Przed kilkoma dniami pożegnaliśmy Stanisława, ale liczę na to, że jeszcze znów się zobaczymy. Jeśli Bóg pozwoli. Jestem bardzo ciekaw opinii pana Stanisława na temat biegu wydarzeń, które mógłby skomentować z innej zupełnie perspektywy. Wdzięczny jestem losowi (nie ma przypadków), że w ciągu zdarzeń, które wciąż spychały mnie z drogi rozsądnej kontemplacji, na niepewne ścieżki aktywizmu, spotykałem bardzo rozważnych Stanisławów. Jednym z kilku był pan Stanisław Gebhardt.
Ciż Stanisławowie byli nadzwyczaj czynni i jednocześnie byli spokojnymi ostojami wśród rozwichrzonych zdarzeń, idei i dryfowań współczesności. Tak i Stanisław Gebhardt z typowym dla Polaków poczuciem godności – w okolicznościach może i dramatycznych, ale przecież tylko będących emanacjami jakiejś doczesności – uosabiał najlepsze cechy tych kilku pokoleń. Żadne wojny, bitwy, konspiracje, ani SS, ani Gestapo, ani NKWD, ani Gross Rosen, ani Mauthausen nie miały większego znaczenia.
Tak się złożyło (nie ma przypadków), że poznany przez ks. Stanisława Małkowskiego w Warszawie reemigrant z Anglii zaproponował mi spotkanie we Wrocławiu z interesującym innym reemigrantem Stanisławem Gebhardtem. Ale może było trochę inaczej – umówiliśmy się w siedzibie Ruchu Odbudowy Polski w Młynie Maria we Wrocławiu, bo miałem z PWSSP (Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych) po skończonych zajęciach trzy kroki, a Zbyszek Hajłasz w ROP był zadomowiony. I przedstawiono mnie Stanisławowi Gebhardtowi, o którym nie wiedziałem nic.
Oczywiście też niewiele z naszej rozmowy wynikało, ponieważ jak zwykle przedstawiłem się jako nacjonalista szkocki, monarchista polski, anarchista rosyjski i imperialista amerykański. Rozbawiła Gebhardta ta moja deklaracja polityczna i uznał, że byłoby interesujące rozwinąć te sprzeczne wątki przy następnej okazji. W moim odczuciu, już wcześniej, bo po spotkaniu inauguracyjnym w hotelu Europejskim w Warszawie w listopadzie 1995 roku – tak właśnie wyglądało połączenie różnych grup i organizacji w Ruchu, który miał odbudować Polskę. Stwierdziłem więc, że jeśli panowie uważają moją obecność za niezbyt ryzykowną, to ja mogę się przyłączyć.
Mecenasa Jana Olszewskiego, który patronował tej inicjatywie, spotykałem wcześniej w klubie P.P.P. (Porozumienie Ponad Podziałami), założonym przez Czesława Bieleckiego – a ponad wszelką wątpliwość premier był osobą znaną z przyzwoicie poukładanych poglądów i postępowania. Zaraz po pierwszym walnym zgromadzeniu z terenu naszego województwa, które to zebranie miało wiele wątków przy braku koordynacji organizacyjnej – wyjechałem do Koszalina do mamy.
Ledwo pobyłem dzień lub dwa wśród rodzinnych pamiątek pod obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, a odezwał się dzwonek telefonu. Pan Stanisław Gebhardt przekazał mi prośbę pana Jana Olszewskiego, abym podjął się misji uporządkowania organizacji okręgu ROP we Wrocławiu, co oczywiście nie będzie dla mnie specjalnie absorbujące, w związku z deklarowaną pomocą pana Stanisława. „Drodzy panowie – odpowiedziałem – cieszy mnie to uznanie i zaufanie, ale ja mam wyższą władzę, a nie jestem pewien czy uzyskałbym zgodę, bo to jednak i czas i mitręga”. – „Ale panie Zbigniewie z wyższą władzą – odpowiedział Olszewski – już uzgodniliśmy i ma pan pozwolenie”. A ja na to – „To bardzo miło, ale pozwolicie panowie, że ja jednak połączę się z Wrocławiem”. Więc dzwonię: Basiu, jest taka sprawa, że Jan Olszewski… „Wiem, rozmawiałam i uważam, że nie powinieneś odmawiać. Poradzisz sobie.” I tak oto zostałem politykiem.
Stanisław Gebhardt będąc zastępcą Olszewskiego służył nam pomocą przede wszystkim merytoryczną w prezentacji stanowiska Ruchu w podstawowych kwestiach programowych, czyli interesów państwa i koncepcji ustrojowych oraz w sprawach gospodarczych, także w skali międzynarodowej. Byliśmy więc – na antenach radia i telewizji – nieźle przygotowani do debat o ekonomii i w ogóle o polityce. Urządzaliśmy też całkiem przyzwoite konferencje prasowe, co dwa tygodnie i przy specjalnych okazjach.
Spokojny wykład argumentów okazał się skuteczniejszy niż wiecowe emocje. Właśnie tak – według stylu jaki reprezentował Gebhardt. A przecież musiał pogodzić mocne temperamenty i radykalne idee np. Kornela Morawieckiego z Eugeniuszem Szumiejką. I to się udawało. Ku chwale Ojczyzny!
Ruch Odbudowy Polski działał, myślał, nawet zyskiwał poparcie w różnych środowiskach i w miastach i na wsi, wśród technokratów a nawet artystów. Nie mieliśmy pieniędzy… Przepraszam, mieliśmy składki i dobrowolne datki. W wyborach 1997 uzyskaliśmy 10% poparcia. Całkiem nieźle jak na wyniki na zachodzie kraju. Przygotowaliśmy się do nadejścia powodzi w 1997 roku tworząc własny komitet pomocowy. Ostatecznie ważne decyzje podejmował pan Stanisław, pozostawiając nam swobodę w znajdowaniu środków realizacji. Był sprawnym instruktorem, rozjemcą, negocjatorem, bo przecież nie dysponowaliśmy doświadczeniem politycznym, ani żadną rutyną na poziomie taktyki propagandowej.
Trzeba było uważać na styl, technikę, i wyłączenie kamer i mikrofonów po zakończeniu konferencji. Raz zdarzyło się, że temat był gorący i żył już różnymi konfrontacyjnymi stanowiskami „prawdziwych polityków”. Chodziło o obronność, o określenie, skąd mogą się pojawić zagrożenia. Olszewski wskazywał na niepokojące tendencje z kierunku wschodniego – z Rosji. Otrzymaliśmy odpowiednie materiały i po kilku pytaniach, na które spokojnie odpowiedzieliśmy, zamknęliśmy sesję. Tym razem jednak w pośpiechu nie zwróciłem uwagi na wyłączanie mediów, zresztą zabierałem się do wyjścia, a tu ktoś zapytał: Panie Zbigniewie, a poza tym, oficjalnym stanowiskiem, to jaki ma pan stosunek do Rosjan.
A ja na to dowcipnie: – Osobiście to ja kocham Rosjan, ale pod warunkiem, że nie ma ich więcej niż pięciu i że nie są uzbrojeni. To był stary koncept mojego kuzyna Witolda Niedźwiedzkiego – pisarza i dziennikarza. I to poszło w eter. Efekt był! Ludzie mi gratulowali na ulicy, taksówką przejechałem się parę razy za darmo! Ale Gebhardt nie był zadowolony. To był jednak błąd, bo mogło się zdarzyć coś, co byłoby wizerunkową katastrofą. Biedny ROP musiał uważać.