Obserwujemy powszechnie zjawisko kryzysu autorytetu. Kojarzymy to pojęcie z szacunkiem, respektem, podziwem.
Można wyróżnić autorytet formalny i nieformalny. Ten pierwszy wynika z funkcji czy też roli społecznej, którą pełni dana osoba, na przykład prezydent, minister, ksiądz, nauczyciel, czy osoba kimś lub czymś zarządzająca. Zazwyczaj dysponuje ona pewnym instrumentarium, przywilejem dysponowania środkami, do podkreślenia czy wyróżniania się owym autorytetem wobec innych osób. Najczęściej decyduje o tym prawo, choćby tylko określające uprawnienia, kompetencje posiadacza formalnego autorytetu.
Podkreślić jednak wypada, że „autorytet wymuszony” nie jest autorytetem, ponieważ posiadacz środków przymusu, choćby używających ich zgodnie ze swoją kompetencją czy uznanym powszechnie prawem nie musi być uznanym w społeczeństwie autorytetem, wystarczy, że skutecznie wykonuje swoją władzę. I tu uwydatnia się różnica między autorytetem formalnym i nieformalnym. Uczciwy lekarz może zdobyć autorytet nie tylko z powodu tego, że jest profesjonalistą, ale w każdej innej działalności społecznej, także na podstawie opinii tych, którzy się z nim zetknęli i uznali, że „dobrze mówi” bo skutecznie leczy. Autorytetem nieformalnym może dysponować np. babcia, bo wnuczek ma do niej zaufanie i nie tylko uznał, że ciekawie opowiada, ale skutecznie doradza. Może być nim sąsiad, którego znamy od lat i szanujemy nie tylko dlatego, że zna się na samochodach i czasami korzystamy z jego pomocy.
Dotykamy tu problemu autorytetu wiedzy, a nie władzy. Dość istotnym wyróżnikiem autorytetu nieformalnego jest nasza relacja skierowana w jego stronę. Dysponent autorytetu cieszy się naszym zaufaniem, uznajemy jego autorytet z naszej wewnętrznej potrzeby. Zdobył nasz szacunek.
Dziś w dobie wszechogarniającej profesjonalizacji nie wypada być mędrcem, to jest szanowaną osobą, znającą się na wszystkim. Dziś wiemy, że mędrca zakrzyczą ci co złapią go za słówko i wykażą, że… nie zna się na wszystkim. Dotykamy tu dość skutecznego destruktora każdego autorytetu a mianowicie czwartej władzy – wszechobecnych mediów. Co ciekawe, władza ta dość często sama nie cieszy się autorytetem, ale ma zdolność tworzenia i obalania autorytetów. Kreowanie autorytetów wydaje się głównym zadaniem mediów ostatniej doby. Zaciera się różnica między formalnym i nieformalnym autorytetem. Gorzej! Akceptacja autorytetu jest przez ową czwartą władzę niejako wymuszona, a precyzyjniej ująwszy – raczej narzucona społeczeństwu.
Dziś władzą jest informacja, ale nie od dziś z doświadczenia wiemy, że podobno najlepsze bo często skuteczne medium to wieści od znanych nam „dobrze poinformowanych” osób roznoszone po osiedlu przy sklepowej kolejce lub ławeczce obok warzywniaka. No i komu tu zaufać, komu dać władczy instrument informacji. Odpowiedź nie jest prosta, gdyż żyjemy w permanentnym szumie nie morskiej, lecz informacji fali.
Dawniej dyktator wymuszał autorytet mniej lub bardziej dotkliwymi środkami przymusu. Dziś wystarczy, że zaopatrzy nas w środki masowego przekazu o tak zróżnicowanym profilu, ale jednak selekcjonowanej informacji, że nawet nie zorientujemy się, jak jesteśmy manipulowani i akceptując dyktaturę wychodzimy na głupków. Ona już nie boli, zatem uśmiechamy się do niej oczekując powszechnych objawów szczęśliwości. Instynkt samozachowawczy nie podpowiada już, kto mówi prawdę, bo przecież „prawd jest wiele” jak przekonują relatywiści.
Może jednak warto odrzucić plażową lekturę i spoglądając na bezkres morza zapytać samego siebie, kto jest uczciwy.