wśród agentów, ormowców i milicjantów
To było ze 20 lat temu. Na uroczystości z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja przybył do Chicago legendarny proboszcz parafii św. Brygidy w Gdańsku, ks. prałat Henryk Jankowski (niech Mu ziemia lekką będzie). Niestety, ten wielce zasłużony dla niepodległości duchowny nie miał najlepszego dnia. W rozmowach zaczął namawiać nas, abyśmy się tutaj, na emigracji, zajęli kulturą (tak jakbyśmy mieli na pęczki Kazimierzów Wierzyńskich, chociażby). Abyśmy pielęgnowali tańce i pieśni ludowe, abyśmy zachowywali język ojczysty, modlili się, no i w ogóle, abyśmy do polityki w Polsce nosa nie wtrącali, bo już nie trzeba, bo oni nad Wisłą lepiej wiedzą i sobie poradzą. Innymi słowy, frajer zrobił swoje, frajer może odejść. Frajer walczył o niepodległość Polski i wysyłał kasę, teraz frajer może sobie potańczyć i pośpiewać.
A to z kolei było ponad 30 lat temu. Redakcja „Dziennika Chicagowskiego” zdecydowała się opublikować dokumenty z teczki tajnego współpracownika PRL bezpieki o pseudonimie „Bolek”, czyli Lecha Wałęsy. Nie mieliśmy tych dokumentów wiele, dwa lub trzy, ale jednak mieliśmy. To nie była mała sprawa, to była gruba polityka, która miała wpływ na sytuację w Polsce i wzbudziła zainteresowanie mediów zachodnich (tak, było takie zainteresowanie, choćby ze strony Reutersa czy „Chicago Tribune” i kilku stacji telewizyjnych).
W zasadzie nie istniał dylemat, czy drukować te dokumenty, czy nie – w końcu ludzie powinni znać prawdę. Można było się zastanawiać, czy warto „szargać świętość”, jaką dla wielu ludzi na Zachodzie był i nadal jest Wałęsa, również dla Amerykanów polskiego pochodzenia; „świętością” jako najbardziej znany po Janie Pawle II na świecie Polak. Ostatecznie dokumenty poszły w świat i stało się to na długo przed tym, gdy drukowano jest nad Wisła; historykom w Polsce zajęło jeszcze dobre ponad 15 lat, aby sprawę uporządkować, zbadać i napisać książki. I nabrać odwagi.
Sprawa agentury ma jeden wspólny mianownik między Polską a emigracją i Polonią: nigdy jej nie rozwiązano, nigdy nie załatwiono jak trzeba. A zainteresowanie tematem było ogromne, rodziło domysły i oskarżenia. Jednak tak jak w Polsce nie było lustracji i dekomunizacji, tak i wśród Polonii nie dokonano tego procesu, a ściślej: nie ujawniono na ile można było, w sposób poważny i usystematyzowany, komunistycznej agentury.
Czytam na jednym z popularniejszych portali internetowych w Polsce o zmarłym w 2023 roku w Chicago biznesmanie Edwardzie Mazurze. To ten od generała Papały, komendanta głównego Policji, który został zamordowany w 1998 roku. Sprawców do dzisiaj nie wykryto. Mazura z tym morderstwem w Polsce łączono i podejrzewano o zlecenie zabójstwa. Było śledztwo, jakieś dochodzenie, próbowano ekstradycji do Polski.
W 2006 r. został w Chicago zatrzymany i osadzony w areszcie. Rok później wniosek ekstradycyjny odrzucono. Po wyjściu z więzienia, a raczej długiego aresztu, nie był już tą samą osobą, poważnie zachorował. W internecie można wyczytać, że ponoć był od lat 70. do 90. tajnym współpracownikiem II Departamentu Spraw Wewnętrznych PRL. Ponoć też był „zamrożonym” tajnym współpracownikiem Zarządu Kontrwywiadu Urzędy Ochrony Państwa, już „nowej” Polski.
Ile jest w tym prawdy – trudno powiedzieć, bo więcej tutaj plotek niż faktów. Praktycznie w ogóle nie wiemy, co tak naprawdę robił Edward Mazur, jakie informacje przekazywał, na kogo donosił i czy w ogóle to robił. Plotek i spekulacji krążących wśród Polonii w czasach zainteresowania jego osobą było dużo. Jak choćby te, że działał pod przykrywką i że w rzeczywistości był podstawionym agentem CIA, FBI a nawet Pentagonu.
Faktem jest, że w latach 80. i 90. Edward Mazur zaczął zarabiać naprawdę poważne pieniądze i być może PRL bezpieka mu w tym pomogła. A raczej na pewno pomogła. Jednak od robienia pieniędzy do zlecenia morderstwa droga nie jest tak bliska.
We wspomnianym portalu czytam, że Mazur został zwerbowany w 1962 roku. I poważny portal publikuje bzdury jakiegoś gówniarza, twierdzącego, że w głębokim PRL za Gomułki zwerbowano Mazura! Musiał być wyjątkowym człowiekiem, skoro zainteresowano się dokładnie nim: 16-letnim chłopakiem z biednej wsi Lubzina koło Ropczyc, który akurat za lepszym życiem i chlebem po prostu wyjeżdżał z matką do Ameryki. Tak, uwierzę w to, że zwerbowano 16-latka z Lubziny! To są właśnie grzechy wielkiego zaniedbania, zaniedbania w ujawnieniu agentury. Stąd gadki szmatki, że ten i tamten, to taki i owaki, stąd pogłoski i bajania.
O agenturze wśród Polonii przez ponad trzy dekady pojawiły się jakieś artykuły, broszurki i tysiące pogaduszek. Do tej pory chodzi po Chicago człowiek twierdzący, że komuna przysłała nam aż 20 tys. agentów; być może sam jest umoczony. Przez ponad trzy dekady nie zrobiono nic, aby temat wyjaśnić i zamknąć, a jeśli już, to zabierali się za to zazwyczaj amatorzy, często ośmieszając samo zagadnienie. Organizacje polonijne praktycznie niewiele zrobiły, aby ten problem rozwiązać, choć przyznać trzeba, iż niektóre próbowały, na przykład nieliczne wydziały Kongresu Polonii Amerykańskiej. Pojawiały się jakieś apele, aby się oczyścić, były zebrania i spotkania, w sumie – sprawę pokpiono, ośmieszono, zamieciono pod dywan i po raz kolejny pokazano bezradność Polonii.
Czy ten temat jest dzisiaj ważny? Czy ma znaczenie wiedza, kto tym agentem był? Ciekawość ludzka zmalała, to nie dziwi. Fundamentalną rzeczą dla zbiorowego zdrowia – jest jednak wiedza kto tym agentem był, kto donosił, kto skłócał, kto działał na niekorzyść Polonii. Nie ma co liczyć na organizacje polonijne, które by wyłożyły pieniądze i zatrudniły historyka-badacza zajmującego się agenturą. Nie ma co liczyć, gdyż nie podjęły się tego przez 30 lat i nie zrobiły porządku u siebie, łącznie z KPA. A przecież Kongres Polonii Amerykańskiej aż roił się od agentów – nie zapominajmy wszak, że prezes Edward Moskal też był zarejestrowany jako TW Edwos.
Jedynym wyjściem i nadzieją jest mimo wszystko Instytut Pamięci Narodowej. Aż dziwi, że instytucja ta do tej pory nic nie zrobiła w interesującej nas materii. Aż dziw bierze, że nie znalazł się ani jeden historyk, który – znając metodologię i techniki badawcze, przedstawiłby Polonii książkę, może w jednym tomie, może w pięciu czy dziesięciu, takie kompendium wiedzy – kto był tym agentem, kto donosił, jakie były procesy i wydarzenia. I jakie były szkody na przestrzeni lat.
Niech przedstawiciele IPN nie przyjeżdżają do nas z pogadankami, misiem „Wojtkiem”, filmami i odczytami. Niech nie czarują słowami. Niech zrobią raz coś, co ma fundamentalne znaczenie dla Polonii. Niech zrobią coś konkretnego. Coś, co się tej Polonii, za dziesięciolecia walki o wolną Polskę po prostu należy. W imię tysięcy Hallerczyków, w imię Paderewskiego, w imię żołnierzy gen. Andersa, w imię wysiłków niepodległościowych setek tysięcy patriotów, za miliony, a może nawet miliardy wysłanych nad Wisłę dolarów. Musi to zrobić instytucja a nie osoba działająca prywatnie. Musi ciężar odpowiedzialności wziąć na siebie, musi potwierdzić wszystko swym autorytetem. Inaczej, to lipa.
Bo czy dalej tak będzie, że w polonijnej gazecie w Chicago pisuje sobie człowiek o pseudonimach esbeckich „Ren” i „Dziennikarz”, że program radiowy od 30 lat prowadzi człowiek o pospolitym pseudonimie „Jan Kowalski” (wyjątkowo ohydne donosy w Tarnowie), albo że w innym programie popisy mądrości daje były milicjant, nawet absolwent Wyższej Szkoły Oficerskiej Ministerstwa Spraw Wewnętrznych im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie. A wszystkim dookoła robi zdjęcia były ormowiec. No przecież nie wszyscy oni już umarli.