Fragmenty prelekcji wygłoszonej 8.12.2024 w Klubie Piastowskim w Przewornie
O wyjątkowości Lwowa i świąt Bożego Narodzenia w tym mieście Jerzy Janicki mówił tak: Mieszkańcom grodu nad Pełtwią wydawało się, że we Lwowie nawet metr jest dłuższy, a kilogram cięższy. Tam wszystko było wyjątkowe, ale już Boże Narodzenie we Lwowie na pewno było dłuższe niż w innych regionach Polski, co więcej – w tym pięknym polskim mieście Pan Jezus rodził się dwa razy. To za sprawą kalendarza juliańskiego, według którego grekokatolicy i Ormianie obchodzili Boże Narodzenie dwa tygodnie później. Wiele polskich rodzin świętowało wtedy razem z nimi.
Przygotowując dania wigilijne, kładę zawsze na wierzchu broszurę pt. „Wilia lwowska” wydaną w przełomowym roku 1989, zawierającą przepisy na „najbardziej lwowskie”, jak napisano we wstępie, potrawy wigilijne: barszcz i uszka do niego, pierogi, gołąbki, strudel z jabłkami, karp smażony i w galarecie, kompot z suszu, tradycyjna kutia. Nie muszę sprawdzać receptur, ale ta zgrzebnie wydana broszurka za ówczesne 500 zł, a zwłaszcza jej tytuł, ożywia dodatkowo wyniesione z rodzinnego domu lwowskie sentymenty i wprowadza w uroczysty nastrój. Określenia „wilia” używał jeszcze mój tata, o choince zawsze mówił „drzewko”, bo tak było przyjęte na wschodnich ziemiach Polski.
Tytułowe sformułowanie „lwowskie tradycje bożonarodzeniowe” potraktujmy umownie. Nie dotyczyły one bowiem tylko tego miasta, lecz szerzej: wschodnich ziem Rzeczpospolitej, województwa lwowskiego i sąsiednich, gdzie tradycje, zwyczaje, charakterystyczne potrawy były wszędzie takie same, czy to w Twierdzy, na zachód od Lwowa, gdzie mają korzenie mieszkańcy Przeworna, czy w Sanoku, z którym oprócz Lwowa jestem związana rodzinnie. Powszechne było na przykład przestrzeganie, aby w dniu wigilii jako pierwszy wszedł do domu mężczyzna, a nie kobieta – „dziurawe nasienie” mawiała moja mama, ostro reagując, kiedy w ferworze świątecznych przygotowań wpadałam do jej mieszkania jako pierwsza z domowników. Według dawnych ludowych wierzeń najlepiej było, gdy jako pierwszy przychodził do domu mężczyzna z wiadrem wody, co wróżyło szczęście, zdrowie, pomyślność. Ponadto obowiązywał zakaz prania, sprzątania, zamiatania. To pozostałości dawnych wierzeń, które przetrwały do naszych czasów i w wielu domach funkcjonują do dziś siłą tradycji, nawet jeśli są traktowane w sposób żartobliwy. Okres świąt Bożego Narodzenia jest szczególnie nasycony odwiecznymi, przedchrześcijańskimi wierzeniami, pozostałościami zabiegów o charakterze magicznym.
Bardzo nie lubię określenia „magiczne święta”, jakie słyszy się dzisiaj dość często. Święta Bożego Narodzenia są religijne, chrześcijańskie, mają być błogosławione i święte, a nie magiczne. Ale faktem jest, że właśnie w tym okresie mamy wiele zwyczajów o takim charakterze. Ma to związek z tym, że święta Bożego Narodzenia od IV wieku są obchodzone w okresie przesilenia zimowego, który od pradawnych czasów, w wielu kulturach był obchodzony w sposób szczególnie uroczysty. Można tu wymienić starożytny Egipt, w którym świętowano odrodzenie słońca, starożytną Grecję z narodzinami Dionizosa, Rzym, gdzie obchodzono w tym czasie Saturnalia, Persję i kult boga Mitry, który urodził się 25 grudnia i od którego, jak mówią znawcy tematu, chrześcijanie przejęli datę Bożego Narodzenia, wreszcie Słowian, którzy w dniach przesilenia zimowego obchodzili Szczodre Gody na cześć Swarożyca, syna boga Słońca. Był to ważny moment dla ludów pierwotnych – najkrótszy dzień w roku, moment niepokoju i nadziei, obaw i oczekiwania na zwycięstwo jasności nad ciemnością, na powrót zamarłej przyrody do życia. Stąd takie nagromadzenie wierzeń i sposobów zaklinania rzeczywistości, czego echem jest między innymi składanie życzeń, rozmaite sposoby przewidywania przyszłości, zakazy (na przykład suszenia w dniu Wigilii wypranych rzeczy, bo można tym sprowadzić nieszczęście), wróżby i ślady magicznych działań. Początkowo Kościół zwalczał te pogańskie pozostałości, potem wiele z nich wchłonął i przetrwały do dziś siłą tradycji. Podobny synkretyzm religijny obserwuje się obecnie w Afryce.
Wróćmy jednak w nasze wschodnie strony. W dniu Wigilii na drzewku wieszano rozmaite pieścidełka, jak mawiano we Lwowie, ręcznie wykonane ozdoby ze słomy i bibułki, wielkiej urody uśmiechnięte aniołki, łańcuchy, mocowano świeczki, wieszano jabłka, orzechy, cukierki. W wiejskich chatach był zwyczaj stawiania w rogach izby snopków czterech zbóż, u Rusinów gospodarz wnosił do chaty „diducha”, czyli udekorowany snopek zboża. „Opłatek kładziemy na białym talerzyku” – podaje wspomniana wyżej broszura „Wilia lwowska”. Koniecznie posmarowany miodem, co do dzisiaj jest praktykowane w rodzinach o wschodnich korzeniach. Przygotowywano też opłatki różowe dla zwierząt, z którymi dzielono się resztkami ze stołu po wieczerzy.
Zawsze pozostawiano wolne miejsce przy stole – dzisiaj przyjmuje się, że dla niespodziewanego gościa, dawniej było ono przeznaczone dla duszy kogoś bliskiego z rodziny, kto odszedł w minionym roku. Bo ten dzień w dawnych czasach wiązał się również ze świętem zmarłych, o czym świadczą niektóre potrawy, przede wszystkim kutia – typowa dla dawnych styp, uczt zadusznych.
O kutii – najbardziej charakterystycznej potrawie wigilijnej w lwowskich stronach – Zygmunt Gloger napisał, że bez niej nie było uczty wigilijnej ani u kmiecia, ani u magnata. We wspomnieniach lwowianina Witolda Szolgini przeczytamy: brak kutii nie wchodzi w ogóle w rachubę, a to, że musi być, jest poza wszelką dyskusją („Tamten Lwów”, t. 5). Każdy jej składnik zawiera głęboką symbolikę: pszenica to życie i świętość; mak to symbol śmierci, według legendy chrześcijańskiej wyrósł tam, gdzie spadły krople krwi Chrystusa, co ciekawe: na Rusi ziarna maku wkładano do kieszeni zmarłym, zaś w święto Łucji 13 grudnia i na Boże Narodzenie obsypywano makiem obejścia, co miało chronić przed złymi mocami. Miód to symbol mądrości, dobra i wtajemniczenia, orzechy – płodności, pojednania i tajemnicy. Wszystko więc miało swoje ukryte, głębokie znaczenie. Warto zauważyć, że w innych regionach Polski występują potrawy o tych samych składnikach, na przykład kluski z makiem, śliżyki na Wileńszczyźnie, makiełki na Śląsku. Kutia na wschodzie służyła też do przewidywania plonów w nadchodzącym roku – rzucano nią o powałę, co w okolicach Lwowa praktykowano jeszcze niedawno, jeśli się przykleiła, wróżyło to urodzajny rok.
W Wigilię i w święta Bożego Narodzenia zaczynali chodzić pałażnicy, prosząc o datek. Ich okolicznościowe recytacje znam z przekazów rodzinnych: „Najświętsza panna syna porodziła, na sianeczku położyła. Pan Jezus naguśki prosi o pieluszki”. Albo: „Gdy się Chrystus rodzi i rano nadchodzi, ładnie mu śpiewajcie, parę groszy dajcie”. We Lwowie był zwyczaj chodzenia z banią albo wertepą. Banią nazywano ogromną kulę oblepioną papierem, ozdobioną wstążkami, wertepą zaś nazywano rodzaj szopki, teatrzyk z kukiełkami. Między chłopakami, którzy chodzili z banią, zwłaszcza na Łyczakowie, nierzadko dochodziło do awantur i walk o teren działania. Bożonarodzeniowa atmosfera nie zawsze hamowała lwowskie temperamenty.
Na początku, cytując Janickiego, powiedziałam, że we Lwowie Pan Jezus rodził się dwa razy. W mieszanych albo zaprzyjaźnionych rodzinach wspólnie oczekiwano Jego przyjścia 24 grudnia, a następnie 6 stycznia. Oto jak wspominał tę lwowską specyfikę Mieczysław Opałek na początku XX wieku („O Lwowie i mojej młodości. Kartki z pamiętnika”): Gdy u nas w domu nie pozostała już ze świątecznego pieczywa ani okruszyna, u ciotki Katarzyny „pachło” bakaliami i miodem. Po należytym ugoszczeniu krewniaków wuj zaczynał kolędować i pierwszą była ruska kolęda „Boh predwycznyj nam narodyłsja”, a potem polskie śpiewanie.
Takie były niegdyś lwowskie obyczaje. Cały ten świat niestety zniszczyła wojna i pozostaje nam tylko pielęgnować pamięć o wspólnym z grekokatolikami i Ormianami kolędowaniu, o pałażnikach, o atmosferze radości i lwowskich tradycjach. Obraz smutnych Wigilii z czasów, kiedy już wszystko się kończyło, znajdziemy we wspomnieniach lwowiaków, świadków ostatnich lat naszego Lwowa.
Profesor Ryszard Gansiniec, filolog klasyczny, pisał 24 grudnia 1944 roku do swojej żony, która w tym czasie mieszkała z dziećmi w Strzyżowie: Więc łamię się z tobą opłatkiem, serce mam pełne tęsknoty do was (…) łamię opłatek, byśmy się spotkali wreszcie nie w Polszczy, ale w Polsce, by nasza Ojczyzna z tej wielkiej dziejowej próby wyszła zwycięsko i dała nam pracować dla jej dobra i chwały; łamię opłatek dla nieszczęsnego Lwowa, by dalej został klejnotem korony polskiej i nie poszedł w tym morzu dziczy na marne; łamię wreszcie opłatek dla naszej przyszłości („Notatki lwowskie 1944-1946”).
I wspomnienia Romana Aftanazego, kustosza Ossolineum, zapiski z 24 grudnia 1945 roku: Nasza instytucja [Ossolineum], jako jedyna grupująca tak dużą ilość Polaków, miała urządzić wilię na wzór zeszłorocznej. (…) Obecny dyrektor nasz, dureń pierwszej klasy wprawdzie [dyrektorem Ossolineum we Lwowie był wtedy Pawło Gnyp, z wykształcenia inżynier mechanik], ale można u niego niejedno pewnymi metodami osiągnąć. Ponieważ pochodzi on znad Zbrucza ze strony rosyjskiej, zna on nasze potrzeby religijne i przywiązanie do tradycji. Toteż udało się kustoszowi namówić go, by nam pozwolił w dniu wigilijnym wcześniej pójść do domów, a w pierwszy dzień świąt do biura w ogóle nie przychodzić. Prosił tylko, by kilka osób maskowało pracę. Zebraliśmy się tedy w południe wigilii Bożego Narodzenia w katalogu, gdzie kustosz prof. G[ębarowicz] wygłosił do nas krótkie a serdeczne przemówienie, dzieląc się następnie ze wszystkimi opłatkami („Kustosz i samotnik”).
Profesor Gębarowicz został we Lwowie, by ratować dobra naszej kultury narodowej.
Lwowianie po wojnie ekspatriowani z rodzinnych stron zostali rozproszeni po całym kraju. Przywieźli ze sobą pamięć i wielopokoleniowe tradycje. Kutia już nie jest przypisana wyłącznie do wschodnich terenów, króluje dziś na wigilijnych stołach i na Górnym i na Dolnym Śląsku, na Pomorzu i w Wielkopolsce. Po niej oraz używanych jeszcze czasami regionalizmach jak: nakaslik, cwibak, meszty, buchty, nemtudum, bradrura można rozpoznać, gdzie utknęły rodzinne korzenie.
Feliks Koneczny, wybitny historyk, napisał: „Kością pacierzową wszelkich cywilizacji jest tradycja”. To zdanie uświadamia, jak ważne jest nasze dziedzictwo, wszystkie świąteczne tradycje, zwyczaje, nawet zamierzchłe wierzenia, całe piękno i duchowa głębia czasu Bożych Narodzin. Ludowe powiedzenie ujmuje to tak: Gdy zginą pisanki i koladka (kolęda), będzie już koniec świata.
Aby zakończyć lwowskim akcentem, sięgnijmy jeszcze do Jerzego Michotka („Tylko we Lwowie”): Od jedenastu dni przygotowuję się, by opowiedzieć Ci Czytelniku o Wigilii lwowskiej. Wypisałem stosy papieru o kutiach, barszczach, wydmuszkach, łańcuszkach, włosach anielskich, świeczkach, przygotowaniach, nastroju… i oto siedzę bezbronny. Widzę tylko siebie, najmłodszą latorośl Michotków, wpatrzoną z zapartym tchem w niebo… żeby nie przegapić! Tej pierwszej gwiazdy. Nos rozpłaszcza mi się o szybę i oto…Jest!!! Mam płuca pełne powietrza, odwracam się i… nabożnym szeptem mówię – Już.
A dalej już nie mogę.
Wybacz mi, Czytelniku! Wybacz i zrozum mnie.
Posłuchaj piosenki. Napisałem ją, gdy serce miałem mniej utrudzone.
Wigilie
Która to z rzędu Wigilia, kochani?
A każda Wigilia, czy dobra, czy zła,
Ślad pozostawia i co pozostanie,
To chrońmy przed zapominaniem
Jak długo tylko się da.
Jak długo tylko się da.
(…)
A jak się nie da… pamiętaj, rodaku:
Niech przemoc, niech niemoc, niech znów triumf zła…
Polska niedole przetrwała nie takie!
A Polak zostanie Polakiem
Jak długo… życie trwa!
Jak długo życie trwa!