Igrzyska

Od 26 lipca trwają w Paryżu XXXIII Letnie Igrzyska Olimpijskie, po raz trzeci rozgrywane w stolicy Francji. Zapewne jak zawsze, oprócz osiągnieć sportowych, będzie to również pokaz nowych technologii. Ciekaw jestem, jakimi nowinkami zaskoczą nas organizatorzy i czy zostaną ustanowione nowe rekordy?

Jak wyglądały dokładnie wiek temu VIII Letnie Igrzyska Olimpijskie, w których po raz pierwszy wystąpiła polska reprezentacja, opisał w 39. numerze PJC prof. Krzysztof Sobiech w felietonie „Sto lat temu w Paryżu…” Należę do tych kibiców, u których podczas wielkich wydarzeń sportowych odżywają wspomnienia, jak to „drzewniej” bywało i co się zmieniło. A przez te sto lat zmieniło się wiele. Ograniczę się do kilku wspomnień, które znam z autopsji.

Za czasów mojej wczesnej młodości kluby sportowe same wychowywały sobie zawodników w każdej dyscyplinie. W piłce nożnej już od trampkarzy i juniorów do seniorów. Transfery z innych klubów nie były praktykowane. Jedynym wyjątkiem były kluby wojskowe, głównie Legia Warszawa, które czasami powoływały do wojska wyróżniających się zawodników z klubów cywilnych. Oczywiście musieli oni być w wieku poborowym. Przed zasadniczym meczem odbywał się tzw. przedmecz, w którym w skróconym czasie grały drużyny juniorów klubów, rozgrywających mecz zasadniczy. Może warto by ten zwyczaj przywrócić? Bramki wówczas też były dwie, ale piłka już nie była taka okrągła. Miała w środku dętkę, do której przez wentyl wdmuchiwało się powietrze. Po zatkaniu wentyla należało go wcisnąć do środka i zasznurować rzemieniem otwór długości około 10 cm. Z tego powodu piłka nie miała idealnie okrągłego kształtu. Pecha miał zawodnik, który piłkę przyjmował na główkę, a ta akurat trafiła go tym rzemieniem. Ból podobny do uderzenia piłką w męskie podbrzusze.

Początkowo wszyscy zawodnicy byli amatorami, zajętymi w tygodniu normalną pracą. Trenowali zwykle raz lub dwa razy w tygodniu. Później to amatorstwo zaczęło być fikcją. Na przykład większość piłkarzy Górnika Zabrze miała lewe etaty w różnych kopalniach, o których wiedzieli tylko tyle, że istnieją. Podobno w Elwro, gdzie pracowałem przez wiele lat, było na etacie kilku piłkarzy Śląska Wrocław. Po ich wynagrodzenia przyjeżdżał zawsze jakiś oficer. Wyróżniający się zawodnicy mieli etaty w kilku zakładach. To, że byli amatorami, było taką samą prawdą, jak to, że po wojnie Amerykanie zrzucili nam stonkę ziemniaczaną, a po katastrofie smoleńskiej ziemia została przekopana na głębokość ponad metra. Ale nadal do zmiany klubu dochodziło raczej rzadko.

Zainteresowanych, jak w latach pięćdziesiątych wyglądały rozgrywki piłkarskie, odsyłam do filmu o legendzie polskiej piłki nożnej – Gerardzie Cieśliku. Scena, w której zawodnicy jadą na mecz ligowy do innego miasta odkrytym ciężarowym samochodem, siedząc na drewnianych ławkach, zrobi na każdym wrażenie. Jest tam więcej takich scen. I jeszcze jedna różnica, jaką zauważam między piłką nożną lat mojej młodości, a dzisiejszą. Obecnie jest, eufemistycznie mówiąc, bardziej kontaktowa.

Za komuny, gdy zawody odbywały się w jakimś kraju zachodnim, dodatkowo w skład polskiej ekipy wchodzili jeszcze ubecy do pilnowania sportowców, aby któremuś nie przyszło do głowy pozostanie na Zachodzie. Podobno na dwóch sportowców przypadał jeden ubek. Podobnie było w bratnich krajach socjalistycznych. Już sam kontakt z zachodnim obywatelem narażał każdego na podejrzenie o szpiegostwo. W tej sytuacji wszystkich ciekawiło, jak sobie poradzi Rosja z organizacją olimpiady, która miała się odbyć w 1980 roku w Moskwie. Okazało się, że dla systemu totalitarnego nie stanowi to problemu.

Na czas olimpiady w mieście pozostawiono tylko ludzi sprawdzonych, niepewnych wywieziono. Moskwę otoczono jakby kordonem sanitarnym. Do ostatniego dnia olimpiady miasto było wyludnione. Dzieci i młodzież studencką wysłano na kolonie pionierskie i obozy, a wszelki wątpliwy element otrzymał skierowanie na wczasy bądź wielodniowe komandirowki (delegacje). Na trybunach zasiadała wyselekcjonowana publiczność. To była gigantyczna operacja wyekspediowania ze stolicy ponad miliona, a może i więcej osób. Niedowiarków odsyłam do książki Tadeusza Olszańskiego Osobista historia olimpiad.

Moskiewska olimpiada przypomniała mi mistrzostwa Europy w boksie, które odbywały się w 1953 roku w Warszawie. Organizatorzy mieli podobny problem. Było bardzo prawdopodobne, że bokserzy „papy” Feliksa Stamma pobiją cały kontynent, a Rosjan – jak by powiedział Stefan Wiechecki (ps. Wiech) – przede wszystkim. Ruiny Stolicy w 1953 roku, których było znacznie więcej niż domów, krzyczały o pomstę do nieba. Władza miała świadomość, ilu rodaków w czasie wojny wymordowali Niemcy i Rosjanie. Wiedzieli, że w hali zapewne nie będzie widza, który w czasie wojny nie straciłby kogoś bliskiego. Po rusyfikacji kraju nastroje antyradzieckie były tak silne, że obawiając się trudnych do opanowania demonstracji, postanowiono dobrać odpowiednich kibiców poprzez: rozdanie części biletów wśród aktywistów partyjnych, wprowadzenie do hali zorganizowanych przez Wydział Propagandy partii 400–osobowych grup aktywistów partyjnych i zetempowskich, rozprowadzanie ulotek ośmieszających „antyinternacjonalne” reakcje publiczności, oświetlanie sali w czasie walk reflektorami (Piotr Godlewski, Sport w Polsce na tle politycznej rzeczywistości lat 1944–1956, Poznań 2006).

Należę do tych, chyba już nielicznych, którzy pamiętają pierwszy wyścig kolarski na trasie Warszawa – Praga w 1948 roku (od 1952 Warszawa – Berlin – Praga). Zapamiętałem etap z metą na cieszyńskim rynku. Co kilkanaście minut na metę wpadała jakaś grupka kolarzy. Po godzinie, kiedy zaczął zapadać zmrok i kibice sądząc, że już po wyścigu, zaczęli rozchodzić się do domu, organizatorzy zaapelowali, aby jeszcze poczekali, bo nie wszyscy zawodnicy dojechali. Później, gdy w Wyścigu Pokoju wzięli udział Hindusi, wprowadzono limit czasu, który wykluczał tych, co się w nim nie zmieścili. Janusz Zaorski tak wspominał ten wyścig: W latach młodości z okna rodzinnego mieszkania przy al. Niepodległości w Warszawie oglądałem Wyścig Pokoju. To był 5. kilometr. Najpierw widziałem peleton, a dopiero po 10 minutach jechali Hindusi w turbanach. Niedaleko nas była budka z piwem i oranżadą, więc oni się zatrzymywali, by napić się oranżady, i jechali dalej. To były emocje! Nie to co obecnie – kilkanaście minut i po wyścigu.

Jeszcze przed powstaniem III RP wszystko w sporcie zaczęło się zmieniać na wzór zachodni. Transfery zawodników stawały się normą, dopuszczono nawet możliwość angażowania zawodników klubów zagranicznych, przy czym w drużynie nie mogło występować więcej niż chyba trzech obcokrajowców.

Pamiętam taki transfer – jeden z pierwszych w Polsce – Murzyna z USA do drużyny koszykarskiej Wisły Kraków. Było to w latach, kiedy Wisła Kraków była jedną z najlepszych drużyn w tej dyscyplinie, a o telewizji kolorowej społeczeństwo wiedziało tyle, że taką ludzie na Zachodzie już oglądają. Długo on sobie u nas nie pograł. To, co go spotkało, było dla niego sporym szokiem. Jego rozterki opisywała nie tylko lokalna prasa. Zakwaterowano go w jakimś hotelu w Krakowie. Kiedy włączył telewizor i zobaczył czarno-biały obraz – natychmiast reklamował, żeby nie było na niego, że zepsuł. Kiedy chciał się napić soku grejpfrutowego, powiedziano mu, że może go kupić jedynie w sklepach Pewex-u. Tam poinformowano go, że za złotówki nic w tym sklepie nie dostanie, za dolary też nie – trzeba mieć bony. Aby je zdobyć, musi w banku wymienić dolary. Później się dowiedział, że gdyby te dolary wymienił na złotówki nie w banku, a u osoby prywatnej, czyli u cinkciarza, to zrobiłby świetny interes.

Czarnoskóry koszykarz, choć bardzo rozgarnięty, nie mógł się zorientować „co tu jest grane”. Takich „atrakcji” w naszym pięknym kraju nad Wisłą spotkało go wiele. Opuszczając PRL zapewne pomyślał: Polska to dziki kraj. Janusz Korwin–Mikke zauważył jeszcze inną różnicę między naszymi krajami: w Stanach czerwonych przechowują w rezerwatach, my – w parlamencie.

A propos koszykówki, w ogólniaku grałem w klubie. Najwyżsi zawodnicy mieli około 185 cm, rzadko więcej. Dzisiaj taki wzrost mają ci najniżsi rozgrywający, tzw. playmakerzy. Jako wrocławianin kibicowałem markowej drużynie Śląsk Wrocław. Do czasu. Kiedy w nowym sezonie zobaczyłem, że połowę drużyny, łącznie z trenerem, wykupił Anwil Włocławek, przestałem się emocjonować. Potwierdza to moją tezę, że w nowym systemie ustrojowym, kto ma kasę, może mieć wszystko.

Nie wiedzieć czemu prestiż osiągnięcia wysokiego wyniku sportowego jest tak duży, że niektóre kraje uciekają się do przyspieszonego naturalizowania cudzoziemców. Polska nie jest tu wyjątkiem. Kiedy w końcu 2005 roku PZPN zniósł ograniczenia liczby piłkarzy spoza Unii Europejskiej, pewien biznesmen zafundował Pogoni Szczecin całą drużynę kopaczy z Brazylii. Niestety, trzeciorzędnych. Mimo dużej kasy sukcesu nie osiągnął.

O wyższości systemu socjalistycznego nad kapitalistycznym miały świadczyć m.in. sukcesy sportowe. Aby je osiągnąć, stosowano różne środki dopingujące. Coś na ten temat mogliby powiedzieć byli „sportowcy” NRD. Za czasów mojej młodości o stosowaniu dopingu nikt nie słyszał. Dziś, jak mówią złośliwi, zawodnicy dzielą się na przyłapanych i tych, u których dopingu jeszcze nie wykryto. Stosowany jest on przez zawodników prawie wszystkich krajów, mimo że oficjalnie zabroniony, a jego zwalczaniem zajmuje się WADA – Światowa Komisja Antydopingowa. Specjaliści różnych dziedzin intensywnie pracują nad opracowaniem takich środków, których nie potrafiłyby wykryć znakomicie wyposażone laboratoria tej instytucji.

Czego dziś się nie robi dla sukcesu, mężczyźni potrafią nawet zmienić płeć. W tym miesiącu podpisałem apel organizacji CitizenGo do członków Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego o zakazanie udziału „transpłciowych” mężczyzn w kobiecych konkurencjach. Niestety, spekuluje się, że w przyszłości prawdopodobny jest doping, polegający na ingerencji w kod genetyczny zawodnika oraz podawanie zmodyfikowanych organizmów, np. bakterii, które powodowałyby wzrost hormonów. Pytanie, czy idea sportu nie została wypaczona, czy rzeczywiście sport to zdrowie, jest – przynajmniej dla mnie – pytaniem retorycznym.

Kiedyś kobiety nie uprawiały wielu dyscyplin sportowych, uważanych za typowo męskie, na przykład sporty walki, rugby, boks czy skoki narciarskie. Z czasem zaczęło się to zmieniać. Jak równouprawnienie, to równouprawnienie. Dziś prawie nie ma już dyscyplin, w których nie brałyby udziału panie.

Pierwotna idea propagowania aktywności fizycznej poprzez sport ustępuje na rzecz jego komercjalizacji. Współczesny sport zaczyna być ściśle powiązany z biznesem. W 1972 roku Wojciech Fortuna za zdobycie złotego medalu na olimpiadzie zimowej w Sapporo otrzymał dwieście (!) dolarów. Ile dziś zarabiają najlepsi zawodowcy? Głowa boli. Robert Lewandowski, według hiszpańskiego „Sportu”, miał zarobić w trzecim sezonie gry w barwach FC Barcelony 32 mln euro. Zarobki naszej najlepszej tenisistki, Igi Świątek, po turnieju w Paryżu w połowie 2024 roku, osiągnęły blisko 31,5 mln dolarów.

Mimo tak głębokiego skomercjalizowania się sportu życzę sobie oraz Czytelnikom PJC radości z oglądania prawdziwej olimpijskiej rywalizacji oraz satysfakcji z liczby polskich medalistów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *