kościoła, a to dla zachowania równych uprawnień wszystkich obywateli bez względu na wyznawaną (czy ignorowaną) przez nich wiarę, stricte religijne wydarzenie w siedzibie władzy ustawodawczej powinno budzić zdumienie, a nawet wywoływać poczucie niestosowności.
Tym bardziej poddawanie się osób pełniących ważne funkcje państwowe jakimś nieznanym sobie rytuałom z uniwersum całkiem odmiennej religii, wystawianie się na działanie obcej duchowości – w ogóle nie powinno mieć miejsca. Nawet samo tylko uczestnictwo w obrządku religijnym wyznania o śladowej w Polsce liczbie wiernych, w dodatku w celebrze sprawowanej przez nieco egzotyczną, przybyłą z zagranicy grupę jego wyznawców zwyczajnie nie uchodzi. Nie dodaje to przecież przedstawicielom władz ani powagi, ani splendoru. Przeciwnie, skłania do spekulacji na temat możliwych ukrytych motywów takich działań. I trudno się temu dziwić.
Patrzyłem wówczas na uczestników owego rytuału ze zdumieniem: niektórzy z nich (owszem, to było widać) czuli się nieswojo, nie potrafili jednak zdobyć się na asertywność i odmówić udziału w obrzędzie, tyleż zresztą dziwacznym, co zupełnie nie pasującym do charakteru miejsca. Swoistej pikanterii dodawał fakt, że niektóre z pań niewiele wcześniej widziano w mantylkach przed obliczem papieża, a teraz te same osoby z niezrozumiałą pokorą i ufnością oddawały się obrzędowi religii, która katolicyzmowi nigdy przecież (to eufemizm!) nie sprzyjała.
Mógłbym jeszcze zrozumieć ateistów, dla których świat duchowy pozostaje wyłącznie antropogenicznym fantazmatem, ale gorliwi katolicy otwierający się na działanie duchowości nieznanego sobie rodzaju? Pomijam już fakt, że nauczanie Kościoła katolickiego po prostu tego zabrania. Pozostaje jeszcze aspekt pragmatyczny. Warto przecież pamiętać, że instrumentalne traktowanie wiary, to znaczy przesadnie manifestowana pobożność (zwykle podczas kampanii wyborczych), ale również podyktowany czystą kurtuazją udział w sakralnych rytuałach wyznania innego, niż to do którego realnie się przynależy, świadczą nie tylko o religijnym zobojętnieniu, ale wręcz mogą rodzić pytania o dobrze skalkulowaną interesowność. Zwłaszcza w przypadku polityków.
Filosemityzm bez Żydów?
Ulubiona fraza środowisk związanych z pewną gazetą, która powstała ze środków na walkę z komunizmem, a później zgrabnie ewoluowała, sugeruje, że w naszym kraju postawy i poglądy antysemickie świetnie obywają się bez Żydów. Załóżmy roboczo, że to teza prawdziwa, bo negatywne emocje mogą trwać i bywa, że trwają, jako resentyment. Niełatwo wprawdzie o realne przejawy tego antysemityzmu, bo nawet charakterystyczni z wyglądu ultraortodoksyjni wyznawcy judaizmu wciąż jeszcze mogą bezpiecznie (inaczej niż we Francji) poruszać się po ulicach polskich miast i miasteczek, a żydowskie synagogi (inaczej niż w Niemczech) nie muszą być strzeżone przez funkcjonariuszy z bronią automatyczną, ale od czegóż są pomysłowi ludzie mediów? Piknik z okazji urodzin Hitlera, hakenkreuz z czekoladowych wafelków, w ostateczności cepeliowskie figurki Żydów sprzedawane na jarmarku albo jakieś incydentalne ekscesy, o trudnej do ustalenia proweniencji…
Natomiast znacznie trudniej już uzasadnić istnienie filosemityzmu bez Żydów. No bo jak to? Żydów w Polsce jak na lekarstwo, według oficjalnych statystyk ledwie kilka tysięcy obywateli zadeklarowało judaizm jako wyznawaną religię. Komu wobec tego było potrzebne przywrócenie do istnienia Loży Polin organizacji B’nai B’rith, której przedwojenne polskie placówki zostały zamknięte na mocy dekretu prezydenta Ignacego Mościckiego, z dnia 22 listopada 1938 roku, o rozwiązaniu zrzeszeń wolnomularskich. Dla kogo powstała Fundacja Chai, czyli Centrum Żydowskie – Chabad Lubawicz w Polsce, jeśli podobno u nas wcale nie ma Żydów? Albo ogromne Muzeum Polin, które za sprawą prowadzonej przez siebie działalności sprawia nieraz wrażenie instytucji o charakterze eksterytorialnym. Podobnie zresztą jak Państwowe Muzeum Auchswitz-Birkenau w Oświęcimiu, formalnie podporządkowane Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego, którego działalność jest jednak – jak formułuje to nawet Wikipedia – „wynikiem szeroko zakrojonego konsensusu międzynarodowego”.
O uzurpatorskiej „szerokości” tego konsensusu świadczą choćby kłopoty z wniesieniem polskich flag na teren dawnego obozu przez jego byłe ofiary, znikanie z ekspozycji elementów poświadczających martyrologię polskich obywateli II RP czy problemy z dorocznym upamiętnieniem pierwszego transportu więźniów do KL Auschwitz. Tak się składa, że byli to – wbrew obowiązującej narracji związanej z religią Holokaustu – akurat Polacy z Tarnowa i okolic.
Żydzi, ale którzy…
Tak, zakres więcej niż przyjaznych gestów władz III Rzeczypospolitej wobec wyznawców judaizmu, wobec światowej diaspory żydowskiej, wreszcie wobec Państwa Izrael, zdecydowanie zaprzecza twierdzeniu, że w Polsce po październiku ’56 i marcu ’68 nie ma już Żydów. Owszem, faktyczna liczba osób religijnych, praktykujących różne odmiany judaizmu, nie jest pewnie imponująca, choć tendencja nawracania się potomków bezwyznaniowych przedstawicieli tzw. żydokomuny daje się dość wyraźnie zauważyć. Z kolei procesy zeświecczenia, lansowane przez promotorów kolejnych lewicujących czy wręcz lewackich nowinek ideologicznych, nie omijają przecież młodzieży żydowskiej. Widać to dobrze zwłaszcza w środowiskach intelektualno-artystycznych, nie tylko Nowego Jorku czy Paryża.
Specyfikę polską uzupełniają zarówno spolonizowani Żydzi, jak i Polacy pochodzenia żydowskiego, czyli te kategorie osób, które już od czasów haskali, a szczególnie w dwudziestym stuleciu mocno zaznaczyły swoją obecność w wielu dziedzinach polskiej kultury. Trzeba też pamiętać o dzieciach z małżeństw mieszanych, którym doskwiera niekiedy rozchwiane poczucie tożsamości. Dochodzi do tego ciemna – zapewne dość spora, choć takich badań raczej się nie prowadzi – liczba polskich Żydów-mesjanistów, tj. konwertytów na katolicyzm, prawosławie lub różne denominacje protestanckie.
Dlatego faktycznym problemem w dzisiejszej Polsce nie jest wcale, ani brak Żydów, ani jakiś realny (według polakożerców wyssany z mlekiem matki) antysemityzm. Kłopotów przysparzają nam za to politycy, ze swym nadużywanym przez rozmaitych cwaniaków filosemityzmem oraz niedostatkiem osobistej asertywności, która wydaje się paraliżować ich w relacjach nie tylko z Izraelem, ale również z przedstawicielami wpływowej diaspory żydowskiej. Zwłaszcza tej, która ma oparcie w strukturach władzy USA.
Gaśnica w walce o prawdę
Trzeba pamiętać, że bez fundamentu prawdy nie da się zbudować niczego trwałego. Ani żadnych partnerskich relacji. Toteż przerwanie ekshumacji w Jedwabnem przez ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego na żądanie przybyłych z zagranicy rabinów, skutkuje do dziś antypolskimi fantasmagoriami profesorów Grossa czy Grabowskiego. Swoją cząstkę dokłada też prof. Barbara Engelking, która zresztą szczerze ujawniła się kiedyś jako wyznawczymi poglądów rabina Szneura Zalmana, założyciela dynastii Lubawickiej. Głosił on zasadniczą odmienność uczestniczącej w pierwiastku boskim duszy Żyda od materialno-zwierzęcej duszy goja; stąd już tylko krok do przekonania, że śmierć tego drugiego to fakt czysto biologiczny, podczas gdy ten pierwszy staje wówczas oko w oko z samym Bogiem. Metafizyczny dualizm w przedmiocie istnienia dusz żydowskiej oraz gojowskiej podzielał również Menachem Mendel Schneerson, siódmy i ostatni rabin z tej dynastii, uczczonej niedawno w gmachu przy Wiejskiej, przeciw czemu zaprotestował właśnie Grzegorz Braun.
Straceńczy gest posła Brauna znegliżował obecną klasę polityczną w Polsce. Pokazał, z kim nasi politycy, formalnie wybrańcy suwerena, naprawdę się liczą i kogo, ich zdaniem, w żadnym razie krytykować nie wolno. Stąd płynie więc niewątpliwa korzyść społeczna, bo tego nie da się już (jak mówi młodzież) „od-zobaczyć”. A przy okazji, czy cała chanukowa koalicja: ci mocno wzburzeni krytycy incydentu z gaśnicą, owi wyjęci z zamrażarki politycy czy wydobyci z archiwów PAN profesorowie, naprawdę nie widzą, że bezlitosne flekowanie Grzegorza Brauna to także swego rodzaju antysemityzm?