Dzisiaj, gdy wiadomo już, że Amerykanie wybrali Donalda Trumpa na kolejnego prezydenta USA, można z większym prawdopodobieństwem szacować, kogo wystawią największe partie w Polsce do wyścigu w wyborach prezydenckich w naszej Ojczyźnie.
Skonstatujmy najpierw, że gdyby kolejnym prezydentem USA została Kamala Harris, to polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych nie zmieniłaby się przez następne cztery lata. No, może o tyle, że pani Harris zbiegałaby wdzięczniej ze schodków samolotów a w wypowiedziach dla prasy nie bełkotałaby, tylko skrupulatnie odczytywała przygotowane na prompterze frazy. Dla kontynentu europejskiego oznaczałoby to kontynuację dominacji Niemiec w Unii Europejskiej i pozwolenie na jej rozszerzanie zgodnie z potrzebami ekonomicznymi Berlina przy tolerowaniu wzmacniania para-waluty, jaką jest euro. Konsekwencje takiego désintéressement Stanów Zjednoczonych kontynentem europejskim widać dość wyraźnie już dzisiaj, więc nie trzeba być prorokiem, by przewidzieć rychłą zmianę traktatów tworzących UE w stronę umocnienia centralnego zarządzania tym tworem.
Ale wybory w USA wygrał „nieprzewidywalny” Donald Trump.
Co to oznacza dla polskich polityków? Polska zaczyna żyć przyszłorocznymi wyborami własnego prezydenta. Każda polska opcja polityczna chciałaby mieć dobre relacje z USA, bo tam, szczególnie na wschodnim wybrzeżu, zapada duża część ważnych finansowych decyzji, które mogą mocno dotyczyć Polski. Prawdą jest, że – jak doniósł 6 listopada br. „The Times of Israel” bazując na największym amerykańskim sondażu powyborczym National Election Pool – Żydzi amerykańscy, którzy przecież trzymają w swoich rękach większość banków w USA, głosowali w 79% na Kamalę Harris. Czy to wpłynie na przyszłość ekspozytury tego potężnego ośrodka finansowego, jaką jest sztucznie powołane państwo Izrael – na razie nie wiemy, ale wiele państw na naszych oczach już powstało i wiele także zniknęło, więc lepiej niczego nie wykluczać. Na razie dolar amerykański będący walutą rozrachunków międzynarodowych umacnia się i coraz mniej wskazuje na to, by państwa BRICS miały go z tej pozycji zdetronizować. W takiej sytuacji każdy poważny polski polityk chciałby mieć dobre relacje z głównym decydentem w USA, czyli z prezydentem-elektem.
Relacje dotychczasowe niektórzy popsuli sobie pochopnie głosząc, że „miejsce Trumpa jest na śmietniku” (Tusk). Ratowanie obrazu polskiej administracji, mocno nadwyrężonego w oczach USA, możliwe jest przez wygranie w Polsce prezydenckich wyborów przez kogoś, kto w USA nie jest „spalony”. W środowisku rządzącej administracji mamy dwie takie osoby. I nie są to ani pan Trzaskowski, ani – tym bardziej pan Tusk. Dobrym dla PO i satelitów a zarazem świeżym kandydatem jest Szymon Hołownia, prowadzony od początku przez Michała Kobosko, polityka umocowanego w Atlantic Council. To taki think-tank, z którego wywodzi się także szereg doradców Donalda Trumpa. Szymon Hołownia byłby podobnym prezydentem do Włodzimierza Zełeńskiego: też szybko – jako estradowiec – uczyłby się wyznaczonych ról i nie wykazywałby własnej inicjatywy. To bardzo wygodne rozwiązanie dla USA, bowiem na połączonym obszarze Ukrainy i Polski prezydenci mogliby być zadaniowani praktycznie przez ten sam zespół w Langley. Michał Kobosko wprawdzie udał się na zasłużony urlop do Brukseli jako europoseł pozostawiając Szymona Hołownię „z Kosiniakiem w garści” jak mawiają prześmiewcy, ale pan Hołownia traktowałbym go raczej jako pracowite amerykańskie ucho w strukturach UE niż jako zażywającego świeżego brukselskiego powietrza turystę.
Drugim poważnym kandydatem obozu rządzącego jest znacznie inteligentniejszy Radosław Sikorski. Ten z kolei – poprzez kontakty swojej bardzo wpływowej żony – umocowany jest w żydowskich środowiskach Stanów Zjednoczonych. To bardzo ważne umocowanie i – o ile wiadomość o głosujących w większości na Kamalę Harris amerykańskich Żydach nie spowoduje jakiejś międzynarodowej draki – byłoby to ewidentnym plusem dla amerykańskich operacji finansowych przeprowadzanych w Polsce. Radosław Sikorski jest również mocno, a nawet lekkomyślnie antyrosyjski, co może się podobać amerykańskim decydentom.
Obaj kandydaci nie powodowaliby ponadto politycznych awantur w Polsce. To także ewidentny plus dla USA. Postawmy też kropkę nad „i”: Donald Tusk – z powodu swojej pro-niemieckości – musi się pożegnać z możliwym awansem na prezydenta. Nie może liczyć na wsparcie USA, mimo że jego wizerunek kształtowany jest bardzo profesjonalnie tak, by dobrze kojarzył się z Mesjaszem (czeka się, aż się pojawi, przychodzi i poprawia sytuację, łagodnie ale stanowczo napomina błędnie działających urzędników itd.). W chrześcijańskiej Polsce to bardzo skuteczna narracja propagandowa.
Ze strony opozycji także mamy do czynienia z odraczaniem ogłoszenia kandydata na prezydenta. Wprawdzie konfederacyjni harcownicy wyskoczyli na przedpola intensywnie zbierając oklaski po miastach i miasteczkach, ale główna opozycyjna partia, Prawo i Sprawiedliwość na razie zwiera ideologicznie szeregi licząc po raz kolejny na absolutną wygraną w przyszłych wyborach, czyli samodzielny powrót do władzy. Ale tymczasem trzeba wystawić kandydata na prezydenta. Głównym atutem każdego kandydata PiS będzie kontynuacja zakupów uzbrojenia w USA. Donald Trump to przedsiębiorca: umie liczyć i chce eksportować. Dlatego najmniej kontrowersyjnym prezydentem Polski byłby Mariusz Błaszczak – sprawdzony zakupowiec i podpisywacz kontraktów korzystnych dla Stanów Zjednoczonych. Gdyby jego nowa funkcja gwarantowała ciągłość zakupów broni w USA, poparcie stamtąd byłoby bezwzględne. Bo wojna za naszą granicą to po prostu krwawy biznes, a Polska jest pasem transmisyjnym dla ogromnych pieniędzy weń zaangażowanych.
Słabszymi kandydatami są Mateusz Morawiecki i Przemysław Czarnek – obaj załatwiający jakieś sprawy w USA w czasie prezydenckich tam wyborów. Czy Jarosław Kaczyński powiedział: „jedźcie, a który więcej załatwi, tego wystawię na prezydenckiego kandydata; a jak nic nie załatwicie, to wystawię Mariusza Błaszczaka”? Tego nie wiemy, a jedynie możemy się domyślać.
Obiektywnie – spośród wymienionych osób – uważam, że najlepszym prezydentem naszego kraju byłby Mateusz Morawiecki, który dał się poznać jako całkiem sprawny międzynarodowy dribbler. Ale czy ktoś z decydentów dba o takie drobiazgi jak Polska?
7.11.2024