Angelina Jolie, hollywoodzka aktorka, postanowiła odnieść się do wydarzeń na Bliskim Wschodzie. To także działaczka humanitarna, przez wiele lat specjalna wysłanniczka Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHRC). Generalnie aktorka ostro skrytykowała Izrael za działania wojskowe w strefie Gazy, podkreślając liczbę ofiar śmiertelnych i nazywając enklawę „więzieniem na świeżym powietrzu przez prawie dwie dekady”. Ponadto pozwoliła sobie potępić „celowe bombardowanie uwięzionej ludności”, obawiając się, że „przekształca się to w masowy grób”. Wzywając do zawieszenia broni, oskarżyła światowych przywódców o „współudział w tych zbrodniach”.
Nieco słabiej do opinii publicznej przebiły się słowa, że „jest wściekła z powodu ataku terrorystycznego w Izraelu” i „śmierci tak wielu niewinnych cywilów”. Aktorka zaznaczyła, że terroryzm Hamasu nie jest wytłumaczeniem dla ataku wojsk izraelskich na Gazę: „To, co wydarzyło się w Izraelu jest aktem terroru. Ale to nie może usprawiedliwiać ofiar śmiertelnych w wyniku bombardowań ludności cywilnej w Gazie, która nie ma dokąd pójść, nie ma dostępu do żywności ani wody, nie ma możliwości ewakuacji, a nawet nie ma podstawowego prawa człowieka do przekraczania granicy w celu szukania schronienia”.
Mieliśmy setki, jeśli nie tysiące wypowiedzi celebrytów o sytuacji na Bliskim Wschodzie. Jedne propalestyńskie, inne proizraelskie, jeszcze inne wypośrodkowane, prawie każde wzywające do pokoju. Stanowisko Angeliny Jolie zostało skrytykowane przez media mainstreamowe, prezydenta Izraela Isaaca Herzoga a nawet przez jej ojca, znakomitego aktora Jona Voighta – uznano je za jednostronne, wyraźnie propalestyńskie, także… antysemickie.
Obama o „okupacji”
Różnie można oceniać reakcję aktorki a nawet nie przykładać większego znaczenia, poza jednym – celebryckie głosy docierają do „przeciętnego” Amerykanina, szczególnie młodego, choć mieszkająca na stałe w Los Angeles gwiazda do nastolatek już nie należy. Celebryckie głosy, w przeciwieństwie do głosów polityków, bardziej „rezonują” w społeczeństwie i skutki tego widzimy.
Czy ktoś przejął się wypowiedzią osoby ważnej, bo w końcu byłego prezydenta USA, Baracka Obamy? Uważa on, że konflikt Izrael-Hamas wymaga „rozliczenia moralnego nas wszystkich”, wezwał do rozwiązania dwupaństwowego i zakończenia „okupacji”, nie wyjaśniając o jaką okupację mu chodzi. „Wszystko to dzieje się na tle dziesięcioleci niepowodzeń w osiągnięciu trwałego pokoju zarówno dla Izraelczyków, jak i Palestyńczyków – powiedział. – Takiego, który opiera się na prawdziwym bezpieczeństwie Izraela, uznaniu jego prawa do istnienia i pokoju opartym na zakończeniu okupacji i utworzeniu trwałego państwa i samostanowieniu narodu palestyńskiego.” Dodał: „To, co zrobił Hamas było przerażające i nie ma dla tego usprawiedliwienia. Prawdą jest również to, że okupacja i to, co dzieje się z Palestyńczykami jest nie do zniesienia”.
Sanders pogroził
Uwagi Obamy również spotkały się z krytyką jako mało proizraelskie. Podobnie jak wypowiedzi czynnego polityka, senatora i dwukrotnie ubiegającego się o nominację prezydencką, Bernie Sandersa. Ten mający żydowskie korzenie w Polsce, określający siebie mianem lidera „ruchu progresywnego” w Ameryce lub „socjalistycznym demokratą” jest w rzeczywistości zwykłym marksistą.
O wydarzeniach na Bliskim Wschodzie tak mówi: „Myślę, że dla większości ludzi jest jasne, co zrobił Hamas – a Hamas jest okropną organizacją terrorystyczną – że z zimną krwią zamordował 1400 osób. Izrael ma prawo się bronić. Jednak moim zdaniem Izrael nie ma prawa zabijać tysięcy niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy nie mieli nic wspólnego z tym atakiem. Dlatego moim zdaniem najpilniejszą troską jest to, że musimy teraz zaprzestać bombardowań”. Dalej nawet pogroził: „Izrael musi zmienić swoją strategię. Powiem tylko tyle: Stany Zjednoczone co roku przekazują Izraelowi 3,8 miliarda dolarów. I mamy prawo powiedzieć: Przykro nam, potrzebujecie nowej strategii wojskowej.”
Na tym nie poprzestał: „Inna sprawa jest taka, że musimy dać nadzieję narodowi palestyńskiemu. Oni przecież żyją – żyli przed 7 października w katastrofalnej sytuacji w Gazie, 75% bezrobocia wśród młodych, ogromna bieda. A teraz w Izraelu mamy rząd Netanjahu, skrajnie prawicowy rząd, z rasistami w składzie, który próbuje uniemożliwić rozwiązanie dwupaństwowe na Zachodnim Brzegu. Tam zabijają osadników. Dlatego potrzebujemy, aby świat zjednoczył się, aby dać nadzieję Palestyńczykom. Potrzebujemy rozwiązania dwupaństwowego”.
Nowe pokolenie
Od 7 października, dnia ataku Hamasu na Izrael, mamy w USA nową sytuację, diametralnie zmienioną rzeczywistość. Zaczęło się od listu podpisanego przez ponad 30 organizacji studenckich z Harvard University, w którym wzięto w obronę Palestyńczyków. Za tym poszły organizacje studenckie z innych uczelni. Nie było ich mało. Listom i oświadczeniom towarzyszyły manifestacje, niekiedy – to prawda – antyizraelskie. Bogaci prywatni donatorzy, krytykując te zachowania, zagrozili wycofaniem pieniędzy. Ze strony dużej części mediów, w tym konserwatywnych, ze strony wielu polityków i znanych komentatorów, padły nie tylko słowa potępienia, ale oskarżenia o antysemityzm na uczelniach.
Na tym nie koniec. Poparcie dla Palestyńczyków zaczęli wyrażać niektórzy dziennikarze ważnych mediów, łącznie z „New York Timesem”. Z takim samym stanowiskiem odezwali się rektorzy i wykładowcy części wyższych uczelni. Przez kraj przeszła fala demonstracji, od Nowego Jorku, przez Filadelfię i Chicago, do Los Angeles. W Waszyngtonie ostatnia manifestacja liczyła ponad 100 tys. osób.
Biały Dom i Kongres zapewniają, że sojusz z Izraelem jest niezachwiany oraz że pomoc finansowa i wojskowa nie jest zagrożona. Ale Kongres nie jest jednomyślny, to już inne czasy. To nie tylko urodzona w Detroit w rodzinie palestyńskich uchodźców kongreswoman Rashida Tlaib, która po serii antyizraelskich wystąpień i oświadczeń w obronie Palestyńczyków została oficjalnie przez Kongres upomniana. To nie tylko członkowie ośmioosobowego nieformalnego koła „progresywnych” demokratów, z marksistkami Alexandrą Ocasio-Cortez i Ilhan Omar na czele. W Kongresie, dokładnie w Partii Demokratycznej, to w tej chwili ok. 50 osób wyraźnie opowiadających się za pokojem i państwem dla Palestyńczyków. Nie ma już bezwzględnego i bezwarunkowego poparcia dla Izraela. Są głosy odrębne.
Najważniejszym jednak zjawiskiem społecznym i już faktem politycznym jest propalestyńsko nastawione pokolenie 20 – i 30-latków, którzy swoje poglądy wyrazili na uczelnianych wiecach i demonstracjach w dziesiątkach miast. Tak, to pokolenie wychowane i wykształcone w duchu „cancel culture” i ideologii woke, w duchu tzw. równości, różnorodności i inkluzywności, czyli konkretnie w duchu kulturowego marksizmu i poprawności politycznej. Trudno tym ludziom zarzucić, choć są takie próby, antysemityzm, skoro wyrastali jako kwintesencja „nowej” Ameryki, tej postępowej, bez barier rasowych i genderowych. To pokolenie mówi o nierównościach społecznych, o konieczności likwidacji policji, o tym, że mamy systemowy rasizm.
Amerykańskie uczelnie nie produkują antysemityzmu i nie są wylęgarnią antysemityzmu, jak niektórzy twierdzą. Rok po roku wypuszczają zaś w zdecydowanej większości ludzi, którym przeorano mózgi marksizmem, ale którzy twierdzą, że tzw. prawa człowieka dotyczą również Palestyńczyków. Oni nie znikną. Trafią do światowych korporacji, będą wykładać na wyższych uczelniach, będą w przeróżnych fundacjach, będą istnieć w kulturze i będą działać w polityce, także w Waszyngtonie.
Dokonuje się ogromne przewartościowanie spojrzenia Amerykanów na Bliski Wschód z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę lub po prostu nie chcą tego przyjąć do wiadomości. Przynajmniej na razie.