Profesora Jeffreya Sachsa nie zapraszają już do wielkich telewizji, a Leszek Sykulski i Jacek Bartosiak nie mogli porozmawiać o geopolityce jak doktor z doktorem.
Bez dobrego rozeznania, którego fundamentem wciąż pozostaje wiedza o świecie i ludziach, w tym o procesach konstytuujących realną, geopolityczną sytuację nie tylko w regionie, lecz również na całym globie – nie jesteśmy w stanie podejmować trafnych decyzji osobistych ani tym bardziej kształtować pomyślności swojej własnej rodziny czy szerzej pojętych grup odniesienia, jak krewni, przyjaciele, środowiska zawodowe i ideowe, wreszcie ogół rodaków, czyli naród. Zdobycie tego niezbędnego rozeznania w świecie utrudnia dodatkowo słaba wiarygodność mediów, ich niejasna kondycja, dość płynna w ponowoczesnej rzeczywistości. Kondycja, której opisu spełniającego kryterium rzetelności trudno by dzisiaj szukać.
The Economist, czyli w poszukiwaniu autora
Sprzyjają temu nieustanne i nienagłaśniane zmiany właścicielskie, przy czym nominalny właściciel (łatwy do ustalenia w oficjalnych dokumentach) często okazuje się tylko kolejną spółką-córką bez większych uprawnień; natomiast dotarcie do osób czy korporacji, które faktycznie decydują o kształcie ideowym i profilu medium, a w konsekwencji o kadrach nim kierujących – wymaga już w zasadzie dziennikarskiego śledztwa. Groźne zjawisko wyradzania się mediów, tej swoistej rezygnacji z podstawowej funkcji, jaką powinny pełnić, nasiliło się bodaj na przełomie wieków. I jak zwykle, przy procesach zachodzących stopniowo oraz raczej bez reflektorów, trudno o wskazanie jakiegoś dokładnego punktu początkowego.
Dla mnie osobiście, przejawem tej degrengolady mediów, której istotą jest odejście od rzetelnego opisu rzeczywistości na rzecz skuteczności propagandowej, a także zastąpienie wyrazistych tekstów autorskich „produktami zespołowymi”, które wpisują się w tezy aktualnego wajchowego, stał się przypadek magazynu The Economist. Dałem sobie spokój z jego lekturą, gdy w miejsce tekstów sygnowanych nazwiskami autorów na łamach pojawiły się „kompozycje zbiorowe”, za które odpowiedzialność brała na siebie redakcja tygodnika.
Ale na ostateczną utratę prestiżu brytyjskie czasopismo zapracowało sobie u mnie jeszcze czymś innym. Podczas jednej z amerykańskich kampanii prezydenckich Economist przez kilka miesięcy drukował sondaże firmy YouGov zapowiadające nieuchronne zwycięstwo kandydata Partii Demokratycznej. Zdziwiło mnie to, bo śledziłem przebieg tamtych zmagań także w mediach amerykańskich, z których wynikało coś przeciwnego… Po zwycięstwie nominata Republikanów napisałem list do redakcji brytyjskiego tygodnika, z prośbą o jakieś odniesienie się do sprawy. Dostałem potwierdzenie o dotarciu mego mejla i zapewnienie, że został przekazany, gdzie należy, i że stamtąd otrzymam stosowną odpowiedź. Po czym zapadło głuche milczenie. To był mój ostatni kontakt z tym „prestiżowym” tygodnikiem.
NATO, UE, kocha, lubi, szanuje…
W Polsce owe procesy ponowoczesnej przemiany mediów można było zaobserwować nieco później, gdyż deal aliantów ze Stalinem w Teheranie 1943 sprawił, że dołączenie do „rodziny wolnych narodów Zachodu” zabrało nam blisko pół wieku. Od jednego z młodszych kolegów dziennikarzy wiem, jak u progu nowego stulecia wyglądało „wysmażanie” artykułów na zaaprobowany podczas kolegium temat w polskiej edycji tygodnika Newsweek. Napisany przez autora tekst przechodził przed publikacją przez cztery-pięć komputerów redakcyjnych kolegów i zwierzchników, często mocno zmieniając kształt, stylistykę oraz wymowę, tak iż niekiedy z pierwopisu pozostawało niewiele więcej niż nazwisko…
Nasze geopolityczne opóźnienie, którego przyczyny wspominam wyżej, spowodowało, że oba procesy „dołączania do cywilizacji euroatlantyckiej” (NATO, 1999) oraz do „Europy wolnych narodów” (UE, 2004) zostały przeprowadzone na chybcika, niejako poza nami, bez oglądania się na faktyczne korzyści Rzeczypospolitej. Ot, choćby formalne przyjęcie do NATO początkowo, o czym nie wiedzieliśmy, wcale nie gwarantowało nam ochrony wynikającej z punktu 5. traktatu waszyngtońskiego; nie wynikło więc z naszej chęci poprawy własnej sytuacji geopolitycznej, lecz z ekspansywnych planów amerykańskich neokonserwatystów, szukających nowych lokalizacji baz wojskowych w Europie dla oddziałów USA (np. w Kosowie, 1999). I z pewnością ten akces nie przydał Polsce popularności na Kremlu. Dekadę później przyszło nam za to drogo zapłacić.
Z kolei nasze formalne członkostwo w UE poprzedzał relatywnie długi okres przystosowawczy, sformalizowany w tzw. traktacie przedakcesyjnym, skrajnie dla polskiej gospodarki niekorzystnym. Już tamte wstępne doświadczenia z unijną biurokracją, chytrą i zrzędliwą, powinny Polaków otrzeźwić. Stało się jednak inaczej, bo ówczesne elity III RP zostały skutecznie, choć z pewną elegancją „pozyskane” dla Unii. Zaproszenia, wyjazdy, granty, konkursy… To uruchomiło wielką prounijną propagandę. I Polacy dali się omamić, choć nie wszyscy. Zaskakujące rezultaty przyniósł choćby wewnątrzzwiązkowy sondaż w Solidarności: spośród szeregowych związkowców większość była przeciwko integracji, ale już kierownictwo Związku w przemożnej większości optowało za Unią. Wyniki sondażu utajniono.
Umiesz liczyć? Licz na siebie!
Z geopolitycznego okna, które po zakończeniu tzw. Zimnej Wojny zapowiadano na mniej więcej dwie dekady, a które w naszym regionie potrwało nawet cokolwiek dłużej, nie potrafiliśmy niestety zrobić właściwego użytku. Zresztą już w latach 80. daliśmy sobie ukraść solidarnościową rewolucję, a raczej konfederację narodu polskiego. Owszem, cios stanu wojennego, mocny i zdradziecki, przetrącił Polakom kręgosłup, pozbawił poczucia radości, zaufania do własnych sił… Ale właśnie dlatego nie wolno było zaakceptować w 1989 roku wyboru generała Jaruzelskiego na prezydenta RP. Tego samego generała, który 13 grudnia roku pamiętnego narzucił krajowi stan wojenny, natomiast już cztery lata później bardzo przyjaźnie konferował o przyszłości Polski z Davidem Rockefellerem.
Potem zamiast odzyskać własne, wolne i suwerenne państwo pozwoliliśmy zaaplikować sobie zbójecką „transformację”, zrezygnowaliśmy z dekomunizacji, z sensownie pojętej lustracji, z pełnej wymiany kadr, zwłaszcza w dyplomacji i resorcie spraw zagranicznych, z utworzenia nowych służb specjalnych na surowym korzeniu… Wbrew pozorom, szanse na to były, stało się jednak inaczej. Oczywiście nie bez udziału wielu „szatanów postronnych”. Dlaczego jednak latem 1989 roku, zamiast po prostu sięgnąć po wolność, uwierzyliśmy, że lepiej będzie, jeśli to inni „obdarują nas wolnością”? Czy przesądziło o tym nasze swoiste osobnicze oraz narodowe niezgulstwo, na które składają się emocjonalna i polityczna naiwność? Czy brak historycznej pamięci o krzywdach i, wbrew potwarzom, zbyt łatwa rezygnacja ze sprawiedliwej odpłaty?
Czy może jakieś lenistwo, mocno skojarzone z nieumiejętnością wyłonienia prawych, efektywnie sprawujących władzę, a przy tym niekompradorskich elit politycznych? Bo to właśnie latem 1989 roku Sejm Rzeczypospolitej (wybrany według kontraktu z Magdalenki, gwarantującego dominację geopolitycznie przegranym komunistom) dał posłuch ambasadorowi mocarstwa, które w 1943 oddało nas w pacht innemu mocarstwu?
Alienacja mediów i wędrujący (neo)marksizm
„(…) środki masowego przekazu nie są ani dobre, ani złe; są po prostu siłą i jak każda inna siła mogą zostać wykorzystane w dobry albo zły sposób. Prasa, radio i kino są nieodzowne w służbie demokracji, ale stanowią również potężną broń w arsenale dyktatury. (…) Jeszcze pięćdziesiąt lat temu każde demokratyczne państwo mogło się poszczycić sporą liczbą małych czasopism i lokalnych gazet. Tysiące dziennikarzy wyrażało tysiące niezależnych opinii. Prawie każdy mógł ogłosić drukiem prawie wszystko…” – pisał Aldous Huxley w zbiorze szkiców Nowy wspaniały świat 30 lat później. Raport rozbieżności, który ukazał się w roku 1958 (polskie wydanie, 2018).
Zastanawiając się nad trafnością tej diagnozy sprzed 66 lat, trzeba pamiętać, że medialny arsenał powiększył się w międzyczasie o telewizję oraz internet, w którym szczególnie groźną dla człowieka sferę stanowią tzw. media społecznościowe. Huxley przewidział i to zresztą, że wszelki postęp technologiczny, sprzyjając Wielkiemu Człowiekowi, tworzy nieuchronne zagrożenie dla Małego Człowieka. Natomiast nieprzyjazna dla prawdy oraz rzeczowości ewolucja prasy dokonała się w trochę inny sposób, przynajmniej na naszym rynku krajowym. Chaos poznawczy oraz atrofię krytycyzmu u przeciętnego odbiorcy rodzi dziś raczej bezlik niż niedomiar tytułów prasowych (ale też programów telewizyjnych czy portali w sieci) oferujących nieistotne z poznawczego punktu widzenia, ale za to kuszące dla odbiorcy quasi-newsy sensacyjno-rozrywkowe.
Pisał już o tym Huxley, że: „(…) pierwsi orędownicy powszechnego szkolnictwa i wolnej prasy wyobrażali sobie tylko dwie możliwości: propaganda może być prawdziwa albo kłamliwa. Nie przewidzieli tego, co w zasadzie nastąpiło, zwłaszcza w krajach zachodnich demokracji kapitalistycznej – rozwoju potężnego przemysłu medialnego, dla którego największe znaczenie ma nie tyle prawda czy fałsz, co atrakcyjność informacji, w mniejszym lub większym stopniu nieistotnych. Mówiąc krótko, dawni luminarze nie wzięli pod uwagę niemal bezgranicznego apetytu człowieka na rozrywkę”.
Po krótkim okresie transformacyjnego poluzowania, które trwało u nas nie więcej niż półtorej dekady, zostały uruchomione działania organizacyjno-prawne, które miały subordynować wolnościowo rozbrykane media III RP. Prasa lokalna nie tyle zanikła, co została właścicielsko zagregowana. Dokonywano też przejęć największych tytułów, obdarzonych znacznym prestiżem u czytelników. I co może szczególnie brzemienne w skutki, te główne media (także największe rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne) nieraz ostro walczące ze sobą na scenie krajowej, w wymiarze geopolitycznym pozostają ściśle komplementarne. Co w praktyce oznacza ich absolutną polityczną poprawność, czyli cenzurowanie niewygodnych treści; brak realnego pluralizmu poglądów; eliminację wszelkiej swobodnej debaty o polskiej racji stanu i faktycznym interesie Rzeczypospolitej (jak choćby w sprawie polityki kowidowej czy wojny o Ukrainę). Idzie za tym, niestety, również stygmatyzacja osób o odmiennych poglądach na wybór opcji geopolitycznej i/lub podatności na globalizację.
Inaczej mówiąc, w wymiarze światopoglądowym do łask wróciła znów dobrze znana nam „jednolitofrontowość”, tyle że współczesny tęczowo-genderowy neomarksizm nie napływa do nas z Kremla, lecz jest promowany przez ekipy z Białego Domu, część amerykańskich kongresmenów oraz ambasadę Stanów Zjednoczonych.
Medialne kombo globalistów
O tych największych, znanych w świecie, kiedyś także miarodajnych i wiarygodnych mediach, takich jak m.in. Times, Financial Times czy Spectator, Le Monde, Le Figaro, La Croix, Der Spiegel, FAZ, Die Welt, New York Times, Washington Post, Wall Street Journal, BBC, CNN, Reuters, tygodniki Time czy Newsweek, jak też wspomniany wyżej Economist – mówiło się, że stanowią tzw. media głównego nurtu (ang. mainstream), ale obecnie to już nieco mylące określenie. Dziś światowe media, zwłaszcza te przynależące do euroatlantyckiej hemisfery, pozornie zróżnicowane, etykietowane nazwami różnych państw, często o trudnej do zdefiniowania strukturze właścicielskiej, korzystają z serwisów dużych agencji prasowych zapewniających im jednolity ton i taką wykładnię wydarzeń czy procesów, która pozostaje w ścisłym związku raczej z utylitarną niż klasyczną koncepcją prawdy. A według utylitarystów, prawdą jest to, co służy naszym interesom. Czy trzeba dodawać, że to świetnie zorkiestrowane kombo globalnych mediów, zręcznie tonizując realne sprzeczności czy też harmonizując możliwe konflikty, znacznie bardziej niż o potrzeby czytelników / użytkowników / odbiorców dba o interesy swych faktycznych, choć niekoniecznie szerzej znanych dysponentów?
Od czasów Adolfa Hitlera oraz dr. Josepha Goebbelsa, którzy jako pierwsi wypracowali skuteczne techniki propagandowe (amerykańscy spece od marketingu od nich się właśnie uczyli!) wiadomo, że najprostsze, wielokrotnie wbijane w pamięć hasła przemawiają najsilniej, najlepiej motywują do działań, stając się uwewnętrznionym substytutem prawdy. W czasie systemowego zakłamywania przez medialne kombo globalistów prawdy o tym, że wypuszczenie w świat uzłośliwionego w laboratoriach koronowirusa nie jest żadną pandemią, lecz formą globalnych manewrów z użyciem broni biologicznej, furorę zrobiła (łatwa do znalezienia w sieci) mantra: This is extremely dangerous to our democracy.
Posłuchajcie naszej mantry o Putinie…
Jeffrey Sachs – tak, ten sam absolwent i profesor uniwersytetu Harvarda, dyplomata i amerykański ekspert od ekonomii, który u progu lat 90. suflował Balcerowiczowi plan przestawienia tzw. socjalistycznej gospodarki PRL na tzw. gospodarkę kapitalistyczną – powiedział niedawno Tuckerowi Carlsonowi, że tylko w ciągu pierwszego roku zmagań o Ukrainę New York Times w swoich komentarzach politycznych 26 razy użył sformułowania o „Putinie, który przez nikogo niesprowokowany rozpoczął na Ukrainie działania wojenne na szeroką skalę”. Innymi słowy, publicyści nowojorskiego dziennika co drugi tydzień serwowali swym czytelnikom perswazyjną mantrę o „niesprowokowanym Putinie”…
W intrygującym geopolitycznym wywodzie, odpowiadając na pytania gospodarza programu Tucker Carlson Show, prof. Sachs – ujawniając mechanizmy i głównych rozgrywających – pokazał, jak do tej groźnej dla Europy, świata, a nieszczęsnej dla Ukrainy i narodu ukraińskiego wojny doszło. Gość Carlsona nie taił, że odpowiedzialność za wybuch zbrojnego konfliktu na Ukrainie ponosi nader agresywna wobec Rosji polityka USA. Gdy po rozwiązaniu Paktu Warszawskiego i rozpadzie sowieckiego imperium, Stany Zjednoczone jako jedyny hegemon, sprawowały przywództwo w świecie, neokonserwatyści skupieni wokół liderów Partii Republikańskiej zaczęli wdrażać długofalowy plan otaczania Federacji Rosyjskiej od strony Morza Czarnego. Według Jeffreya Sachsa, w pewnym sensie była to powtórka konceptu Brytyjczyków, a konkretnie lorda Palmerstona z czasów Wojny Krymskiej (1853–1856). Przypomniana pod koniec zeszłego stulecia przez Zbigniewa Brzezińskiego.
Słaba po rozpadzie imperium i w okresie Jelcynowskiej smuty Rosja nie była w stanie przeszkodzić ani w wyrwaniu Kosowa z terytorium Serbii, ani w rozszerzeniu NATO o kraje byłego Paktu Warszawskiego, ani wreszcie o trzy państwa bałtyckie: Litwę, Łotwę i Estonię. Ale już wobec pomysłu przyjęcia do Paktu Północnoatlantyckiego Ukrainy czy Gruzji Putin wyraźnie zaprotestował… Miał po temu nie tylko powody, ale i niezbędne środki, bo wojna prezydenta Busha Juniora z abstrakcyjnym „terroryzmem” w górach Afganistanu czy na piaskach Iraku, błyskawicznie windując ceny za baryłkę ropy, napełniła puste za czasów Jelcyna państwowe kasy Rosji.
Tucker Carlson czy Krzysztof Stanowski
Jeffrey Sachs odczuwa chyba pewien moralny dyskomfort z powodu części skutków swych reformatorskich konceptów sprzed lat. Wydaje się też sądzić, że CIA, bezwzględna armia amerykańskiego „deep state”, realizując brutalną politykę rozszerzania wpływów USA, jako jedynego światowego mocarstwa po rozpadzie Związku Sowieckiego, mogła instrumentalnie wykorzystać jego ekspercką wiedzę i osobistą naiwność. Nic dziwnego więc, że emocjonalne, ale oparte na dobrym rozeznaniu i długoletnich kontaktach z amerykańską administracją, z prezydentami i premierami licznych państw, z liderami politycznymi oraz dyplomatami wielu krajów z najróżniejszych stron świata, wywody Sachsa można streścić tak: Stanami rządzą głupcy lub żarliwi zwolennicy ryzykownego programu neokonserwatystów, którzy prą od wojny do wojny, nie licząc się ani z mnogością postronnych ofiar („to nie amerykańscy żołnierze giną”), ani z ryzykiem rozpętania światowego konfliktu z użyciem broni nuklearnej włącznie, ani wreszcie z naruszeniem poczucia bezpieczeństwa obywateli USA, którzy takiego Armagedonu bynajmniej nie chcą.
Rozmówca Tuckera Carlsona w bawełnę nie owijał, krytykując agresywną politykę swojego państwa, utrzymywanie około 750 baz wojskowych w blisko 80 krajach świata, bombardowanie Belgradu w roku 1999, zamachy stanu dokonywane zbójeckimi metodami przez CIA w wielu miejscach globu, słabość i nieudolność amerykańskich prezydentów, raczej zależnych od aparatu „głębokiego państwa” niż sprawujących efektywną władzę w interesie obywateli. Do chlubnych wyjątków zaliczył tylko Dwighta Eisenhowera i Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, nie kryjąc wszakże swego przekonania, że JFK, który naraził się systemowi, w listopadzie 1963 roku zapłacił za to życiem.
Podczas dwugodzinnej rozmowy prof. Sachs powiedział jeszcze wiele interesujących rzeczy, ale może najciekawszy jest powód, dla którego znany i popularny ekspert przestał być zapraszany do amerykańskich mediów głównego nurtu… Drażniące poglądy? Niestandardowe opinie? Gorsząca prawda? Ot, miał pecha, że na pytanie, kto wysadził Nord Stream 2, Sachs na gorąco udzielił analogicznej odpowiedzi jak Radosław Sikorski, którego zresztą w tym wywiadzie wspomina. To wystarczyło. Na szczęście, wyrzucony wcześniej z telewizji Fox News Tucker Carlson zaprosił go do swego niezależnego kanału w serwisie YouTube. Ale dr Leszek Sykulski nie miał już tyle szczęścia. Jego debata z dr. Jackiem Bartosiakiem w jutubowym Kanale Zero została przez Krzysztofa Stanowskiego odwołana. To dobrze ilustruje różnicę między przestrzenią medialną w Polsce i w USA. No, ale tam nie mają Stanisława Żaryna, byłego pełnomocnika rządu ds. Bezpieczeństwa Przestrzeni Informacyjnej Rzeczypospolitej Polskiej.
9 czerwca 2024