Czy na ulicy można prowadzić politykę?

Od Weimaru po współczesność

Na początku wyjaśnienie: Republika Weimarska to rządy republikańskie i parlamentarne w Niemczech w latach 1919-33, kojarzone z pierwszymi w pełni demokratycznymi wyborami ogólnoniemieckimi do Zgromadzenia Narodowego. Zebrało się ono w Weimarze i 31 lipca 1919 r. uchwaliło demokratyczną i w miarę nowoczesną konstytucję. Nota bene odwoływano się do niej po 1945 r. zarówno w zachodnich strefach jak również w sowieckiej strefie okupacyjnej w Niemczech.

Z mozaiki politycznej tego Zgromadzenia ukuto nowe pojęcie – koalicja weimarska, to znaczy zespół partii politycznych, które współtworzyły wspomnianą konstytucję, a później broniły parlamentarnego ustroju w Niemczech. Różniło ich wiele, ale chciały budować demokrację i parlamentaryzm na szerokiej bazie społecznej. Oprócz socjaldemokratów (SPD) byli to katolicy społeczni, ale również konserwatywni z partii Centrum. Dwie małe partyjki grupowały liberalnych demokratów, względnie nieco bardziej prawicowych demokratów, wywodzących się z wpływowego środowiska urzędników, kół przemysłowych i finansjery. Wspierali oni państwo demokratyczne w odróżnieniu od radykalnej prawicy DNVP – Deutschnationale Volkspartei (Niemiecko-narodowa Partia Ludowa), która pochodziła z podobnych środowisk, ale budowała swoje poparcie na krzykliwej propagandzie nacjonalistycznej i militarystycznej, żądającej rewizji niemieckich granic, zwłaszcza na Wschodzie. Tolerowali oni system parlamentarny o tyle, o ile pozwalał im na zwiększenie wpływu wśród wyborców. Były też skrajne partie anty-parlamentarne: prym wiodła masowa Komunistyczna Partia Niemiec i zupełnie marginalne partyjki skrajnej prawicy, które powstawały w cieniu masowej i wpływowej DNVP.

W ciągu 14 lat doszło do 22 zmian gabinetu, często do rządów mniejszościowych zależnych od prezydenta. Rządzono za pomocą dekretów. W Reichstagu było nawet 17 partii, a częściej 11, czemu sprzyjał proporcjonalny system wyborczy. Z DNVP wywodził się wpływowy nacjonalista Alfred Hugenberg, który urabiał opinię publiczną. Dzisiaj nazwalibyśmy go potentatem prasowym. To właśnie dzięki niemu oraz wsparciu finansjery Hitler zdobył władzę. Od 1919 roku stał się monopolistą, jeśli chodzi o media. W tym czasie nie istniał internet i telewizja, radio było w powijakach, ale ukazywała się prasa, tradycyjnie o masowym charakterze.

Dość powiedzieć, że w takim Wrocławiu wychodziło wówczas 6-7 dzienników. Trzy z nich to były dzienniki, przypominające New York Timesa, liczące po 16-18 stron, które miały nawet trzy wydania dzienne. To są rzeczy dzisiaj absolutnie niewyobrażalne. Konserwatysta Hugenberg z DNVP nigdy nie był kanclerzem w ciągu 14 lat Republiki Weimarskiej. Nie był hitlerowcem, choć poparł Hitlera i zasiadł jako minister w hitlerowskim rządzie. Nie był faszystą, ale nacjonalistą i antydemokratą. Podobnie finansista, Hjalmar Schacht, lubujący się w zakulisowych grach politycznych i w odróżnieniu od Hugenberga rzadziej występujący publicznie, poprał bez zastrzeżeń Hitlera już w latach 30. W różnych landach trwała rywalizacja między nacjonalistami konserwatywnymi, a partiami o charakterze ludowym, ale niekoniecznie rewolucyjnym.

Na gruncie ogólnoniemieckim nie było partii chłopskiej, którą można by porównać do naszego PSL. Deutschnationale na przykład w Przewornie, Ziębicach, czy w okolicznych powiatach wespół z partią katolicką, przejmowała elektorat chłopski, drobnomieszczański i rzemieślniczy, szermując również hasłami socjalnymi, najczęściej bez pokrycia. Tworzyli ją ludzie, którzy nie byli radykalni, popierali swoje środowiska pracownicze. Socjaldemokracja niemiecka wraz ze związkami zawodowymi będącymi pod jej wpływem była partią masową (milionową). Raczkujący dopiero hitleryzm miał 2 do 3 tys. członków. Z czasem liczby rosły. Komunistyczna Partia Niemiec mogła mieć do 800 tys. członków, Deutschnationale wraz organizacjami społecznymi do 0,5 miliona.

Były to masowe ruchy polityczne. Oczywiście zwalczające się nawzajem, ale masowe. Obywatel miał w czym wybierać. Jednak 8-9 listopada 1923 roku w Monachium nastąpił pucz, pucz niewielu. Ów elitarny pucz zorganizowali hitlerowcy, w którym jeszcze nie mieli przewagi. Historiografia niemiecka tak to nazywa: Hitler-Ludendorff-Putsch, a inaczej pucz piwiarniany. Była to nieudana próba przeprowadzenia zamachu stanu w Niemczech, poczynając od Bawarii. Organizatorem był Adolf Hitler i gen. Erich von Ludendorff. Skorzystali z pomocy bojówek partyjnych SA. Zakończyło się dość operetkowo. W konsekwencji rozwiązano Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników (NSDAP) i skazano Hitlera na pięć lat więzienia. Siedział jednak krótko. Ludendorff – heros militarny z okresu I wojny światowej, konserwatysta, sprzymierzył się z Hitlerem.

Pucz był wzorowany na Mussolinim i jego Marszu na Rzym. Kilkutysięczny tłum, który szedł do Rzymu, żeby pokazać swoją siłę. Jego siła to jednak wielomilionowe poparcie społeczne dla rządów silnej ręki, gardzącej parlamentaryzmem i demokracją. Prosty pomysł: ma rządzić przywódca – duce, Führer. Zrobimy zamach stanu, opanujemy pocztę, siedzibę policji, przejmiemy władzę. W podobny, typowo bolszewicki sposób, w październiku 1917 roku w Smolnym, gdzie była gotowa do działania militarna grupa puczystów Lenina, rozpoczęła się władza bolszewicka w Rosji – w trybie puczu wojskowego. W lutym 1917 roku w Rosji nie było żadnej rewolucji, o której współcześnie myślimy. Pucz wykonali w sprzyjających warunkach bolszewicy. Władza leżała na ulicy i od zmanipulowanego tłumu była zależna. Sama zaś rewolucja bolszewicka wybuchła po puczu, późną jesienią, po przegranych przez nich wyborach do rosyjskiej konstytuanty. Rosyjskiej konstytucji demokratycznej nie uchwalono, a parlament rozpędzono.

Natomiast w Monachium w 1923 roku w pierwszym szeregu szedł Adolf Hitler, obok Hermann Göring i inni. Hitler wyciągnął rewolwer, strzelił w powietrze i zażądał od policji, żeby zdała broń. Większość była w mundurach z I wojny światowej, z dystynkcjami. Sądzili, że policja po prostu zrezygnuje, odda broń. Ale policja nie złożyła broni. Powiedziała, macie oddać broń. Władze, gdy się dowiedziały, co się dzieje na ulicach w Monachium, wysłały wojsko, które nie chciało pertraktować. Tylko zamierzano strzelać do puczystów. Powiedziano, oddajcie broń, rozejdźcie się, albo strzelamy. Wówczas przeciwnikiem puczystów były rządy Gustava von Kahra, absolutnie konserwatywne, nacjonalistyczne, ale separatystyczne, bawarskie. Później von Kahr został rozliczony w ramach nocy długich noży, zamordowany w 1934 w obozie w Dachau.

W różnych miejscach w Europie trwała rywalizacja komunistów, lewicowych socjaldemokratów czy socjalistów narodowców. Manipulowano ludnością, tłumami na ulicy. Wszędzie przywództwo wzorowano na drylu wojskowym. Wówczas panował powszechny kult munduru. Faszyści włoscy nosili czarne koszule, hitlerowcy brązowe. Od komunistów i lewaków po konserwatystów – ludzie w mundurach. Dlaczego utrzymała się ta moda, bo to ujednolicało. To był kolejny element swoistej socjologicznej jedności tych ludzi, którzy razem funkcjonują. Umundurowani ludzie chodzili po ulicach i mieli swoich zwolenników, robili wrażenie zjednoczenia.

Na czym polegała permanentna manipulacja społeczna? Ulica nie jest najlepszą metodą uprawiania polityki. To nie oznacza, że nie należy manifestować na ulicach, ale trzeba robić to bardzo skutecznie i rzadko. Uważać należy na manipulację. Republika Weimarska trwała zaledwie 14-15 lat. Zaledwie. I wiele rządów, niektóre raptem kilkunastodniowe. Wilhelm Marx, zbliżony do partii Centrum, raczej prospołeczny przywódca katolicki, w sumie jako premier wytrwał ponad trzy i pół roku. To był najdłuższy rząd w Republice Weimarskiej. Skład gabinetu się leciutko zmieniał, ale podstawowe partie polityczne, które tworzyły ten rząd, były te same przez trzy i pół roku.

Zasadniczym minusem Republiki Weimarskiej były interpretacje jej konstytucji. Formalnie przetrwała do 1949 roku. Była raczej dobrze skonstruowana. W demokratyczny sposób wprowadzono proporcjonalną zasadę wyborów do Parlamentu Rzeszy. Jednak to spowodowało, że tylko dwa rządy w Niemczech w ciągu tych czternastu lat miały stabilną większość. Dwie lub trzy duże partie tworzyły wówczas rząd. Inne gabinety były nawet pięcio-sześciopartyjne. Z poparciem społecznym 5-8% miało się swojego ministra. Ów minister był typowym funkcjonariuszem partyjnym, często oderwany od układu społecznego. Zawodowy polityk. Dochodziło do częstej ich wymiany.

Podstawowym procesem demokracji jest wymiana elit i pojedynczych osób. Nie chodzi tylko o partie polityczne. Chodzi o wymianę ludzi, bo politycy się zużywają, zmieniają się. Polityk, który rozpoczyna karierę, nie jest tym samym politykiem po dwunastu latach. We Francji generał de Gaulle to dobry przykład stałości. W sumie, jego rządy były niewiele krótsze niż cała Republika Weimarska. W każdym razie niemieckie rządy bardzo szybko się zmieniały. Remedium na niestabilność widziano w pragmatycznym, ale wyjątkowym zastosowaniu art. 48 Konstytucji weimarskiej. Pozwalał on rządzić za pomocą dekretów. Było to przygotowanie społeczeństwa do tego, że można rządzić bez legitymacji demokratycznej. Ważne, żeby rządzić skutecznie. I oczywiście dwie skrajne opcje aprobowały ten stan.

Wywołanie chaosu doprowadza do tego, że ludzie przystają na zmiany w trybie bolszewickim, a gdy mają gotowe rozwiązanie konstytucyjne, to tym lepiej. Jest podstawa prawna. Obejmiemy władzę i do widzenia. Parlament nie będzie nam do niczego potrzebny. Z czasem ludzie się przyzwyczają, że za pomocą dekretów można rządzić. To ostrzeżenie do czasów dzisiejszych w Polsce.

28 lutego 1933 podczas zawirowań wykorzystano słabość prezydenta Paula von Hindenburga i na mocy dekretu „O ochronie narodu i państwa” zawieszono czasowo prawa obywatelskie – jak się okazało na lata. Zabieg był celowy, skorzystał na tym Hitler, w którego gabinecie początkowo było tylko trzech nazistów. Szantażował ulicą. Przemawiał charyzmatycznie, poruszał tłumy. Dzisiaj mamy podobnie. Głosuję na PiS, bo jestem przeciwnikiem PO. Głosuję na Tuska, bo jestem przeciwnikiem PiS. Nikt się nie zastanawia, co te dwa ugrupowania mają do powiedzenia o sprawach programowych. Nie mówię o wyborach świadomych, bo ludzie świadomi wiedzą. Kandydat na 10 minut przykuje uwagę wyborców. Jak człowiek wybiera emocjonalnie, to w pewnych okolicznościach bywa to niebezpieczne. Pomija się aspekt najważniejszy. Nie, „po co są wybory”, tylko „dlaczego”. Dlaczego głosujemy? Co chcemy przez to uzyskać? Nie na dziś, ale na kolejne cztery lata albo dłużej.

W Republice Weimarskiej był chaos, walki partyjne na ulicach, strzelano do siebie z powodów politycznych. Pojawił się fachowiec Joseph Goebbels. Kierował widowiskami na stadionach, na potężnych manifestacjach widziano tysiące umundurowanych ludzi. Efekt – nie można stać obok. Trzeba się opowiedzieć, czy jestem za, czy jestem przeciw. Niewielu się odważyło, żeby powiedzieć nie. Bo człowiek w samotności nie zawsze jest odważny. Hitlerowcy doskonale to wiedzieli.

Jakikolwiek, choćby marginalny i slaby, świadomy sprzeciw jest zawsze przeciw władzy totalitarnej i przez to jest właśnie wielki. W innej części Europy komuniści byli internacjonalistami. Po co państwa narodowe. Lepsza wspólnota socjalistyczna i europejska. To działanie prowadzące do kurczenia się poparcia dla podstaw państwa narodowego. Codzienną troskę zastępowano akcyjnością. Przykład znany w Niemczech w czasie I wojny światowej – Pomoc Zimowa. Ludzie oferowali swoje grosze na pomoc rodzinom, których ojcowie polegli na wojnie. Ważna była akcyjność, masowość zjawiska, zaangażowanie – „akcja sama w sobie”. Później w czasach hitleryzmu przerodziło się to w absolutny szantaż. Pukano do drzwi. Wymuszano datki. W Polsce też zamiast odruchu serca jest rywalizacja i wzbudzanie emocji, iluzja masowego poparcia, akcyjność w działaniu, wszędzie czerwone serduszka. To jest niebezpieczne od strony socjologicznej. Uczestniczę w akcji, bo…inni to robią.

Drugi element to pewność wiary w rzeczy, które urastają do poziomu dogmatycznego. U komunistów pojawiła się idea świetlanej przyszłości, czyli wszystko, co jest nowoczesne, to jest progresywne, prowadzące do komunizmu, do społeczeństwa bezklasowego, itd. W Niemczech dążono do czystości rasy. Cel – stworzyć nowego człowieka. Stąd eliminacja ludzi niepotrzebnych, którzy temu przeszkadzają nie tylko w znaczeniu rasowym. Stąd akcja eutanazji. Stąd akcja poprawienia rasy. Stąd akcja uśmiercania ludzi niepełnosprawnych, którzy nie byli przydatni.

W roku trzydziestym ubiegłego wieku, jeżeli policzymy komunistów i narodowych socjalistów, to 51% społeczeństwa popierało partie przeciwne demokracji parlamentarnej. W 1932 na fali ogromnego bezrobocia, które sięgnęło 23-25%, w Niemczech zarządzono wybory. Ekstrema antyparlamentarne podjęły się konfrontacji z republiką parlamentarną. W Hamburgu nawet komuniści razem z narodowymi socjalistami doprowadzili do strajku komunikacji w mieście. Komunikacja miejska czy w ogóle publiczna była agendą rządową, samorządową. Więc o wiele lepiej wiodło się tym ludziom, którzy tam pracowali, niż na przykład rolnikom, robotnikom w fabrykach. Mieli zabezpieczenie społeczne gwarantowane przez rząd. A mimo to komuniści z narodowymi socjalistami zmanipulowali ich i doprowadzili do strajku. Rząd przegrał.

Komuniści z narodowymi socjalistami pokazali wówczas słabość państwa. Nie chodziło o demokrację. Chciano wprowadzić chaos, manipulować ludźmi. Wkrótce po objęciu kanclerstwa przez Hitlera doszło w lutym 1933 r. do podpalenia budynku Reichstagu. Dzisiaj wiemy, że Reichstagu nie podpalili komuniści. Była to prowokacja polityczna. Po co? Żeby wzbudzić niechęć do demokracji. Potem unieważniono poselskie mandaty komunistom. My mamy władzę, mamy za sobą policję.

Od tego zaczęła się dyktatura. Gdy socjaldemokraci sprzeciwili się pełnomocnictwom nadzwyczajnym dla Hitlera, unieważniono również ich mandaty. Posłowie katoliccy z Centrum później sami zrezygnowali – w lipcu 1933 r. Centrum jako ostatnia partia demokratyczna ówczesnych Niemiec się rozwiązała. Tu trzeba wspomnieć o haniebnej roli prawicowego polityka tej partii Franza von Papena, który wcześniej w styczniu 1933 r. zgodził się wejść do hitlerowskiego rządu a w lipcu niejako podpowiedział pomysł o samorozwiązaniu partii katolickiej. Zachował się jak kanalia. Wątpliwą nagrodą po jego rezygnacji ministerialnej (jako wicekanclerz) były jego dyplomatyczne usługi w imieniu Trzeciej Rzeszy.

Potem nastąpiła monopolizacja mediów oraz najpierw słaba, a po 1935 r. wszechmocna cenzura. Wówczas, we Wrocławiu, wychodziły już tylko trzy dzienniki. Znów mamy pewną analogię do dzisiejszej sytuacji w naszej polskiej rzeczywistości.

Od marca 1939 roku Niemcy chcą wojny, a we wrześniu ją rozpoczynają, nawet za cenę porozumienia ze stalinowską Rosją. Wojna hitlerowcom była potrzebna, żeby zmobilizować społeczeństwo. Reguła akcyjności nadal obowiązuje. Aktywista zmusza innych żołnierzy do podobnego postępowania. Wybór niby osobisty, emocjonalny, ale tak naprawdę manipulacja totalna. Z punktu widzenia demokracji to jest właśnie bardzo ryzykowne. Bo te emocje niejako w skumulowanym procesie, to nie jest emocja dwóch, trzech ludzi, tylko milionów. Jest pokusa: nie trzeba już wcale indywidualnej kartki wyborczej. Wydawałoby się, że skoro jest nas milion lub więcej ogarniętych jednolitym uczuciem, to jest to jak najbardziej demokratyczne.

Takie dyktatorskie myślenie było w wielu krajach Europy. We Francji, Słowacji, na Węgrzech. Bo jeżeli mówimy, że polityka jest sztuką rzeczy możliwych, to zauważamy, że dyktatura łamie wszelkie konwenanse. Dyktatura wszystko wywraca do góry nogami. Życie społeczne, życie polityczne, życie ekonomiczne, a to wszystko związane jest z człowiekiem. I to zawsze jest kwestia wytworzenia czegoś nowego. Nowego człowieka, nowego państwa, poprzez nowe działania. Tu dotykamy też problemu „nowego myślenia” o swojej niechlubnej historii. Dzięki akcyjności nie patrzymy historycznie tylko emocjonalnie. Potrzebujemy wygrać kosztem prawdy historycznej.

Osobiście jestem zaniepokojony, bo także w Polsce sytuacja idzie w bardzo złym kierunku. A mianowicie boję się, że w społeczeństwie, w którym stworzy się element chaosu, niepewności prawnej, niepewności struktury demokratycznej państwa, będzie próba i aprobata dla działań o charakterze totalitarnym. Nagle ludzie – już nawet w internecie to się zaważa – ludzie chcą silnej władzy. Poddamy się silnej władzy. Wytwarza się podział MY– ONI. To jest bardzo niebezpieczne! Bo wtedy jest coraz mniej ludzi, którzy chcą bronić demokracji jako takiej, chcą bronić wolności, chcą bronić pojedynczego człowieka. Bo uwierzyli „Führerowi”, że jak on ma siłę, to ja na tym skorzystam. To jest błąd, błąd człowieka samotnego – bo totalitaryzm zawsze zmierza do alienacji.

Wykład wygłoszony w ramach Klubu Piastowskiego „Myśląc Polska”. Przeworno 11.02.2024. Skróty redakcji PJC.

Coraz trudniejsza sytuacja Ukrainy

Awdijiwka padła – a na tym raczej, niestety, nie koniec. Ukraińcy dopiero teraz usiłują naprędce budować fortyfikacje obronne tak, jakby wcześniej nie dopuszczali w ogóle myśli, że Rosjanie mogą pójść dalej. O ile w Bachmucie walki toczyły się dosłownie o każdy budynek i dopiero po zdobyciu ostatniego domu, Rosjanie mogli powiedzieć, że zajęli miasto – o tyle teraz wystarczyło odcięcie „drogi życia”, okrążenie oddziałów ukraińskich i masowe, na wielką skalę bombardowania.

Z szumnie zapowiadanej i odtrąbianej w mediach na całym świecie ukraińskiej kontrofensywy niewiele zostało. Teraz Rosjanie maja swoją „kontr – kontrofensywę”, która już przynosi efekty. Do tego dochodzi coraz większe zmęczenie wojną już nie tylko na szeroko rozumianym Zachodzie (USA i Europa), o czym szereg razy pisałem i na co od dawna grali Rosjanie, ale również w całym społeczeństwie ukraińskim oraz – co jeszcze gorzej – w ukraińskiej armii.

Nasi wschodni sąsiedzi są też coraz bardziej zmęczeni walką polityczną na szczytach władzy w Kijowie. Zdymisjonowanie kochanego przez żołnierzy i bardzo popularnego w społeczeństwie głównodowodzącego ukraińskiej armii generała Walerija Załużnego jeszcze bardziej nadwątliło zaufanie do prezydenta Zełenskiego i w jakiejś mierze, jak słyszę, nadwątliło morale armii. Świadczą o tym zresztą sondaże zaufania, w których po raz pierwszy Załużny tak zdecydowanie wyprzedził Zełenskiego, mając półtora raza (!) większy kapitał zaufania od Głowy Państwa (90% do 60%).

Wyborów jednak na Ukrainie – ani prezydenckich, ani do jednoizbowego tamtejszego parlamentu Werhownej Rady – nie będzie w tym roku, choć były planowane. Początkowo obóz władzy podkreślał, że trzeba je przeprowadzić, aby pokazać światu, że Ukraina, mimo wojny, jest „normalnym” państwem. Teraz z powodu – a może pod pretekstem? – wojny i coraz trudniejszej sytuacji na froncie wydaje się być pewne, że wybory zostaną przełożone. Wygląda na to, że Zełenski po prostu obawia się popularności generała, którego dopiero co zdymisjonował (pewnie zresztą dlatego).

Proszę wybaczyć analogie, ale czy nie jest w jakiejś mierze też tak, że ostatnia wymuszona dymisja prezydent Węgier Katalin Novak była spowodowana jej niesłychaną popularnością, która miała niepokoić urzędującego już piątą kadencję (a czwartą pod rząd) i przez to już nieco „zużytego” premiera Viktora Orbana?

Sytuacja na Ukrainie i wokół Ukrainy staje się coraz trudniejsza. W tym kontekście ostatnie kolejne ataki na Polskę mera Lwowa Andrija Sadowego i wiceministra rolnictwa Tarasa Kaczki wydają się być przykładem skrajnej politycznej głupoty, a może nawet wręcz aberracji…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *