Co dalej z Europolską?
Na aktualnym etapie rozwoju względnie regresu rodzimej państwowości nie jest możliwe abstrahowanie od Unii Europejskiej, która podobno, przynajmniej według głównonurtowych mediów, spełnia marzenia wielu Polaków odnośnie wygramolenia się z przaśnych opłotków i wejścia w zbroi haute couture (fr. wysokie krawiectwo)na wymarzone salony, gdzie „kawior je się łyżkami i popija szampana strugami”. W każdym razie RP współtworzy Eurounię, co rzecz jasna „ma swoje plusy dodatnie i odwrotne”, jak każde inne zjawisko na terrestralnym łez padole. Niezależnie od tego, że podobno wciąż Polacy z uporem godnym znacznie lepszej sprawy wyróżniają się niepohamowanym euroentuzjazmem, traktując tę zastanawiającą świecką wiarę jako przejaw jedynie słusznej nowoczesności, do której widocznie nie dorośli (Wielko)Brytyjczycy, skoro nieopatrznie ponownie popadli w splendid isolation.
Inaczej rzecz się ma z nami. W oficjalnym przekazie słyszymy o niezłomnej walce o niepodległość, która zakończyła się euroakcesją. Nie zaszkodzi przypomnieć, że PRL nie należała do Związku Radzieckiego, z czego wynika, że przynajmniej na papierze Rzeczpospolita była w poprzednim okresie suwerenniejsza niż obecnie. Zależność od Sowietów miała to do siebie, że po śmierci Stalina rozluźniała się wraz ze słabnięciem ZSRR, natomiast aktualnie, pomimo tego, że „EuroKołchoz” raczej nie rośnie w siłę, obserwujemy zacieśnianie eurowięzów w imię tworzenia Stanów Zjednoczonych Europy, którą to ideę w swoim czasie propagował sam Włodzimierz Eliaszewicz Uljanow vulgo Lenin. Nie należy się temu specjalnie dziwić, bo przecież mechaniczne przenoszenie gospodarczych czy politycznych wzorców z jednego kontynentu na drugi jak najbardziej mieści się w socjalistycznym paradygmacie, z lubością abstrahującym od cywilizacyjnych różnic, które – według symplicystycznie traktujących rzeczywistość dogmatyków – „nieuchronnie zniweluje nieubłagany walec wszechpostępu”.
Tymczasem cały urok Europy polega na różnorodności. Jankesów drażni i fascynuje to, że „co parę mil napotyka się na odmienne języki i obyczaje”, w czym przejawia się typowy dla naszej części Świata pluralizm. Owocował on konkurencyjnością, skutkującą tym, że urodzeni na okcydentalnym skraju Eurazji konkwistadorzy opanowali w duchowym i materialnym wymiarze sporą część Orbis Terrarum.
Ich dewizą było zawołanie plus ultra (wciąż dalej), wyrażające ofensywne nastawienie, podczas gdy UE jest przepojona zachowawczą wsobnością, typową dla dekadenckich czasów. Tworzona w mozole po traumie Drugiej Wielkiej Wojny organizacja nie odznacza się jakimiś fascynującymi sukcesami. Wynika to z tego, że jej kierownicy w dużej mierze oddają się „deptaniu przeszłości ołtarzy”, gdyż traktują z głęboką nieufnością dokonania swoich przodków, którym wszak nie udało się pomimo wysiłków Karola Wielkiego, Napoleona i Hitlera na trwałe zjednoczyć Europejczyków. Według brukselskiej narracji nachalnie realizowana integracja ma być dopełnieniem trudnych dziejów Europy, ich wspaniałym zakończeniem dokonywanym w takt dźwięków Ody do radości. Wszyscy mają być obowiązkowo szczęśliwi, bo przecież w Nowej Wspaniałej Rzeczywistości nie może być inaczej.
Jest ona wykuwana za pomocą radosnej twórczości mrowia eurourzędników, zalewających miasta i wioski między Brestem a Brześciem prawodawczym potopem. Z prawdziwie talmudycznym zacięciem próbuje się drobiazgowo uregulować sposób życia mężczyzn, kobiet i przedstawicieli mnożących się innych płci. Owo zatarcie tradycyjnych różnic wewnątrz rodzaju ludzkiego powinno pomóc w wykreowaniu nowej homoidalnej jakości. Wymarzony homo europaeus pomyślany jest jako ulepszony homo sovieticus, któremu nie udało się zrealizować Wielkiego Planu Świetlanej Przyszłości, co nie oznacza, że z niego zrezygnowano, boć przecież „ludzkość nie może się obyć bez bezmiernego szaleństwa”.
Wielu naszych rodaków zdaje się nie dostrzegać skrytych w Europrojekcie zagrożeń, uważając naiwnie, że uskuteczniający go politycy są przepełnieni romantyczną dobrocią i potężną życzliwością, w związku z czym bezinteresownie obdarowują Polaków i innych życiodajną manną w postaci finansowego europotopu. Tymczasem, jak zawsze, nie ma nic za darmo, ergo obiecywany przez rządzącą ekipę „dofinans” przekłada się na rosnące uzależnienie coraz mniej niepodległej RP, rozmywającej się konsekwentnie w eurostrukturach. Namacalnym skutkiem sławetnej „akcesji do duchowo-kulturowej recesji” jest upadek sztandarowych w Polsce Ludowej gałęzi gospodarki z przemysłem stoczniowym na czele (symboliczne jest to, że gdańska Kolebka Solidarności została przekształcona w muzeum), które zostały złożone w ofierze na ołtarzu eurokultu. Dokonała się ekonomiczna kolonizacja „Przywiślańskiego Kraju”, mniej znaczącego w aktualnym rozdaniu niż to było wówczas, gdy Polska była „najweselszym barakiem w Obozie Pokoju i Socjalizmu”.
Wtedy nasza kultura była ceniona w Kraju Rad, przyczyniając się do łagodzenia charakterystycznej dla turańsko-bizantyjskiej syntezy surowości. Teraz jesteśmy wydani na zalew okcydentalnej kulturoidalnej papki, rozliczne produkty, które niestety potwierdzają stereotyp zgniłego Zachodu. Jan Paweł II miał nadzieję, że Nasza Ojczyzna wywrze zbawienny wpływ na podążającą ochoczo w stronę cywilizacji śmierci Romano-Germanii, co sprawiło, że w konwencji urbi et orbi poparł wstąpienie RP do UE. Zdaje się, że opinia Słowiańskiego Papieża przekonała wielu rodaków do poparcia tej inicjatywy, wszakże a fructibus eorum cognoscetis eos (po owocach ich poznacie). Nawet pobieżna obserwacja skutków sformalizowanego zaprowadzenia między Odrą a Bugiem europorządków skłania do uznania, że pobożne życzenie nie spełniło się. Polacy, którzy zasadniczo in gremio podczas socdemokracji dość skutecznie konserwowali swą specyfikę, będącą wartością samą w sobie, przestali wierzyć w siebie. Onegdaj sceptycznietraktowali wysyłane z Kremla pouczenia, natomiast współcześnie nie za bardzo są immunizowani na brukselskie eurokazania, bo przecież „co Zachodniak wymyśli, to Polak polubi”.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że uskuteczniana w poprzednim okresie polityka bywała niejednokrotnie oryginalniejsza niż to, co uprawia się teraz. Chociażby taki Gomułka potrafił uparcie propagować polską drogę do socjalizmu, podczas gdy teraz, szczególnie po elekcji (znamienne jest szybciutkie eurooflagowanie „przesadnie szowinistycznego” Ministerstwa Sprawiedliwości) raczej kładzie się nacisk na „jedynie słuszne” eurostandardy, dzięki którym ma być „zmieciony głęboko niesłuszny przeszłości ślad”. Wydaje się, że spora część lechickiej klasy politycznej została porażona syndromem wzorowego prymusa, nakazującym z nabożeństwem powtarzać bezdyskusyjne euromantry. Casus Orbána, reprezentującego przecież znacznie mniejszą od Najjaśniejszej Rzeczypospolitej (dziś rzadko używa się tego określenia, bo nie bardzo wiadomo jaką jasnością ona epatuje) państwowość pokazuje, że można się postawić możnym Świata tego, jeśli ma się chęć, czyli samoistną wolę wyraźnego zaakcentowania własnego stanowiska, bez czego nie ma mowy o uprawianiu jakiejkolwiek narodowo-państwowej sztuki zręcznego poruszania się między najróżniejszymi scyllami i charybdami.
Doświadczeni Niemcy zwykli mawiać, że die Politik ist keine Spielwiese (polityka to nie plac zabaw) i tego przesłania należy się uparcie trzymać. Na grząskim politycznym gruncie nieustannie mamy do czynienia z grą sprzecznych interesów, również w ramach Unii, którą należy zamiast podziwiania racjonalnie wykorzystywać, skoro już zdarzyło się nam w niej przebywać.