Raison d’État (racja stanu) cz. 2

Proszę Państwa, chodzi o…państwo!

W poprzednim, krótkim eseju była mowa o racji stanu. Podkreśliłem wówczas, że chronimy państwo dla dobra wspólnego, a państwo samo dla siebie nie istnieje. I znów w tym miejscu należy się odwołać do francuskiego ujęcia raison d’être (racja bytu, sens istnienia). Zatem, czy jest „coś” ponad państwem, a może obok państwa, a może „bez państwa”. To niebezpieczne przybliżenia związane z tym ujęciem, a więc śpieszę z wyjaśnieniem i konkluzją.

Rację istnienia w znaczeniu politycznym kojarzyć wypada ze słynnym stwierdzeniem Ludwika XIV – „państwo to ja!”. Teraz, w demokracjach parlamentarnych raison d’être upatruje się nie tyle w jednej partii politycznej egzystującej w parlamencie, a raczej w zespole partii politycznych, których członkowie zazwyczaj zasiadają w ławach sejmu i konstruują przez lata (zazwyczaj) rozmaite większości rządowe. Obecnie chodzi o tzw. partie parlamentarne przez wiele kadencji, niejako tradycyjnie uczestniczących w pracy parlamentarnej. W większości państw „demokracji zachodnich” żądają oni od swoich wyborców swoistego posłuchu, przynależnego autorytetowi – „to przecież my deputowani z tych partii politycznych decydujemy o tym, czym jest wasze wyborcy państwo!” Konstrukcja – państwo oparte o autorytet – to rzecz nie nowa. Dodać wypada, iż może to być autorytet jednostki, a może być to też różnie konstruowany i różnie racjonalizowany autorytet zbiorowy. Wracając do parlamentarzystów, zdają się oni zbyt często nawoływać swoich wyborców – „wybierzcie nas a my za was zrobimy resztę”. Oczywiście przypominają o tym nie co dziennie, lecz raz na 4-5 lat, w zależności od kadencji politycznego ciała przedstawicielskiego. Natomiast dyktatorzy zazwyczaj chodzą na skróty i chętnie kreują swój autorytet, ale skwapliwie zdążają ku autorytaryzmowi. Zaznaczam, że niekoniecznie muszą używać siły militarnej bo po co, jeśli nie jest konieczna. Czasem wystarczy siła argumentów (częściej manipulacji i sztucznie wywoływany stan zagrożenia) i obawa ogólnospołeczna, że owa siła fizyczna, a często również ekonomiczna, jest w ich dyspozycji.

Czy akceptacja autorytetu, który „ochroni” państwo, który wręcz go uosabia wystarcza społeczeństwu? Obecnie, dla wielu ludzi tak, bo akceptują ów autorytet nie tylko z powodu konsumpcyjnego egoizmu, ale właśnie z powodu ich własnej raison d’être. Jest to akceptacja autorytetu politycznego, ale obecnie raczej ma ona powszechnie znane ograniczenia. Członkowie społeczeństwa uświadamiają sobie istnienie ograniczeń, które wyznacza wolność jednostki (również ta woluntarystyczna czy nihilistyczna), a przede wszystkim wolność wyboru.

To zauważył i… akceptował polityk o uznanym autorytecie, rzekłbym „autorytarysta” – Charles de Gaulle. Ustąpił z areny politycznej i zrezygnował z władzy gdy uznał, że społeczeństwo ma prawo wyboru w politycznym, pluralistycznym rozumieniu tego słowa. Po prostu, ma prawo do pluralizmu. Rządzenie lub żądanie akceptacji swojego autorytetu za pomocą referendów nie wystarcza. Jeśli tego nie uznajemy, albo gorzej, jeśli tego nie znamy, to wchodzimy na coraz szerszą ścieżkę totalitaryzmu, którego „osiągnięciem szczytowym” jest brak alternatywy we wszelkich przejawach życia społecznego. A zaczyna się niewinnie – „wszystko za mnie zrobi państwo, pozwólcie tylko żyć.”

Alexis de Toqueville, już 175 lat temu, obserwując społeczeństwo amerykańskie zauważył, ze o demokracji i jej trwałości decyduje aktywność obywatelska. I nie chodzi tu o to, by realizowała się ona „przeciw” państwu lub „obok” państwa, ale przede wszystkim „w państwie”. Najważniejszym bowiem przejawem tej aktywności jest uczestnictwo w wyborach do wielorakich reprezentacji politycznych, społecznych, a także gospodarczych, wzajemnie ze sobą powiązanych, choć o różnych, swoistych interesach i motywacjach działania.

Krótko: społeczeństwo bierne nie zmierza ku demokracji. Ponadto nie poszerza swojej niepodległości, nie sprzyja swemu państwu.

Niektórzy warszawiacy pamiętają jeszcze słynne „warszawskie” pytanie, zadawane w trudnej, brunatnej, a potem czerwonej rzeczywistości – „jak daleko stąd do niepodległości” (w domyśle nie tylko do Alei Niepodległości!). Wypada zapytać o to nie tylko w tramwaju, lecz także w trzecim odcinku tego eseju. Jak daleko stąd do autorytetu? I czy droga prowadzi na manowce? A może przecina, czy jest blisko lub prowadzi wzdłuż owej Alei Niepodległości, pięknej i zasobnej? A może dochodzimy do skrzyżowania? Czy to rondo? Ów dylemat komunikacyjny pozostawiam Państwu pod rozwagę.

Dodam od siebie: autorytarysta to ten, który sam kieruje samochodem, totalitarysta to ten, który pcha samochód, zazwyczaj zmuszając do tego całe społeczeństwo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *