Zachodniejemy czy zachodzimy? Jak to słoneczko…

Kilka uwag o westernizacji społecznej Polaków, jeśli chcemy, żeby zabrzmiało grzecznie. Albo krótko i rzeczowo: o moronizacji obywateli III RP, przeprowadzanej według najlepszych wzorców postcywilizacyjnych z Zachodu, w Polsce nadal uważanego za rodzaj kulturowego Peweksu, którym niestety być przestał. Oby tylko czasowo. Tak nam (i Ameryce) dopomóż Trump!

W dawnych czasach, gdy PRL był Peerelem, ZAiKS – Zaiksem, a ja dość ostro uprawiałem tatrzański trekking, dzieliłem kiedyś w jadalni zakopiańskiego pensjonatu Halama stolik z Joanną i Janem Kulmami. Pan Jan, świeżo po powrocie ze Stanów Zjednoczonych, mówił o swych wrażeniach z obserwacji procesu, który bezceremonialnie nazywał systemową moronizacją Amerykanów, czyli metodycznym pogłupianiem społeczeństwa w niekwestionowanym wtedy jeszcze czołowym imperium świata. Co więcej, szło przecież o mocarstwo, które dla zdecydowanej większości Polaków, ale też dla sporej części obywateli państw potocznie zwanych demoludami, jawiło się wtedy jako swoiste połączenie jutrzenki swobody z rajem na Ziemi.

Zdaniem mego rozmówcy, narzędziem tego świadomego i celowego oddziaływania na obywateli USA miał być przede wszystkim fatalny poziom szkolnictwa publicznego, ale również wszechobecny przekaz telewizyjny, z nachalną propagandą reklamową oraz dla Europejczyka niewyobrażalnie kiczowatą rozrywką… Słuchałem tych opowieści pana Jana trochę jak bajki o Żelaznym Wilku i, co tu kryć, z pewnym niedowierzaniem, owszem, dopuszczając istnienie racjonalnego jądra w takim ujmowaniu sprawy, ale też zakładając skłonność do przesady, nieraz właściwą ludziom pióra czy intelektualnej refleksji.

Symboliczna przemoc czy kulturowa uległość

Dziś, niejednokrotnie doświadczając już w praktyce dość bolesnych skutków owej westernizacji ludności III RP – ludności zresztą, mimo zaklęć czy obietnic polityków, coraz bardziej rasowo i etnicznie, kulturowo i cywilizacyjnie, wreszcie światopoglądowo i religijnie zróżnicowanej – możemy zachodzącą na naszych oczach głęboką zmianę społeczną interpretować dwojako. Można przede wszystkim widzieć w niej przejaw imperializmu kulturowego (symbolicznej przemocy) Zachodu, ze szczególnym naciskiem na jego anglosaski rdzeń, czyli Zjednoczone Królestwo, a zwłaszcza Stany Zjednoczone. Choć z drugiej strony, dla osoby z pewnym rozeznaniem w mechanice tego świata, mocarstwowe przewagi imperium, także w sferze kultury i obyczaju, nie powinny być wielkim zaskoczeniem czy zgorszeniem.

Łatwość, z jaką do niedawna głównie polskie społeczeństwo, choć już coraz szybciej ubogacane etniczną egzotyką i kulturową odrębnością, poddaje się procesowi nie tylko biologicznego metysażu, lecz również kulturowo-religijnej homogenizacji, pozwala wskazać też inny czynnik owej podatności na obce wpływy, podpowiedzi, inspiracje, wzorce czy normatywy. Można nazywać go modnie i elegancko: otwartością albo prawdziwiej: miękkością kulturową czy uległością wobec oddziaływań przedstawicieli społeczeństw, nawet nie tyle wyższych kulturowo, lecz bardziej zaawansowanych cywilizacyjnie (technologicznie). Mówiąc wprost, zamożniejszych. I dlatego uznawanych za układ odniesienia.

Jeśli jednak zgodzimy się, że głównym mechanizmem niepożądanej tranzycji narodu polskiego w wieloetniczne, zróżnicowane kulturowo, indyferentne religijnie nowoczesne społeczeństwo otwarte (obecnie podług ideałów i za pieniądze Sorosa) jest raczej kulturowa miękkość niż symboliczna przemoc Zachodu, to mielibyśmy tutaj do czynienia z kompleksem niższości przynajmniej u pewnej części Polaków, z ową murzyńskością, o której trafnie wspomniał kiedyś Radosław Sikorski, minister w paru polskich rządach.

Paneuropa, czyli obsesje ojca, idiosynkrazje żony

Soros, ze swym konceptem, wcale nie był pierwszy. Ten, cokolwiek zdumiewający, postulat metysażu ludności świata, a w szczególności Europy, sformułował już przed wiekiem Ryszard hrabia Coudenhove-Kalergi (skądinąd późny wnuk niespełnionej miłości Norwida), który sam był dzieckiem Japonki oraz skłonnego do przesady arystokraty z Austro-Węgier, pochodzącego z rodziny o flamandzko-grecko-wenecko-bizantyjskich korzeniach. Co dziwniejsze – motywacją do przyjęcia brawurowego planu, przy którym odwracanie biegu rzek wydać się może błahostką, były obawy jednej z trzech żon hrabiego przed tzw. mocnymi tożsamościami narodowymi. Cóż, nastał właśnie czas demontażu wielkich, często wieloetnicznych imperiów europejskich i wyłaniania się z nich państw narodowych. Ten proces przysłużył się również polskiej państwowości, która po 123-letnim okresie zaborów, zdołała się wreszcie wtedy odrodzić. W uszczuplonym kształcie, ale jednak.

Oczywiście, można ubolewać, że żona hrabiego Ryszarda cierpiała akurat na etno-idiosynkrazję, ale to jeszcze nie powód, by setkom milionów Europejczyków urządzać życie według jej kaprysu. Lektura pism Ryszarda Coudenhove-Kalergiego, w których oprócz forsowania konceptu Paneuropy, przewidywał on również podział planety na pięć imperiów terytorialnych, czyli swoistych globalnych stref wpływów, nie wystawia najlepszego świadectwa intelektowi arystokraty. I to mimo doktoratu z filozofii uzyskanego na Uniwersytecie w Wiedniu.

Dlaczego więc w ogóle o tym wspominam? Ujmując rzecz najkrócej: ów syn Japonki oraz dyplomaty imperium Habsburgów, bardzo aktywny przed i w czasie wojny (Hollywood uwzględnił nawet przypominającą go postać w jednym ze swych głośnych filmów noir), stał się w roku 1950 pierwszym laureatem Nagrody Karola Wielkiego, przyznawanej propagatorom paneuropeizmu. Natomiast zaskakująca i dziwna, jeśli idzie o genezę, Willkommenspolitik Angeli Merkel zaczęła skutecznie urzeczywistniać ideę europejskiego społeczeństwa wielokulturowego, związanego z migracją na Stary Kontynent ludności Afryki i Azji, która to migracja miałaby wzmocnić populację europejską intelektualnie i fizycznie – co w swojej pracy „Idealizm praktyczny” (1925) hrabia Ryszard z całą właściwą sobie dezynwolturą postulował.

Gimbaza, wielopłeć urojona i freaki z Ameryki

Wróćmy jednak do westernizacji społeczeństwa w kraju nad Wisłą prowadzonej metodą salami bez większych przeszkód od 35 lat. Szkolnictwo i jakość edukacji? Nie wnikając w rzeczywiste intencje polityków – niektórzy pewnie chcieli dobrze, a wyszło jak zawsze! – właściwie wszystkie ekipy rządzące po roku 1989 mają na sumieniu trwały regres programowy w szkolnictwie, spore obniżenie wymagań, przejmowanie fatalnych wzorców, łącznie z osławionymi gimnazjami, przekreślenie wychowawczej funkcji szkoły, odebranie nauczycielom tradycyjnych narzędzi dyscyplinowania uczniów. Według oficjalnej dziś doktryny edukacyjnej, szkoła ma uczniom sprawiać frajdę, a dla tych, którzy się nimi zajmują, ma być źródłem frustracji i rodzajem opresji, zgodnej z przysłowiem: obyś cudze dzieci uczył… Skutki? Absolwenci wiedzą i umieją coraz mniej, więc łatwiej ich przyuczyć do wąskiego zakresu mało wymagających, powtarzalnych, lecz nużących czynności.

Studia i wyższe uczelnie? W czasach PRL polskie uniwersytety może nie brylowały w uznanych międzynarodowych rankingach, ale dość liczni emigranci dawali sobie jakoś radę, również ci, którzy wybierali drogę kariery naukowej zagranicą. Owszem, w kraju bywało siermiężnie, ścieżki awansu często wiodły przez członkostwo w uczelnianych strukturach partyjnych, a współpraca ze służbami z pewnością nie szkodziła błyskotliwym karierom naukowym… Tak, ideologiczny czad unosił się nad humanistyką oraz naukami społecznymi, ale np. osoba wykładowcza głosząca, że w partnerskich związkach jednopłciowych rodzi się więcej dzieci niż w tradycyjnych małżeństwach, nie miała wtedy racji bytu na Uniwersytecie Warszawskim. A starożytna Alma Mater w Krakowie nie dysponowała kilkunastoosobową strukturą do czuwania nad różnorodnością i niedyskryminacją fenomenów, które w najlepszych encyklopediach nosiły zasadne miano dewiacji, a w Wielkiej Brytanii były surowo karane jeszcze do lat 60. zeszłego stulecia.

Nikomu, może poza kabaretem, nie przyszłoby na myśl negować twardych faktów biologicznych, upierać się przy arbitralnie urojonej liczbie płci czydomagać się, aby normy życia społecznego zostały dopasowane do freaków, czyli mocno niestandardowych przypadków, które jeszcze nasi rozsądni dziadkowie nazywali wybrykiem natury.

Cóż, podobno społeczeństwem słabo wyedukowanym, przesądnym, podatnym na irracjonalizmy, owszem, radzącym sobie z obsługą współczesnego parku maszynowego, lecz nierozumiejącym fizyki, mechaniki oraz socjotechniki stosowanej na co dzień – znacznie łatwiej się zarządza. Nawet wtedy, gdy proponuje się ludziom wojnę zamiast pokoju, obliguje wzorotwórczą dewiacją, a luz, dowolność i rozpasanie wstawia w miejsce sprawdzonych zasad i dobrze utrwalonych norm. Ale to pewnie tylko teorie spiskowe

Lustracja jako parada żon i kochanek

Wystarczy porównać, jak w ciągu trzech dekad zmienił się kontent, czyli zawartość proponowana w Polsce odbiorcom mediów głównego nurtu, ale również portali internetowych oraz tzw. mediów społecznościowych. Wprawdzie wzorotwórczy organ Adama Michnika, zwany potocznie GazWyb, Wybiórcza lub Aborcza (by poprzestać na tych kilku jeszcze cenzuralnych określeniach) od samego początku robił, co się tylko dało, aby zamiast – Boże uchowaj! – jakiejś problematyki rozliczeniowej czy lustracyjnej zająć swych poczciwych czytelników sprawami wagi ciężkiej, takimi jak wady i przywary Polaków, polskie piekiełko czy last not least mocno przereklamowany polski antysemityzm bez Żydów. Nie wszystko jednak poszło po myśli środowisk bez wątpienia mądrych i postępowych. Powstał niestety Instytut Pamięci Narodowej, do świadomości społecznej przebiła się – chociaż z oporami! – lista zasobów inwentarzowych IPN, potocznie zwana listą Wildsteina. Nie przetrwało też incognito Lesława Maleszki, zdolnego do różnych rzeczy redaktora Gazety oraz konsekwetnie antylustracyjnego publicysty.

Kogo teraz obeszłyby te niegdysiejsze śniegi? Po Big Brotherach, Czynnikach Grozy, Tańcach z Gwiazdami, po importowanych od Anglosasów formatach telewizyjnych, które przeorały mentalność polskiej młodzieży, eliminując jej zaściankową obyczajność, skromność, wstydliwość, a przede wszystkim poczucie, że nie wszystko wypada, że nie wszystko jest na sprzedaż… Wajda na chleb z masłem by nie zarobił, tam gdzie wykład moralności stosowanej w praktyce dają w Psach gliniarze od Pasikowskiego, a nowoczesnej, męskiej polszczyzny uczą gimbazę postaci z kultowych filmów Patryka Vegi.

Popularne portale pełne są wynurzeń oraz bon motów celebrytów, influencerek, wróżek, modelek… Jutuberzy wiodą spory polityczne, aksjologiczne, światopoglądowe. Instagram przesądza o wizualności naszego świata. Popularny temat stanowią rozwody, kochanki, siódme żony, związki partnerskie, patchworkowe rodziny, które multiplikują dzieciom liczbę rodziców i dziadków, o ciociach czy wujkach już nie wspominając. O tym, że fundowanie sobie coraz nowszych podniet erotycznych czy wręcz elementarnych bodźców seksualnych odbywa się z krzywdą dla własnych małych, później nastoletnich, wreszcie już dorosłych dzieci – nie staje się przedmiotem choćby rodzinnej debaty. Podobnie ignoruje się problem troski i frustracji starszych pokoleń, z natury rzeczy znacznie bardziej przywiązanych do tradycji.

Matka-Polka Peszek i Szpak-Polak mały?

Tu zresztą nie idzie już wyłącznie o łamanie obowiązujących norm, ani nawet o kwestionowanie ich obligatoryjności. Nowy obyczajowy kanon, który kształtuje się współcześnie za sprawą postępowych magazynów dla wyzwolonych kobiet, bywa stymulowany różnorodnością ruchów feministycznych i ma się dobrze dzięki sieci radykalnych organizacji szczodrze finansowanych z zagranicy – prowadzi (bo ma prowadzić!) do zanegowania sensu istnienia jakichkolwiek etycznych unormowań w tym zakresie… Hulaj dusza, piekła nie ma!

Skutki uchylenia norm moralnych wypraktykowanych przez stulecia pozostają oczywiste: nietrwałość rodzin powoduje ostry spadek dzietności, co rodzi (bo musi rodzić!) kryzys demograficzny. I wtedy jedynym lekarstwem – przynajmniej dla szermierzy postępu – wydają się młodsi i odrębni kulturowo migranci niezbędni do funkcjonowania, czyli utrzymania w ruchu rozwiniętego cywilizacyjnie społeczeństwa. To się jednak nie udaje, bo udać się nie może. Ze względów kulturowych, z powodu przyjęcia fałszywej antropologii.

Realni ludzie myślą, czują, pragną i przeżywają emocje inaczej niż chcieliby tego piewcy różnorodności, równości oraz inkluzywności. Owszem, ulegają nieraz wyrafinowanej manipulacji, lecz tylko do pewnego stadium. Dają się skusić darmochą, nieraz chętnie pójdą na łatwiznę… Ale też gdy zajrzy im w oczy groza, będą bronić swego! Swoich rodzin, swego kraju, swoich wartości. Zawsze pomogą im w tym środowiska bitnych kibiców oraz młodzi narodowcy… Lecz z pewnością nie uczynią tego jednak aktorki-aktywistki z Zielonej granicy. Natomiast za perfumowane hasła, pasiaste transparenty lub tanie prowokacje wobec symboli wiary katolickiej nikt jakoś ginąć nie zamierza. Nawet gdy tym bluźnierczym ekscesom patronują sojusznicze ambasady Anglosasów.

Mimo wielu sukcesów mediów, forsujących naprawdę ostrą moronizację telewidzów, słuchaczy i czytelników, tu wciąż jeszcze jest Polska. Dlatego też nie sposób uznać, że Jeremiasz Sochan, ze swą egzotyczną fryzurą, albo Kevin Mglej i Roxie Węgiel stanowią kwintesencję polskiej tożsamości czy choćby reprezentatywną jej wizytówkę.

9 grudnia 2024

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *