Od kiedy zaczęto ją prowadzić zawsze polegała na wskazaniu Czarnego Luda, którego należy się maniakalnie bać. I oskarżyć o wszelkie zło, także niemożliwe. Posądzić o zbrodnicze motywacje. Jeśli to akurat człowiek – odczłowieczyć. Wyszydzić, wdeptać w ziemię… Po prostu – nienawidzić! Wyraziste przykłady z ostatniej dekady to awansowany do rangi współczesnej dżumy wirus SARS-CoV-2, później straszny Putin, wreszcie okropni Donald Trump i Elon Musk w duecie.
Przygotowania do wojny zawsze wiązały się z prowadzeniem tego rodzaju operacji wobec społeczeństw własnych, ale również wrogich. Takie metody zalecał już starożytny autor chińskich traktatów wojennych. Nigdy dotąd nie było to jednak tak łatwe do wdrożenia i tak efektywne jak współcześnie. Dlaczego? Bo dzisiaj sprzyjają temu a) niespotykana wcześniej na ziemskim globie koncentracja bogactwa i własności; b) współczesne możliwości technologiczne; c) specyfika mediów społecznościowych; wreszcie d) podatność coraz większych i coraz mniej krytycznych, więc dość łatwo manipulowalnych, rzesz ludzkich.

Rezygnacja z wymagań wychowawczych, systemowe obniżanie jakości edukacji, eliminowanie łaciny i logiki, czyli podstaw krytycznego myślenia, które stanowi warunek rozumności – oto przesłanki chowu zbiorowości łatwo sterowalnych, bo w znacznej mierze pozbawionych samowiedzy, ale swą kondycję akceptujących. Jeśli dodać do tego prymat emocjonalności nad sferą racjonalną oraz zmysłowości nad pierwiastkiem wolicjonalnym (wolą), to skutek może być tylko jeden: rozbudzenie egocentryzmu i samozadowolenia, a w konsekwencji pychy… Toteż wziąwszy pod uwagę łatwość uczestnictwa w pozornie centralnych eventach prywatnych mikroświatów, czemu świetnie sprzyjają fejsbuki, instagramy, tik-toki itp. wynalazki –nie możemy mieć już żadnych złudzeń. Oto narodził się mechanizm negatywnej selekcji przyszłej klasy próżniaczej, czyli celebrytów.
Inaczej: obdarzonych prestiżem bogatych nierobów, którzy niewiele wiedzą, niczego istotnego do dorobku ludzkości nie wnoszą, ale dla rzeszy swych followersów, czyli swego rodzaju wyznawców stanowią ważny układ odniesienia w zakresie mód, snobizmów oraz wzorców do papugowania. I co istotne: z perspektywy centrów sprawowania władzy, zarówno lokalnej, jak i regionalnej czy wręcz globalnej, stają się użytecznym narzędziem stosowanym w wojnach propagandowych.
Bez Czarnego Luda ani rusz
Spróbujmy skupić się na najnowszych trzech przykładach Czarnego Luda: horrendalny wirus, straszny Putin, wreszcie Trump z Muskiem. Nieuzbrojonym okiem łatwo dostrzec dwie prawidłowości totalnej wojny medialnej. Po pierwsze, sylwetę wroga, czyli kandydata na Czarnego Luda zawsze przedstawia się in abstracto. Wróg publiczny numer 1 (to w terminologii anglosaskiej) jest całkowicie wyjęty z kontekstu: społecznego, gospodarczego, dziejowego. A zwłaszcza przyczynowo-skutkowego. Nic go nie poprzedza, nic nie zapowiada, nie został ani sprokurowany, ani sprowokowany. Wziął się znikąd, ze swojej czarnej, demonicznej esencji. Z przypadku (jak SARS-CoV-2). Albo ze swej bezdennej złości i nienawiści do zachodniego świata (jak Putin). Po drugie, nowe wcielenie Czarnego Luda szybko zdejmuje z wokandy jego postać dotychczasową.

Pewien kłopot sprawił mediom wolnego świata Trump, sięgając po prezydenturę po raz drugi i zdecydowanie zmierzając do realizacji zapowiadanych w kampanii celów. Coś niesłychanego! I jeszcze wziął sobie do pomocy Muska, który nie cenzuruje portalu X.com… Czyżby główną wadą obecnego prezydenta USA było to, że nie jest Kamalą Harris i że działań militarnych za naszą wschodnią granicą nie chce przedłużać do greckich kalend lub do ostatniego Ukraińca? To ważna odmiana jakościowa języka światowej propagandy: dotąd głównym celem była zawsze walka o pokój. Teraz za próbę przerwania działań zbrojnych na Ukrainie, które od trzech lat nie przynoszą istotnych rozstrzygnięć, zyskuje się etykietkę ruskiej onucy albo agenta Putina.
Zacznijmy jednak od wirusa. Miał być naturalny, straszny, miał zagrozić życiu na Ziemi. Okazał się produktem laboratoryjnym, czyli uzłośliwionym wirusem odzwierzęcym (bronią biologiczną), co do samej zasady, opatentowanym w USA już dwie dekady wcześniej. I co? I nic. Szczęśliwie, patogen nie był wcale tak śmiercionośny, jak uporczywie sugerowano. Nie zagroził aż tak bardzo tym, którzy się z nim zetknęli. Natomiast okazał się śmiercionośny dla setek tysięcy osób (w świecie milionów) z ciężkimi przypadłościami, takimi jak choroby onkologiczne, sercowo-naczyniowe, nagłe ostre zapalenia narządów wewnętrznych itp. schorzenia, których nie udało się we właściwym czasie zdiagnozować i poddać stosownej terapii, z powodu pandemicznego paraliżu służby zdrowia i braku dostępu do niej dla osób realnie potrzebujących.
Putin jako pogromca pandemii
Jak wskazują wyniki badań niezależnych ośrodków ludzie bardziej chyba ucierpieli od preparatów typu m-RNA, które nie zostały ani wystarczająco przetestowane, ani nie trzymały wystandaryzowanych parametrów, ale które wmuszano ludziom, wykorzystując ich strach przed przereklamowanym (niczym w horrorze) zagrożeniem, często też stosując przymus administracyjny lub wykorzystując hierarchiczne podporządkowanie osób, które nie miały ochoty na dobrowolne przyjęcie dyskusyjnego preparatu.

O problemach wychowawczych i zaburzeniach psychoemocjonalnych, będących pokłosiem całkiem zbędnych czy wręcz przeciwskutecznych lockdownów – zamknięcia z dnia na dzień szkół, zakładów pracy, lokali gastronomicznych, świątyń, prywatnych biznesów – długo jeszcze będziemy pamiętać. My, to znaczy ludzie objęci tymi bezsensownymi restrykcjami, ofiary brutalnych, szkodliwych społecznie i gospodarczo działań. Ale z pewnością nie ucierpią w żaden sposób oni – czyli ci wszyscy, którzy chybione i kosztowne decyzje podejmowali. Jak np. kierownictwo WHO z Tedrosem Adhanomem Ghebreyesusem albo osławiony dr Fauci, główny rozgrywający od feralnego patogenu, czy wreszcie uśmiechnięta szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, która z pieniędzy UE zakupiła ogromną liczbę preparatów antykowidowych od włoskiej firmy, z którą związany jest jej mąż. Zresztą preparatów kosztownych i całkowicie zbędnych. Tak, tym ludziom włos z głowy spaść nie może…
Bezkarni pozostaną też wszyscy, którzy owe najbardziej bzdurne, przeczące wiedzy medycznej zalecenia i nakazy zbyt potulnie, często z osobistą korzyścią wcielali w życie. Pociecha w tym, że na terytorium Polski zagrożenie mocno przereklamowanym wirusem w jedną noc zlikwidował Władimir Putin, usuwając polskich medialnych VIP-ów okresu zarazy – takich jak Simon, Horban, Pyrć, Grzesiowski – na zasłużone bezrobocie. I niemal na całe trzy lata zastępując Czarnego Luda Kowidowego własną osobą.
Zmysł polityczny Jurija Szuchewycza
Teoretycznie wszystko się zgadzało: nieludzki dyktator, opętany ideą odbudowy imperium, ale też okrutny szaleniec albo stojący nad grobem Putin bezprzykładnie napadł na miłujących pokój Ukraińców nad ranem 24 lutego 2022 roku. Nie ma wątpliwości, kto w takim razie jest agresorem, a kto ofiarą. Zwłaszcza jeśli nie myśleć o zręcznym, ale przecież rewolucyjnym (przez Euromajdan i Niebiańską Sotnię) usunięciu z urzędu demokratycznie wybranego prezydenta Wiktora Janukowycza. No i jeśli nie brać pod uwagę ustawy o języku państwowym, z kwietnia 2019 roku, która prawie trzeciej części obywateli Ukrainy (29,6 proc.) odebrała możność korzystania w kontaktach z instytucjami swego państwa z używanego na co dzień języka rosyjskiego.
Podczas spisu powszechnego w roku 2001 rosyjski jako swój język ojczysty zadeklarowało przeszło 14 mln obywateli Ukrainy. Z tego blisko 60 proc. stanowią Rosjanie, ale także 5,5 miliona Ukraińców, głównie pochodzących ze wschodniej części terytorium. Reszta to przedstawiciele mniejszości narodowych, m.in. Żydzi, Białorusini, Grecy, Bułgarzy czy Mołdawianie. Warto dodać, że z sondaży Międzynarodowego Instytutu Socjologii w Kijowie wynika, że rosyjski jest językiem codziennym nawet dla około 45 proc. mieszkańców ukraińskiego państwa. A w niektórych jego regionach ci rosyjskojęzyczni stanowią przeważającą większość. Odsetek na Krymie wynosi 97 proc. W obwodach donieckim, ługańskim i charkowskim sięga odpowiednio: 93, 89 i 74 proc. A w rejonie Odessy rosyjskiego używa 85 proc. mieszkańców. Liczby są więc naprawdę znaczące.
Wprawdzie Rada Najwyższa Ukrainy ustawę o języku państwowym przyjęła przeważającą większością, ale nie brakło też głosów, że to poważny błąd, za który młodemu państwu może przyjść zapłacić wysoką polityczną cenę. Warto przypomnieć, że jednym z krytyków tej próby eliminacji języka Puszkina, Tołstoja i Gogola ze sfery publiczno-państwowej okazał się także Jurij Szuchewycz, syn osławionego Tarasa Czuprynki, którego trudno podejrzewać o jakieś antyukraińskie nastawienie. Obrazując istotę problemu: język Słowaków jest bardzo do polskiego podobny, ale gdyby tak z dnia na dzień zobowiązano Polaków do posługiwania się nim w kontaktach z urzędami – to podniósłby się wielki i całkiem zrozumiały krzyk.
NYT powtarza za Mearsheimerem
Po ucieczce Janukowycza (luty 2014) sprawami Ukrainy, w wymiarze istotnym dla amerykańskiego Departamentu Stanu, w tym zwłaszcza polityką kadrową, zajmowała się Victoria Nuland (de domo Nudelman), która okiełznała polityczne ambicje braci Kłyczko, popieranych przez Niemcy i na fotelu szefa rządu osadziła Arsenija Jaceniuka. Jeżeli nawet termin „osadziła” należy traktować jako swoistą metaforę czy retoryczną przesadę, to nie jest to jednak przesada zbyt duża. Natomiast informację o ponad dwudziestu amerykańskich biolaboratoriach pracujących na terytorium Ukrainy, które po 24 lutego 2022 trzeba było pośpiesznie ewakuować, pani Nuland przedstawiła podczas wysłuchania w Kongresie, wystrzegając się w tej relacji wszelkich konkretów niczym diabeł święconej wody.
Nie jest również tajemnicą, że jeszcze przed lutową inwazją wojsk Federacji Rosyjskiej, Amerykanie wycofali z Ukrainy swoich 150 instruktorów, którzy po roku 2014 szkolili żołnierzy armii ukraińskiej. A już w czerwcu 2022 roku, podobnie zresztą jak w ostatnim czasie, zachodnie media głównego nurtu, w tym miarodajny New York Times, rozpisywały się o randze i znaczeniu wsparcia wywiadu USA, ale i wywiadów innych państw europejskich, jako podstawy taktycznych oraz operacyjnych sukcesów wojsk ukraińskich. O wielkim osłabieniu ich mocy bojowej, z racji niedawnego odcięcia Ukrainy od amerykańskich i brytyjskich danych wywiadowczych, nawet nie wspominając.
„W pewnym sensie Ukraina była kolejną z szeregu wojen zastępczych pomiędzy USA a Rosją, jak Wietnam w latach 60. i Afganistan w latach 80. dwudziestego wieku, czy Syria 30 lat później” – skromnie zauważył wreszcie nowojorski dziennik. Cóż, prof. John Mearsheimer z Chicago, komentując wydarzenia na ukraińskim teatrze działań wojennych, już trzy lata temu mówił dokładnie to samo, co więcej, wskazując na takie elementy aktywności USA wobec Ukrainy, które miały prawo Władimira Putina zaniepokoić i skłonić do działań, dość fantazyjnie nazwanych specjalną operacją wojskową.
Skoro zatem mamy do czynienia z wojną zastępczą USA – Rosja, to nic dziwnego, że do rozmów w sprawie zakończenia działań militarnych na Ukrainie powinny zasiąść główne skonfliktowane strony, czyli Waszyngton i Kreml. To wydaje się racjonalne. Ale nie dla mediów głównego nurtu, które po ogłoszeniu zamiaru rozmów w Rijadzie w takiej właśnie konstelacji przez kilka dni bezlitośnie znęcały się nad Donaldem Trumpem.
Kto stręczy wojnę w Europie?
Trump nie ma łatwego życia. Obama chytrą grę z Rosją o Ukrainę rozpoczął. Później Biden, korzystając ze skwapliwości Zełeńskiego, mocno ją podkręcił. Natomiast Trump chciałby jak najszybciej wygasić to fatalne dla Europy starcie… Dlatego też zbiera mocne cięgi od nieuznającej przemocy Unii Europejskiej i od zawsze pokojowo usposobionego Londynu. A może jednak raczej od londyńskiego City? Warto tu chyba zasygnalizować nieoczywistą, na pierwszy rzut oka wręcz zaskakującą zmianę pozycji dwóch głównych europejskich graczy.
Nietrudno przecież sobie przypomnieć, jak niechętne do pomocy napadniętej Ukrainie były początkowo Niemcy i Francja. Hasło „pięć tysięcy hełmów” najlepiej ilustruje brak entuzjazmu niemieckiego państwa do wyraźnego poparcia Ukrainy. A prezydent Francji wolał się początkowo kontaktować z Kremlem niż Kijowem. To zresztą całkiem oczywiste. Źródłem taniej energii, stanowiącej podstawę konkurencyjności gospodarek Niemiec i Francji na globalnym rynku, były przecież kupowane po niższych cenach rosyjskie węglowodory. A zwłaszcza gaz z dwóch biegnących przez Bałtyk rurociągów Nord Stream… Nic dziwnego, że przez długi czas sankcje, forsowane przez prowojennych hurraoptymistów, nie budziły wcale entuzjazmu w Paryżu ani w Berlinie.
Owszem, deklaracje solidarności Brukseli z napadniętą Ukrainą, dramatyczne gesty i wzruszające wystąpienia w Parlamencie Europejskim jak najbardziej… Jednak tani gaz i ropa dookolną drogą jakoś nadal gospodarki głównych rozgrywających zasilały. Ale czas i specjaliści od operacji specjalnych nie próżnują. Huknęło, walnęło! Wielkie bum na Bałtyku zmieniło warunki gry, nawet Radek Sikorski, osowiały po roku 2015, mocno się ożywił. Ameryka zaproponowała swój gaz: pewnie lepszy, bo droższy… Wtedy przewodzące Europie tuzy, czyli Berlin i Paryż dały się przewerbować na antyputinistów.
I teraz one prą do wojny. Będą wdeptywać w ziemię Putina. No, może nie tam u siebie, na Zachodzie. Ale już Europa Środkowowschodnia, te po wielekroć skrwawione ziemie świetnie nadają się na teatr działań wojennych. Ci młodsi, środkowowschodni Europejczycy już trochę przydługo mieli u siebie spokój, może więc warto znowu trochę ich zbodźcować… Później wdroży się kolejny europejski plan odbudowy i rozwoju. Jeszcze lepszy niż plan Marshalla!
Zły Trump i przewerbowana UE
Ironia losu w tym, że do przewerbowania dwóch tradycyjnie najbardziej prorosyjskich państw europejskich na antyputinizm – więc także do rezygnacji z rosyjskich węglowodorów na rzecz droższego LPG, który trzeba przewieźć ze Stanów do Europy – przyczynił się poczciwy Joe Biden. No, może nie osobiście on sam, lecz raczej administracja, której był frontmanem. Ludzie Bidena, tacy jak Ron Klein, John Kerry, Rochelle Walensky, Jeff Zients czy Anthony Blinken, sprawnie realizowali dyspozycje grup interesów, które nie wpuściły Donalda Trumpa do Białego Domu w roku 2021.
Wymuszone na Unii Europejskiej przez USA antyrosyjskie sankcje, mocno pogarszając warunki funkcjonowania gospodarki w unijnych państwach członkowskich – w połączeniu z wariactwem klimatyzmu oraz fiksacją na punkcie tzw. różnorodności – praktycznie zniszczyły dotychczasową względną przewagę i cywilizacyjnie ugruntowaną pozycję Europy. Natomiast Rosji, wbrew oczekiwaniom, niewiele zdołały zaszkodzić. Zamiast podjąć realne próby uporania się z problemami wewnętrznymi, na które wskazują rosnące notowania tzw. populistów, czyli ugrupowań wsłuchujących się w głos własnych społeczeństw, władze Francji i Niemiec (za poduszczeniem Londynu) chcą uciekać w dalsze prowadzenie wojny, oczywiście nie tam na Zachodzie. Trudno nie dostrzec, że wiąże się to z propagandową wykładnią sytuacji politycznej na rozległym terytorium Ukrainy, co najmniej od roku 2014, a w istocie – już od sfinansowanej przez Sorosa tzw. pomarańczowej rewolucji.
To zainteresowanie Ukrainą, praktycznie i agresywnie demonstrowane przez dwie ekipy Demokratów w Białym Domu, doprowadziło do wojny zastępczej między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Trzy lata zmagań w polu, jak widać, nie rodzą żadnych istotnych rozstrzygnięć, może poza testowaniem nowych rodzajów broni, szkoleniem oddziałów i doskonaleniem taktyki w potyczkach z użyciem artylerii rakietowej oraz dronów. No i poza przekreśleniem szans na normalne życie na znacznej części terytorium Ukrainy. Liczba ludności po 2022 roku zmniejszyła się tam o 7-8 milionów, co rodzi dość zrozumiałe problemy demograficzne. Oprócz tych definitywnych strat ludzkich (śmierć, kalectwo, emigracja) oraz materialnych, wojna rujnuje też więzi społeczne. Typowa dla wojennych czasów anomia, zwłaszcza w powiązaniu z oficjalnie szerzoną ideologią banderyzmu, nie tylko sprzyja deprawacji jednostek, ale pogarsza też szanse Ukraińców na zajęcie godnego miejsca w rodzinie narodów europejskich. Ciekawe, że sami Ukraińcy często lepiej dostrzegają to niebezpieczeństwo niż ich władze, nieraz okazujące wręcz niebywałą, w dodatku nieopartą na realnych podstawach arogancję.
Trump chce to przerwać. Chce zakończyć działania wojenne, dlatego jest tym Złym. Gołym okiem widać, jak do wojny prą teraz Londyn (City), Berlin i Paryż (UE). Inaczej mówiąc – światowa oligarchia globalistyczna. Obecnie Czarnym Ludem stał się Donald Trump wraz ze swą ekipą: J.D. Vance, Elon Musk, Pete Hegseth. Ekipa Trumpa jest młoda i niedoświadczona. To nowicjusze w Białym Domu. I bardzo dobrze, bo jeszcze nie poddano ich obróbce kadrowców Deep State, nie zostali przemieleni przez młyny głębokiego państwa ani wystawieni na presję zasiedziałych specjalistów od utrzymywania status quo. Właśnie dlatego obecna administracja USA jest i będzie niszczona przez globalne media głównego nurtu – tę najcięższą broń transgranicznej oligarchii światowej. Trump i jego ludzie będą bez przerwy atakowani i dezawuowani. Media wypomną im każde głupstwo, wszelkie niezręczne wypowiedzi, najbzdurniejsze gafy. Trzeba mieć nadzieję, że ekipa Trumpa zdoła jednak ten globalnie zorkiestrowany ostrzał wytrzymać. Bo to szansa na uniknięcie rychłej wojny w Europie.
Kreowanie Czarnego Luda w praktyce
„Syndrom zaburzeń Trumpa”. Republikanie pracują nad uznaniem schorzenia – czytam tytuł i lead w portalu adresowanym do niewybrednej, czyli niezbyt wymagającej publiczności.
Co może pomyśleć dobrze znająca polszczyznę wykształcona osoba, przeczytawszy taki tytuł? Nic ponadto, że nawet jakaś istotna część kierownictwa partii republikańskiej w USA uważa, że Donald Trump w swych działaniach i wypowiedziach przejawia formy do tego stopnia patologiczne, że powinno się to instytucjonalnie uznać za rodzaj schorzenia. Pozostaje tylko nadzieja, że osoba dobrze wykształcona zachowała jeszcze zdolność do krytycyzmu wobec przekazu współczesnych mediów, więc pewnie wpierw się zastanowi, czy to w ogóle możliwe.
Szybka analiza podpowiada trzy ewentualności: a) tytuł publikacji jest zwykłym przejawem braku kompetencji językowych autora użytego sformułowania; b) wskazuje na jego wręcz chorobliwą niechęć wobec aktualnego prezydenta Stanów Zjednoczonych; albo c) stanowi dowód udziału w propagandowym szturmie mediów, które pozostają w dyspozycji międzynarodowej oligarchicznej finansjery (Deep Finance) oddanej idei tzw. wielkiego resetu, pauperyzacji starych społeczeństw Zachodu oraz depopulacji globu.
Zdolni do takiej refleksji czytelnicy stanowią jednak zdecydowaną mniejszość, szczególnie w przypadku portali quasi-informacyjnych typu MSN (ang. Microsoft Network), które pakietowo wciska się użytkownikom systemu operacyjnego tej firmy przy zakupie jego kolejnych wersji. Cóż zatem może pomyśleć osoba do refleksji tego rodzaju nieprzywykła, a w Polsce dodatkowo przeświadczona, że wszystko, co płynie z cudownego Zachodu, a zwłaszcza z ukochanej Ameryki jest wyłącznie cacy? Oczywiście nic innego niż to, że Trampek z pomarańczową zaczeską zwariował, co było zresztą do przewidzenia, bo jego ostateczny kres zapowiadały takie gwiazdy światowej popkultury jak Stephen King czy Robert De Niro, o tuzach polskiego aktorstwa i piosenkariatu nie wspominając.
Przyszłość, czyli generowanie społecznej psychozy
Natomiast ambitniejszy czytelnik-użytkownik systemu MS-Windows, który nie zadowolił się samym rewolwerowym tytułem, z lektury notatki mógł się dowiedzieć, że w związku z wciąż rosnącą liczbą przypadków ciężkich nerwic, a także zaburzeń behawioralnych, zgłaszanych przez psychiatrów i psychoterapeutów Republikanie ze stanu Minnesota dążą do określenia i uznania tzw. zespołu zaburzeń Trumpa za oficjalną jednostkę chorobową. Mimo podzielonych zdań co do brzmienia samej nazwy, poparcia takim działaniom udzieliła część środowiska lekarskiego.
Proponowane dla nowej przypadłości określenie miałoby brzmieć w USA Trump Derangement Syndrom, w skrócie TDS. Idzie oczywiście o mocne zaburzenia emocjonalne występujące wśród Amerykanów wystawionych na długotrwałe propagandowe działanie wrogich Donaldowi Trumpowi mediów głównego nurtu. Fenomen tego rodzaju zaburzeń zaobserwowano już w roku 2017, gdy przychylne Demokratom, a sterowane przez lewicujących oligarchów-globalistów i jednolicie zorkiestrowane media, chcąc się odegrać na pogromcy Hilarii Clintonowej, bez żadnych skrupułów wściekle atakowały 45. prezydenta USA.
Jednak dopiero teraz – po zwycięstwie kandydata Republikanów nad apologetyzowaną przez media do granic śmieszności Kamalą Harris – przypadki dezadaptacji osobniczej, przejawiającej się nieadekwatnymi reakcjami werbalnymi, manifestowaniem skrajnej wrogości, a nawet próbami fizycznej agresji wobec zwolenników Trumpa zaczynają być istotnym problemem społecznym. Bo oto pojawiła się groźna siła naruszająca spoistość amerykańskiego społeczeństwa, dotąd – mimo różnic stanowych, etnicznych, religijnych czy ideowych – w chwili próby, wyzwań lub zagrożeń zdolnego do wyrzeczeń, poświęceń, a także ofiar w imię narodowego solidaryzmu. Dziś tradycyjna jedność Amerykanów wydaje się mocno nadwątlona. A wyraziste pęknięcie społeczne, którego metaforą może być dychotomia Kalifornia versus Teksas, jest (w przeciwieństwie do zmian klimatycznych) z pewnością antropogenne. I dotyczy nie tylko ojczyzny Waszyngtona, lecz całej strefy Euroatlantyckiej. W tym również niestety Polski.
Postscriptum
I jeszcze podpowiedź dla niepełnosprytnego tytularza portalu MSN. Po polsku nazwa jednostki Trump Derangement Syndrom, jeśli nie ma wprowadzać w błąd albo być częścią bezpardonowej walki politycznej, powinna brzmieć: zespół silnych zaburzeń emocjonalnych na punkcie Trumpa.
3 kwietnia 2025