Wymiar (nie)Sprawiedliwości

Ostatnio dużo mówi się i pisze na temat szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości, głównie o sądownictwie i prokuraturze, które z założenia powinny być instytucjami zaufania publicznego. Tymczasem mało się mówi o innym elemencie, związanym z wymiarem sprawiedliwości, również uważanym za może nie instytucję a zawód zaufania publicznego – adwokaturze. A do niej też można mieć wiele zastrzeżeń.

Jest dla mnie zrozumiałe, że rolą obrońcy jest podważanie dowodów obciążających jego klienta, znajdowanie okoliczności łagodzących i wnioskowanie o jak najniższy wyrok. Jednak wszystko powinno być zgodne z prawdą. Niestety wielu adwokatów, nie zważając na nią, dąży do wygrania sprawy za wszelką cenę. Jeżeli ustala z klientem, jak powinien zeznawać, co zataić, to jest ok, ale jak sugeruje, a czasami nawet namawia, do załatwienia „lewego” dowodu lub świadka, to takie praktyki powinny być karane. Wiem, że takie się zdarzają. Skąd? Sam kiedyś skorzystałem z usług „lewego” świadka, co doradził mi właśnie adwokat – z tym że mówimy o zupełnie innych czasach.

Było to jeszcze za PRL, gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych. Późnym popołudniem jechałem z żoną trabantem ul. Sądową we Wrocławiu w kierunku ul. Grabiszyńskiej. Przed skrzyżowaniem z ul. Świerczewskiego (obecnie Piłsudskiego) zatrzymało mnie czerwone światło. Stałem jako drugi na środkowym pasie. Na wszystkich trzech pasach stał sznur samochodów. Po zmianie światła samochody z prawego i środkowego pojechały prosto w ul. Grabiszyńską, z lewego skręcały. Zaraz za skrzyżowaniem na chodniku po prawej stronie zauważyłem milicjanta z drogówki z podniesionym lizakiem. Na następnym skrzyżowaniu, gdy znów zatrzymało mnie czerwone światło, podjechał do mnie na motorze milicjant i kazał zawrócić w miejsce, gdzie stał z lizakiem. Wziął ode mnie dokumenty i zapytał, dlaczego się nie zatrzymałem na jego znak. Odpowiedziałem grzecznie, że nie przyszło mi do głowy, że to ja miałem się zatrzymać, a odczytywać myśli innych jeszcze nie potrafię. – Będzie pan się tłumaczył przed inspektorem – powiedział. Inspektorowi, który stał obok, powtórzyłem to samo, dodając, że wszystko wskazywało na to, że milicjant chce zatrzymać kogoś jadącego prawym pasem. On przyjął wyjaśnienie ze zrozumieniem i chciał mi oddać dokumenty. Przechwycił je milicjant i powiedział, że pojedziemy sprawdzić stan techniczny auta. Za komuny co roku była przeprowadzana jesienna akcja wyrywkowej kontroli pojazdów. W pobliżu, na ul. Kolejowej, poczta miała swój serwis samochodowy. Tam kierowano do kontroli technicznej zatrzymywane samochody. Wjechałem na kanał i mechanicy dokonali takiego sprawdzenia, jakie robi się przy przeglądzie rejestracyjnym (ustawienie świateł, hamulce, luzy kierownicy, stan ogumienia), po czym oświadczyli, że w samochodzie wszystko jest ok. Mimo to milicjant zaproponował mi mandat, o ile dobrze pamiętam, w wysokości 300 zł.

Za co? – zapytałem.

Za niezatrzymanie się na wezwanie milicjanta.

Myślałem, że to sobie już wyjaśniliśmy, a inspektor uznał moje racje – ripostowałem.

Panie, ja nie mam czasu. Albo pan płaci, albo kieruję sprawę na kolegium.

Byłem bardzo wkurzony i chciałem go zapytać, czy wie, że jednostką inteligencji jest jeden „cjant” i jaka jest jednostka tysiąc razy mniejsza, ale ugryzłem się w język. Liczyłem, że moja

koncyliacyjna postawa sprawi, że sobie odpuści.

Panie władzo, jak pan widzi, dokumenty mam w porządku, samochód jest sprawny, no i nie jestem w stanie, jak wy to mówicie, wskazującym na spożycie. Nie miałem żadnego powodu, aby obawiać się zatrzymania.

Płaci pan, czy nie? – powtórzył.

Nie.

Milicjant oddał mi dokumenty i powiedział, że sprawę skieruje na kolegium. Zwróciłem się do młodego milicjant, który pełnił tam dyżur:

Chciałem prosić pana o pański numer służbowy.

Po co? – zapytał.

Będę miał kolegium. Pan słyszał moją rozmowę z milicjantem z drogówki. Chciałbym pana powołać na świadka.

Niech pan tego nie robi.

Dlaczego?

Słyszał pan coś o solidarności zawodowej? – zapytał.

A słyszał pan coś o etyce i uczciwości? – odpowiedziałem pytaniem.

Proszę pana, niech pan zrozumie, że gdybym zeznał przeciwko koledze, byłbym skończony.

Chyba lepiej, że pan mi to teraz mówi, niż miałby pan zeznawać przeciwko mnie.

W tym dniu wieczorem byłem na imieninach przyjaciela, gdzie opowiedziałem o zdarzeniu. Goście solenizanta, a były wśród nich tzw. VIP-y, podzielili się swoimi doświadczeniami. Wszyscy mieli podobne „przygody” i zawsze płacili, uznając, że szkoda czasu i nerwów na przegraną sprawę. Gdybym o tym wiedział wcześniej, to mandat bym przyjął. Co teraz robić? Oto jest pytanie?

Pojechałem po poradę do znajomego adwokata z wieloletnim doświadczeniem.

Zapamiętaj sobie – powiedział – u nas z milicją się nie wygrywa. Gdyby w grę wchodził alkohol, to sprawa musiałaby się skończyć w ciągu roku. U ciebie alkoholu nie stwierdzono, więc twoja musi zakończyć się w ciągu pół roku. Jedyne, co ci mogę doradzić, to spróbuj przeciągać sprawę. Może ci się uda.

Po miesiącu listonosz przyniósł mi pierwsze wezwanie do stawienia się na kolegium. Dałem mu 20 zł i poprosiłem, żeby odnotował, że adresata nie zastał. Listonosz podziękował, puścił do mnie oczko i powiedział, że wie o co chodzi. Po kolejnym miesiącu sytuacja się powtórzyła. Jeszcze tylko cztery miesiące!. Ale władza zaczęła się domyślać, że obwiniony uchyla się od przyjęcia wezwania. Następne wysłano mi na adres zakładu pracy. Na to, że zakład mógłby zaświadczyć nieprawdę, że jestem na przykład na urlopie, w delegacji lub choruję, nie mogłem liczyć. Nie to co dzisiaj, w III RP. Odsyłam do procesu Rafała Ziemkiewicza z redakcją „Rzeczpospolitej”, do której Sąd zwrócił się o podanie miejsca zamieszkania Adama Michnika, bo chce go wezwać na świadka. Okazało się, że redakcja nie zna jego adresu, a zawiadomić nie może, bo pan redaktor przebywa za granicą, mimo że został przez reportera sfotografowany pod swoim domem. Sąd się zadowolił tymi wyjaśnieniami, nie próbując sprawdzić ich wiarygodności. Jak mówił Ziemkiewicz, nie byłoby to możliwe, gdyby Sądy nie stosowały wykładni, że są zwykli obywatele i „obywatele wybitni”, wobec prawa równiejsi.

Ponieważ ja, jak wspomniałem, na taką ochronę mojego zakładu nie mogłem liczyć, wezwanie odebrałem. Zaryzykowałem i w wyznaczonym terminie stawiłem się na kolegium. Może moja sprawa będzie wyjątkiem, który potwierdza regułę – pomyślałem. Milicjanta nie było, choć też dostał wezwanie. Przewodnicząca poprosiła, żebym opowiedział swoją wersję wydarzeń. Powiedziałem, jak było, podkreślając, że nie miałem najmniejszego powodu, żeby się nie zatrzymać, nie piłem, samochód był sprawny, a dokumenty w porządku. Poprosiłem, żeby na tę okoliczność przesłuchano moją żonę, która była świadkiem zajścia. Przewodnicząca powiedziała, że żona to nie świadek, i uznała, że należy doprowadzić do konfrontacji z milicjantem. Następne wezwania przychodziły już tylko do zakładu pracy, przy czym, ku mojemu zmartwieniu, wyznaczane terminy rozpraw były coraz krótsze. Na kolejną sprawę milicjant znów nie przyszedł, zmienił się również skład kolegium. Wyraźnie wyczuwałem, że nowa przewodnicząca nie jest mi życzliwa i chciała sprawę jak najszybciej zakończyć. W tym momencie przypomniała mi się inna rada adwokata – lewy świadek. Do moich stałych argumentów dodałem, że całe zdarzenie widział pewien mężczyzna, który podszedł do mnie i powiedział, że on na moim miejscu też wykluczyłby, że milicjant chce mnie zatrzymać i jest gotów w razie czego być świadkiem.

Proszę podać nazwisko i adres tego świadka.

Kartkę z nazwiskiem i adresem tej osoby mam w domu. Wcześniej o nim nie wspominałem, bo nie chciałem człowiekowi robić kłopotu, a nade wszystko byłem przekonany, że moje argumenty i zeznania żony wystarczą.

– To proszę w ciągu trzech dni podać nam dane tego świadka, może być telefonicznie.

Po trzech dniach wysłałem listem poleconym, który z reguły idzie dłużej, dane świadka. Pisząc zyskiwałem na czasie parę dni, które mogły mieć znaczenie. Ale wcześniej, zaraz po kolegium, pojechałem do kolegi i opowiedziałem całą sprawę.

– No i co? – zapytał – podałeś moje nazwisko?

– Tak.

– No dobrze, musimy się do sprawy dobrze przygotować, łącznie z wizją lokalną.

Andrzej, nie podałem żadnego nazwiska, nigdy bym nie śmiał bez twojej zgody. Przyjechałem zapytać, czy mógłbyś podjąć się tej roli. Przyszło nam żyć w takich czasach, że człowiek człowiekowi świadkiem. Bardzo ci dziękuję za tę deklarację. Przyznam szczerze, że na nią liczyłem.

Oczywiście była wizja lokalna i przygotowania odpowiedzi na pytania, które mogły być świadkowi zadane. Na kolejną, czwartą rozprawę pojechaliśmy razem moim autem. Znowu nowy skład orzekający, znowu nie było milicjanta, znowu te same pytania, ponownie te same moje odpowiedzi. Wezwano świadka obwinionego.

Co świadkowi wiadomo w tej sprawie? – zapytała przewodnicząca.

No więc, proszę sądu (kolega wiedział, że tu nie sąd, a przewodnicząca go nie wyprowadzała z błędu), bardzo mnie suszyło i chciałem się czegoś napić w „Lotosie” (kawiarnia w pobliskim budynku).

Proszę mówić konkretnie – przerwała przewodnicząca.

No więc mówię konkretnie, że mnie suszyło i chciałem…

Czy pan zna obwinionego? – przerwała świadkowi.

Pana Chełkowskiego (celowo przekręcał moje nazwisko) widziałem po raz pierwszy, podczas zatrzymania przez milicjanta.

I co pan zauważył?

Byłem ciekaw, jako czynny kierowca, które auto się zatrzyma, gdy milicjant stojący na chodniku podniósł lizak w sytuacji, gdy dwoma pasami pędziły auta w kierunku Oporowa.

Okazało się, że chciał zatrzymać pana Chełkowskiego, który jechał pasem tym dalszym od chodnika.

I co było dalej?

Chociaż mnie suszyło…

Niech pan skończy z tym suszeniem – wkurzyła się przewodnicząca.

Właśnie kończę, proszę sądu. Nie poszedłem już do „Lotosu”, jak zamierzałem, tylko podszedłem do pana Chełkowskiego i powiedziałem mu, że widziałem całe zajście i nigdy bym nie przypuszczał, że milicjantowi o niego chodzi. Powiedziałem, że w razie czego mogę być za świadka. Pan Chełkowski zapisał moje nazwisko i numer telefonu.

Jakiego koloru był samochód obwinionego?

Jakiś taki jasny (był koloru białego)

Tak wyglądały zasadnicze pytania do świadka, które zapamiętałem. Kolega był znanym zgrywusem i bałem się, aby z tymi wygłupami nie przesadził. Na kolejną rozprawę dostałem wezwanie na trzy tygodnie przed upływem półrocznego terminu. Pomyślałem, że aby uniknąć wyroku skazującego, może warto pójść do lekarza i zasymulować jakąś chorobę, ale adwokat mi odradził.

– Nie kombinuj z żadnym zwolnieniem lekarskim, nie trzeba. Idź na sprawę, choć ją przegrasz. Będziesz miał dwa tygodnie na odwołanie się od decyzji kolegium. Po 13 dniach wyślemy im listem poleconym odwołanie. Twoja sprawa musi się zakończyć w ciągu pół roku, łącznie z odwołaniem. Nie ma szans, żeby zdążyli.

Na to ostatnie posiedzenie stawiłem się punktualnie. Nie towarzyszyły mi żadne emocje. Z wyrokiem byłem pogodzony. Gdy wezwano mnie przed oblicze kolegium, znów w nowym składzie, byłem spokojny jak puls nieboszczyka. Przewodnicząca rozpoczęła rozprawę od pytania:

Czy my się znamy?

– Muszę panią przewodniczącą rozczarować. Nie.

– Na pewno?

– Przysięgam, nigdy nie występowałem na kolegium, nawet w charakterze świadka.

– Mniejsza z tym, proszę powiedzieć, co w danym dniu zaszło?

Powiedziałem to wszystko, co mówiłem wcześniej na poprzednich sprawach. Gdy skończyłem, poproszono mnie, żebym wyszedł na korytarz i tam czekał na orzeczenie. Nie minęły dwa pacierze, gdy mnie wezwano na odczytanie orzeczenia, które brzmiało mniej więcej tak: – Komisja w składzie … po zapoznaniu się z całością sprawy uniewinnia obwinionego od stawianych mu zarzutów.

– Że jak, uniewinnia? – zapytałem zaskoczony, żeby nie powiedzieć zawiedziony.

– Tak, komisja nie dopatrzyła się dowodów na stawiane panu zarzuty.

Byłem tak zaskoczony, że wydusiłem z siebie tylko:

– Dziękuję.

– A teraz niech mi pan powie, nadal uważa pan, że się nie znamy?

– Powtarzam jeszcze raz. Nigdy nie miałem żadnych kontaktów z kolegium.

– To ja panu przypomnę. Trzy lata temu spotkaliśmy się w Jugosławii nad Jeziorami Plitwickimi.

– O, tak! Teraz panią poznaję. Co ja mam takiego dobrego? – krzyknąłem klepiąc się dłonią po czole. – Aha, pamięć. Muszę pójść do okulisty, skoro nie poznaję tak pięknych kobiet. Miło mi panią znów widzieć, proszę pozdrowić męża.

Rzeczywiście trzy lata wcześniej, wracając trabantem do kraju, po drodze postanowiliśmy z żoną zwiedzić to piękne miejsce. Na widok fiata 125p z wrocławską rejestracją podeszliśmy do jego właścicieli – młodej pary, i nawiązaliśmy rozmowę. Później, po paru latach, dowiedziałem się, że to nie był mąż przesympatycznej pani przewodniczącej.

Do dziś nurtuje mnie pytanie, czy wygrałbym sprawę, gdybym nie trafił na znajomą. No i jeszcze jedno. Gdybym nie był pewny swojej niewinności, wrodzone poczucie uczciwości nie pozwoliłoby mi posunąć się do podstawienia lewego świadka, choć ta instytucja była znana od dawna. Niektórzy uznali, że to jest dobry sposób na życie. Opowiadała mi mama, że w jakiejś przedwojennej gazecie był taki kawał rysunkowy: facet uchyla drzwi do sali sądowej i zwraca się do oczekujących na rozprawę: – Czy nie trzeba tu komuś coś zaświadczyć?

W XXI wieku nic się nie zmieniło. Przykre, że to adwokaci potrafią namawiać klienta do takiego postępowania. Już nie pamiętam, czy to było za komuny, czy już po transformacji ustrojowej, słyszałem w radiu bardzo interesującą rozmowę z doświadczonym adwokatem. Opowiadał o jednej ze spraw, w której występował jako obrońca z urzędu mężczyzny oskarżonego o zabójstwo. Robił wszystko, aby doprowadzić do uniewinnienia, choć klient zwierzył mu się, że zabójstwa dokonał. Udało się. Klient wyszedł na wolność, a po jakimś czasie dokonał ponownego zabójstwa. Adwokat miał z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia i zastanawiał się, czy nie zrezygnować z dalszego wykonywania zawodu.

Jeszcze na moment wrócę do sądownictwa. Znane są wyroki Sądów z dopuszczeniem dowodów „zatrutego drzewa”, jednocześnie bez dopuszczenia dowodów lub świadków strony pozwanej, a także przypadki umarzania spraw, choć były dowody materialne. Choćby nazwanie prezydenta Andrzeja Dudę „debilem” przez pisarza Jakuba Żulczyka. Ciekawe, czy ten sam Sąd uniewinniłby pisarza, gdyby w ten sposób wypowiedział się o prezydencie Bronisławie Komorowskim?

Na temat kuriozalnych wyroków sądowych można by napisać opasłą książkę. Podam kilka przykładów. Pamiętacie Państwo sprawę Przemysława Wałęsy, który prowadząc auto w stanie nietrzeźwości spowodował wypadek? „Niezawisły” Sąd uznał, że oskarżony cierpi na „pomroczność jasną” i zasądził wyrok w „zawiasach”. Po jakimś czasie zatrzymano go do kontroli, podczas której okazało się, że znów prowadzi auto po pijaku (dwa promile alkoholu) i znów biedaczkowi Sąd zasądził „zawiasy”. Tym razem nie z powodu „pomroczności jasnej”. Wystarczyło oświadczenie obrońcy, że oskarżony obiecał, że nie będzie już jeździł w stanie nietrzeźwym i Sąd uznał to za wystarczający powód, aby taki wyrok wydać.

A weźmy sprawę uniewinnienia Piotra Najsztuba, który w 2017 roku potrącił na pasach 77-letnią kobietę? Dziennikarz nie posiadał prawa jazdy, a auto nie miało aktualnych badań technicznych. Mówi się, że staruszka miała dużo szczęścia, bo Sąd mógłby ją skazać za to, że nie zauważyła, kto prowadzi auto. Jak ten wyrok się ma do skazania na karę 466 000 zł pisarza Jacka Piekara za wpis, po którym dziennikarka TVN, Dorota Wellman, poczuła się urażona? A pamiętacie Państwo doniesienie, jakie złożyła Fundacja Ordo Iuris na posłankę Scheuring-Wielgus, która wraz z mężem wtargnęła do kościoła podczas mszy, by zademonstrować transparenty proaborcyjne? „Niezawisły” Sąd sprawę umorzył. Przypomnijmy też sobie osadzonego w areszcie niepełnosprawnego intelektualnie mężczyznę, którego skazano za kradzież batonika o wartości 99 groszy? Funkcjonariuszowi więziennemu, który wpłacił za niego karę 40 zł grzywny postawiono zarzut złamania prawa.

O dyspozycyjnych sędziach na telefon, powiązanych z miejscowymi władzami i politykami, a nawet z grupami przestępczymi, wielokrotnie informowały niezależne media. Swymi wyrokami wyrządzili ludziom wiele krzywd. Kto oglądał w latach 2016-2020 telewizyjny program publicystyczny „Studio Polska”, emitowany na żywo wieczorem w każdą sobotę, ten wie, co mam na myśli. Czy ktoś z tych sędziów poniósł jakąś karę? Na którymś spotkaniu z warszawiakami były sędzia Sądu Najwyższego, prof. Jan Majchrowski, powiedział w żartach, że przydałby się nam taki Eliot Ness, który zrobiłby tu porządek. Wszystko wskazuje na to, że po przejęciu rządów przez KO, z jej ministrem sprawiedliwości Adamem Bodnarem, ta nienajlepsza opinia o sądownictwie będzie się pogłębiać. Oczywiście nie można generalizować. Mam nadzieję, że większość sędziów i prokuratorów nie da się zastraszyć i będzie wykonywać swój zawód uczciwie.

A propos Eliota Ness. Ja takiego poznałem w latach pięćdziesiątych. Ojciec mego kolegi z ogólniaka opowiedział nam o tragicznym wypadku, jaki mógł go kiedyś spotkać. Jechał z żoną motorem BMW 500 drogą z pierwszeństwem przejazdu, do której polną dróżką zbliżał się samochód typu „pikap”. Był przekonany, że po dojechaniu do drogi głównej się zatrzyma i go przepuści. Prędkości nie zredukował, widoczność i pogoda były znakomite. Tymczasem on nie zatrzymując się wjechał mu przed nosem na drogę. W efekcie motocykl z pasażerami wylądował w rowie. Po szoku, jakiego doznali, wsiedli na motor i popędzili za kierowcą auta. Po 20 kilometrach, gdy kierowca się zatrzymał, ojciec mego kolegi, mężczyzna wagi ciężkiej, podszedł do samochodu, wyciągną gościa z szoferki, obił mu gębę i powiedział: – Jak chcesz mnie skarżyć, to możesz sobie zapisać numer rejestracyjny mego motoru. Nie byłoby w tej historii nic nadzwyczajnego, gdyby nie jeden szczegół. Ojciec mego kolegi był prokuratorem. – Ja, oczywiście, mógłby go podać do sądu. I co? Dostałby mandat lub wyrok w zawieszeniu i nadal popełniałby wykroczenia. Teraz już tego nie zrobi, to go nauczy na całe życie – podsumował.

Jeśli chodzi o prokuraturę, to powiedzenie z okresu PRL – Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie – przypisywane stalinowskiemu prokuratorowi, Andriejowi Wyszyńskiemu, jest dziś często cytowane w związku z instrumentalnym stosowaniem Kodeksu wykroczeń. Wykorzystuje się go głownie do tłumienia protestów, w celu zastraszenia i zniechęcenie obywateli do korzystania z ich konstytucyjnych praw. Niedawne protesty rolników są tu najlepszym przykładem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *