Gospodarka zideologizowana

Wspólna waluta nie sprawdziła się w mniej rozwiniętych krajach europejskich, choć wzmocniła niemiecką gospodarkę. Polityka klimatyczna nie stała się kołem zamachowym unijnej gospodarki, lecz przysłowiowym kamieniem młyńskim, pozbawiającym ją konkurencyjności. Nie bacząc na to, brukselokraci chcą upowszechniać euro i rygoryzować zielony obłęd.

Zamiast swobodnego przepływu osób, towarów, usług i kapitału – ich protekcjonistyczne ograniczanie, nie mówiąc o pełzającej dewastacji chrześcijańskiego dziedzictwa, tradycyjnej rodziny i tożsamości narodowej, czy przymusowej relokacji lewackiej ideologii. Wizja brukselskiej przestrzeni wolnego handlu, otwartych granic i współpracy regionalnej przekształciła się w dyktat najsilniejszych, wyzysk słabych i totalną indoktrynację ideologiczną – od genderymu do ekologizmu. Od wizji chrześcijańskich ojców-założycieli do oligarchicznego superpaństwa brukselskiego, realizującego wytyczne komunisty-trockisty Altiero Spinellego. Brukselokraci jawią się jako największe niedemokratyczne sprzysiężenie, zresztą zupełnie nieodpowiedzialne.

O ile osiągnięcia gospodarcze strefy euro (bezrobocie, inflacja, recesja) nie są niczym nowym, to zapaść w gospodarce niemieckiej (ostatnio zwinęła się o 0,4%) wprawia w zdziwienie. Dotychczas nikt nie przypuszczał, że dotkną ją takie plagi, jak brak siły roboczej, zużycie infrastruktury czy opóźnienia cyfryzacji. W konsekwencji 1/5 ludności (ponad 17 mln osób) grozi ubóstwo lub wykluczenie społeczne. Jednak nikt nie chce przyznać, że to rezultat obłędu klimatycznego. Nic nie wskazuje na to, by brukselokraci zrezygnowali z Fit for 55. Niemniej praktyczni menadżerowie niemieckiej gospodarki demontują wiatraki, by budować kopalnie węgla. Energetyka węglowa pewniejsza, niż OZE, inwestycje w nią są tańsze, niż energetyka jądrowa. Chcąc pozbyć się konkurencji, Niemcy finansują organizacje poza rządowe, domagające się likwidacji elektrowni atomowych.

Tymczasem zideologizowana troska o dobrostan planety zagraża również rolnictwu. To tradycyjne emituje przecież szkodliwe substancje. Po co więc wprowadzać na brukselskie rynki jego produkty, skoro można importować tanią żywność ukraińską czy z innych kontynentów. Rezygnacja z produkcji rolnej umożliwi „odtwarzanie zasobów przyrodniczych”. Ambicje brukselskie przewidują „oddanie naturze” 20% europejskiego lądu i rzek. Jak na razie obywatele europejscy nie reagują.

Tymczasem tresura ideologiczna postępuje. 65% polskich ankietowanych przez Europejski Bank Inwestycyjny jest skłonnych płacić wyższy podatek dochodowy z powodu zmian klimatu. Motywuje to nie tylko ochroną planety, lecz także chęcią ulżenia biedniejszym, by poradzili sobie z kosztami zielonej transformacji. Tak więc, z jednej strony ekspansja brukselskiej ideologizacji gospodarki, a z drugiej dyktat zachodnich firm na krajowym rynku. Właśnie sejmowa większość zarządziła, by zamiast jednej niedzieli handlowej w grudniu (24 XII), były dwie – 10 i 17 XII. Co tam interes pracowników i ich rodzin, gdy zysk obcych handlowców ważniejszy. Właśnie sejmowy marszałek rotacyjny perroruje o „absurdalnym zakazie handlu w niedziele”, jakby nie wiedział, że zakaz taki obowiązuje w cywilizowanych krajach.

Przemysł

Wiatraki nie dają bezpieczeństwa energetycznego, wbrew prognozom ekologistów, ale dlaczego nie umożliwić niemieckiej firmie pozbycia się przechodzonego sprzętu, ratując ją przed upadkiem, a w dodatku za brukselskie pieniądze. Przy okazji można wymusić na Orlenie pozbycie się „nadmiernych zysków”, a zwalniając z tego obowiązku zagraniczne firmy. Spiesząca się do rządzenia ekipa D. Tuska wraca na swoją drogę – administrowanie neokolonią niemiecko-brukselską, teraz pod pretekstem obrony interesów odbiorców prądu i ochrony środowiska naturalnego (ponad interesami mieszkańców).

W obłędzie zielonej transformacji zawzięto się w naszym kraju na dekarbonizację. Zamyka się kopalnie, zamiast zawieszać wydobycie, by – w razie koniunktury – można było je przywracać. Tymczasem Niemcy – nie bacząc na los planety – zwiększają wydobycie węgla, a czeskie górnictwo chętnie zatrudnia polskich górników, pozbawianych pracy. W zapale dekarbonizacyjnym brukselokraci nie zauważyli, ze do produkcji wiatraka energetycznego potrzeba ok. 140 ton stali (czyli 80 ton węgla koksującego). Pandemia pokazała (przerwanie łańcucha dostaw), że przeniesienie uciążliwej (”brudnej”) produkcji na inne kontynenty nie jest żadnym rozwiązaniem.

Brukselska wojna anty-węglowa zwiększa wykluczenie energetyczne (ceny energii i ogrzewania podbija handel emisjami CO2). W 2022 roku 9,3% obywateli unijnych miało kłopoty z ogrzewaniem swoich mieszkań. Eurostat podaje, że z wykluczeniem energetycznym boryka się 6,6% Niemców, ale aż 22,5% Bułgarów czy 18,7% Greków. W minionym roku rządy krajów świata wydały 1 bln USD na zrekompensowanie obywatelom wyższych cen energii.

W zielonym zapale ratowania planety nie bierze się pod uwagę krajowych uwarunkowań, jakimi są zasoby węgla i możliwości geotermii. Nie intensyfikuje się badań nad czystymi technologiami węglowymi. Nie upowszechnia się polskiego patentu, polegającego na zgazowaniu śmieci, by uzyskać energię elektryczną i ciepło. Natomiast brukselokraci zaciekle atakują polską gospodarkę leśną, by zlikwidować przewagę rynkową przemysłu drzewno-meblarskiego. Zyskują wsparcie TSUE, który wydaje orzeczenia nawet na podstawie przepisów nie obowiązujących już w naszym kraju.

Chociaż nie ulega wątpliwości, że tylko konwencjonalne źródła energii gwarantują stabilne dostawy prądu, to klimatyści, ekologiści i lobbyści zielonych technologii – lansują OZE. Niemniej pokrywanie całych połaci ziemi fotowoltaiką czy masakrowanie krajobrazu wiatrakami, nie na wiele się zdaje, gdy sieci przesyłowe wysiadają, nie mówiąc o kaprysach pogodowych. Jednak gdy nawet 20 państw na szczycie klimatycznym COP28 przyjmuje deklarację o potrojeniu mocy wytwórczych energii jądrowej do 2050 roku, to nie wiadomo, czy nasi niemieccy sąsiedzi zezwolą nam na takie przedsięwzięcie, tym bardziej, że rodzimi zieloni też protestują.

Rolnictwo

Brukselska polityka klimatyczna staje się rodzajem religii, z którą trudno polemizować, a nawet nie ma czasu, gdy trzeba ratować planetę. Brukselokraci chcą traktować gospodarstwa rolne jak tzw. instalacje przemysłowe, które powinny respektować te same normy, co duże firmy lub przedsiębiorstwa. To byłby początek końca gospodarstw rodzinnych, nota bene gwarantowanych zapisami konstytucyjnymi. Wdrożenie zielonego ładu w rolnictwie zagraża bezpieczeństwu żywnościowemu, choć faworyzuje gospodarstwa wielkoprzemysłowe, należące do międzynarodowych koncernów, które stać na inwestycje ekologiczne. W końcu, jeżeli upadnie tradycyjne rolnictwo, to jest przecież żywność południowoamerykańska, produkowana bez brukselskich wymagań jakościowych.

Unijna polityka rolna zaspokaja przede wszystkim interesy ochrony środowiska i lobby klimatycznego. W konsekwencji zawód rolnika staje się nieopłacalny, tak jak hodowla zwierząt czy gospodarka leśna, a bezpieczeństwo żywnościowe nie ma większego znaczenia, bo ważniejszy jest handel emisjami. W końcu żywność można importować, więc po co do rolnictwa dopłacać, skoro już nawet 30% unijnego budżetu nie starcza na politykę klimatyczną.

Wiara w globalne ocieplenie, w nieuchronne zmiany klimatyczne skutkuje zagrożeniem dla gospodarstw hodowlanych. Są oskarżone o emisję gazów cieplarnianych, choć w skali globalnej nie ma to żadnego znaczenia. Niemiej można nazywać rolników trucicielami klimatu, i – bez żenady – rozwijać produkcję owadów spożywczych, mimo że w krajach brukselskich jest nadwyżka żywności. Tak skuteczna okazuje się propaganda i lobby producentów robaków. Już wiele holenderskich samorządów zakazuje reklamy mięsa, motywując to jego szkodliwym wpływem na klimat.

Ekoterror

Niegdysiejsze orzeczenie TSUE zakazujące działalności gospodarczej w dolinie Rospudy spowodowało, że straciła ona swój niepowtarzalny charakter, zarastając chwastami. Także Puszcza Białowieska ucierpiała na skutek nieodpowiedzialnej decyzji tego sądu. Klimatyczni terroryści w trosce o dobrostan planety zagrażają ludzkości, też nie ponosząc żadnej odpowiedzialności. Co więcej, wiele organizacji ekologistów zdominowali lewaccy radykałowie, nie mówiąc o niejasnych źródłach ich finansowania. Gdy źródła odnawialne są zawodne (pogoda), aktywiści-ekologiści zwalczają niezawodną energetykę węglową i jądrową. Chętnie blokują inwestycje publiczne, pod pretekstem ratowania przyrody. Nierzadko są to wymuszenia, stanowiące intratne źródło utrzymania.

Okazuje się, że ekologia może być wcale skuteczną bronią w konkurencji rynkowej. Niemcy bez żadnych środowiskowych uzgodnień transgranicznych budują gazoporty nieopodal Świnoujścia. Ekologiści też nie protestują. Co innego w przypadku polskiego terminalu kontenerowego. Właśnie ekologia jest pretekstem do blokowania tej inwestycji. Protestują niemieckie władze samorządowe, demonstrują aktywiści-ekologiści. Charakterystyczne, że popierają ich polskie sądy. Inny przykład. Niemcy wykorzystują do transportu dolny bieg Odry, ale z górnego chcą zrobić skansen, by nie służył polskiej żegludze. Oczywiście dobrostan środowiska naturalnego jest głównym argumentem. Tak więc, pod hasłami ekologii trwa w najlepsze niemiecko-polska wojna gospodarcza. Jej kontynuacja jest tym bardziej ważna dla niemieckiej gospodarki, że znajduje się ona w kryzysie.

Kapitał ludzki

Europejska działalność gospodarcza emituje zaledwie 7% gazów cieplarnianych, co w skali światowej nie ma żadnego znaczenia. Niemniej ekologizacja brukselskiej gospodarki powoduje jej niekonkurencyjność (w ambitnych zamierzeniach miała wyprzedzić amerykańską). Co najwyżej zarabiają producenci technologii do produkcji energii z OZE.

W Niemczech lokalizacja wiatraków energetycznych wymaga 10H (min. 700 metrów). Dlaczego w naszym kraju ludzie mają być narażeni na ich szkodliwe oddziaływanie – pozostaje problemem przyszłego rządu, jak i całego społeczeństwa, które mami się, że energia z OZE jest tania (nie mówi się o dotacjach i kosztach utylizacji urządzeń). Jak na razie nie ma akcji protestacyjnych. Nie było też, gdy zamykano kopalnię „Makoszowy”, pozostawiając pod ziemią 170 mln ton węgla (starczyłoby na 20 lat).

Brukselokraci postulują, by 100 europejskich miast (w tym 5 polskich) zdobyło się na neutralność klimatyczną do 2030 roku. Wobec ich utopijnego zapału – zdanie mieszkańców okazuje się nieistotne. A koszty tzw. zielonej transformacji ogromne i absurdalne. Dyskryminując stare samochody, dyskryminuje się mieszkańców, wykluczając ich z normalnego życia. Najpierw nawoływano do modernizacji pieców węglowych, potem do zamiany ich na gazowe, wreszcie nakazano pompy cieplne. Ograniczając gospodarkę leśną, ekologiści chcą pozbawić pracy pół miliona osób. Przyroda ważniejsza od ludzi i gospodarki.

Ekodyktatura i neomarksizm kulturowy w natarciu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *