Panta rhei

czyli dlaczego w Polsce nastąpi zmiana władzy?

Panta rhei – wszystko płynie. To pierwsza z najbardziej znanych sentencji naszej cywilizacji, przez którą mądry Heraklit z Efezu poinformował nas o istocie wszech rzeczy, polegającej na ciągłej zmianie. Tylko istnienie zmiany jest niezmienne. Współczesna fizyka to potwierdza. Cała historia Wszechświata od „wielkiego wybuchu”, a może i wcześniej to ciągła zmiana. Bez niej czas i przestrzeń przestałyby istnieć, bo ich istnienie warunkowane jest zmianą.

Zmieni się więc u nas też władza. (Zakładając oczywiście, że nie nastąpi coś nieprzewidywalnego!)

Ktoś może zapytać – dlaczego?

Od tego pytania warto zacząć rozważania powyborcze. Dlaczego w Polsce nastąpi zmiana władzy?

Może w następnych tekstach warto będzie rozwinąć kolejne pytania, streszczone w krótkim – co dalej? Ale dziś skupmy się na przyczynach porażki PiS.

Silna potrzeba zmiany w sytuacjach opresyjnych.

Otóż jedną z ważnych przyczyn porażki PiS, było to, że stratedzy rządzącej formacji nie uwierzyli Heraklitowi! Kluczem bowiem jest pojęcie „zmiana”.

Czasem jak coś uwiera, szczególnie jeżeli to jakaś niedogodność mocna i trwająca przez dłuższy czas, to ludzie pragną zmiany. To pewien jeszcze ewolucyjny, bardzo słuszny, emocjonalny atawizm. Jeżeli jakaś grupa naszych przodków znajdowała się w sytuacji opresyjnej, to próbowała coś zmienić, żeby się ratować i móc następnym pokoleniom przekazać geny.

Kiedy zaczęła się pandemia, eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego zbadali społeczne skutki różnych epidemii, w różnych krajach i na różnych kontynentach na przestrzeni ostatnich czterech dziesięcioleci (a potem dołączono mniej dokładną wiedzę sięgającą dwóch stuleci). Okazało się, że choć po rozpoczęciu epidemii niepokoje społeczne na pewien czas maleją, to około dwa lata od tego momentu, wszędzie następowało wzmożenie niepokojów zmierzające na ogół do zmiany władzy. Kolejny taki moment następował jakiś czas po wygaśnięciu epidemii. Nie było to związane z jakością władzy, wcześniejszą jej popularnością, obietnicami czy sposobami radzenia sobie z problemem.

Podobne zjawisko dotyczy innych opresji: wojen, kryzysów gospodarczych, bezrobocia, inflacji, niesprawiedliwych i niewydolnych ustrojów, a ostatnio także wywołującego pewne obawy i poczucie dyskomfortu, rosnącego napływu migrantów do Europy i USA.

Komuniści podzielili się władzą w 1989 roku, bo kryzys gospodarczy był tak głęboki, że chcieli podzielić się też jego skutkami. Przez kolejne dwa lata po dopuszczeniu przedstawicieli „S” do odpowiedzialności za państwo, produkcja przemysłowa i PKB w Polsce nadal spadały, a pojawiły się także niepokojące wielu skutki reform gospodarczych. Gdyby Wałęsa – doradzany przez Kaczyńskich, nie zarządził wówczas wojny na górze i szykując się do wyborów prezydenckich nie poprowadził ludu ku własnemu środowisku kierującemu Komitetem Obywatelskim – to prezydentem RP zostałby najprawdopodobniej nikomu nie znany pan Tymiński z Peru, którego nikt przytomny nie mógł uważać za geniusza. Kariera pana Stanisława i jego wysoka pozycja nie wynikały z wiary w jego kompetencje i składane obietnice, tylko z silnej potrzeby społecznej dalszych, bardziej radykalnych zmian.

Ostatnio wielu ludzi się dziwi, dlaczego skutkiem narastających w USA od lat 70. ub. w. rozpiętości dochodów, prowadzących do coraz większych nierówności i eliminujących ostoję demokracji, czyli klasę średnią, jest popularność ekscentrycznego Miliardera. Przecież on – w przeciwieństwie do Roosevelta – nie proponuje żadnych niwelujących rosnącą przepaść programów socjalnych. Wyjaśnienie jest proste – Donald Trump jako jedyny jest antyestablishmentowy, więc stanowi obietnicę jakiejś poważnej zmiany, przełamania dominacji uprzywilejowanych elit. Nikt nie pyta, do czego ta zmiana doprowadzi – kowboje chcą zmiany!

Wiemy dobrze, że czasem taka potrzeba zmiany, to także sięgnięcie do ancien regime’u – ekipy już wcześniej skompromitowanej, która została zdawało się bezpowrotnie odrzucona. Badacze twierdzą, że pamięć społeczna sięga na ogół około trzech lat. Przykładem kariera w wolnej Polsce Kwaśniewskiego, Oleksego, Cimoszewicza, Millera, Belki i wypływy ich zaplecza, nie tylko politycznego.

Najbardziej natomiast świat był zdziwiony przygodami pewnego angielskiego arystokraty, który dzięki swojemu temperamentowi i wyobraźni, uratował Zjednoczone Królestwo przed Hitlerem. Brytyjczycy kochali Churchilla, nie mieli wątpliwości co do jego klasy, czego dowodem, że ponad pół wieku później został najwybitniejszym Anglikiem tysiąclecia. Tymczasem w lipcu 1945 roku premierem Wielkiej Brytanii został wybrany, znany z tego, że nie był specjalnie wybitny, Clement Richard Attlee. Ale Wyspiarze wówczas zmęczeni byli wojną i pragnęli – instynktownie, poza świadomością i kalkulacją – znaczącej zmiany. Jakiejkolwiek. A czy to Churchill ich uwierał, czy Hitler, w to głosujący za zmianą nie wnikali. Chcieli po prostu czegoś nowego, co nie będzie się z opresją wojenną kojarzyło.

Przykładów na to, że sytuacja opresyjna powoduje potrzebę zmiany, czasem pozbawioną racjonalnej kalkulacji, a czasem uruchamiającą rzeczywisty proces naprawy, można przytoczyć bardzo wiele. W Polsce PiS przynosił narodowi „Dobrą zmianę” jakiś czas po kryzysach gospodarczych. Najpierw w 2005 roku po tzw. „kryzysie rosyjskim”, który zbliżył bezrobocie do 20%, choć premier Belka już nieźle sobie radził i bezrobocie malało. Drugi raz, dziesięć lat później, kiedy ludzie byli zmęczeni zagrożeniami związanymi ze światowym kryzysem gospodarczym, choć za rządów Tuska polska „zielona wyspa” rzeczywiście nieźle wypadała na tle Europy.

Dążenie do zmiany powoduje, że nowe formacje, niekoniecznie rewelacyjne, dostają sporo głosów (choć przeważnie tylko za pierwszym razem). Zaczęła Partia Przyjaciół Piwa Janusza Rewińskiego, potem był Palikot, Samoobrona i Giertych, Nowoczesna Ryszarda Petru, Kukiz i największy chyba sukces – powołana jak się zdaje głównie po to, żeby mieć atut nowości, a więc wyjść naprzeciw potrzebie zmiany – partia Szymona Hołowni „Polska 2050”.

Warto dodać, że czasami takie nasilenie opresji uruchamia niezadowolenie, które kumulowało się przez dłuższy czas z powodu jakiejś niedoskonałości ustroju, nierówności, poczucia krzywdy lub np. trwałego zagrożenia. I tak jak w przypadku epidemii – bunt skierowanych przeciw aktualnej władzy następuje zwykle nie od razu, tylko z pewnym odroczeniem.

Taka potrzeba zmiany i – często bezrefleksyjne – odrzucenie tego, co z opresją się kojarzy, dotyczy oczywiście nie tylko polityki. Ofiarą tego bywa często z natury konserwatywny Kościół, mimo tego, że praktyczne zastosowanie katolickiej nauki społecznej prowadzi do sukcesu. Tak jak to było w Irlandii. Po pakcie społecznym Irlandia weszła na drogę szybkiego rozwoju, pojawiły się więc zupełnie nowe instytucje, odświeżona została struktura społeczna i szeroko pojęta warstwa przywódcza narodu. Kościół zaś, który stał przez wieki na czele aspiracji Irlandczyków w czasach trudnych, kojarzył się z tymi czasami, więc zupełnie bezmyślnie został przez nowe pokolenia odrzucony.

Tym razem polskich wyborców znów zmęczyły sytuacje opresyjne – pandemia, wojna, uchodźcy, inflacja, ostrość podziałów i sporów politycznych, która skłócała nawet rodziny i przyjaciół, ale także „ciągły niepokój na świecie…”. Skumulowało się więc wiele przyczyn mogących wywoływać niepokoje. A takie przyczyny uruchamiają pewne niedobre sprzężenie zwrotne. Kiedy jesteśmy podenerwowani i zaniepokojeni, łatwiej atakujemy innych. Znane badaczom rodzin są sytuacje, kiedy jakieś napięcia w pracy powodują niemające z nimi nic wspólnego konflikty w rodzinie. W życiu społecznym – to znów pewien ewolucyjny atawizm – rozmaite lęki wywołują myślenie bardziej krótkowzroczne, narastanie nieufności i agresji, czyli cech potrzebnych dawniej w czasie walki, kiedy nie ma czasu na budowanie wizji przyszłości. Sprzężenie zwrotne, zwane przez papieży odnośnie Ameryki Łacińskiej, spiralą nienawiści, prowadzi do coraz ostrzejszych konfliktów. To też jeden z istotnych czynników odczuwania przez obywateli sytuacji opresyjnej, a więc przyczyna wywołująca tęsknotę za zmianą.

Wsparcie dla władzy w sytuacjach zagrożenia

Co ciekawe, zwykle zagrożenie w pierwszej fazie powoduje skupienie się obywateli wokół władzy, jaka by nie była, i wystudzenie gromadzonych przez lata żalów i poczucia krzywdy. Tak jak Antek Boryna, który chciał z zazdrości zabić ojca, ale kiedy zobaczył, że ten jest atakowany przez obcych, przyszedł mu z pomocą. Tak to działa!

Na takim mechanizmie często próbują budować swoją pozycję rozmaite władze właśnie bojące się buntu społecznego. To jednak efekt, który nie zawsze przynosi skutek trwały. Często rozmaite zagrożenia, szczególnie trwające dłużej, kiedy do nich przywykniemy, wzmacniają podświadomą potrzebę zmiany. Strategia zewnętrznego konfliktu jako drogi do umocnienia władzy łączy nam się na ogół z tradycją rosyjskiego obyczaju politycznego. Pamiętajmy jednak, że nie zawsze tam to się sprawdziło. W 1905 wojna japońska nie uratowała cara przed pierwszą, jeszcze opanowaną rewolucją, zaś I wojna światowa nie ocaliła przed tą rewolucją, która zupełnie zniszczyła państwo rosyjskie.

Trzeba więc postawić sobie pytanie, czy różne zewnętrzne zagrożenia dzisiejszej Polski są tak dramatyczne, żeby skupić obywateli wobec władzy, czy raczej tak uciążliwe, że wzmacniają podświadomą potrzebę zmiany?

Piszę podświadomą, bo zdarza się w wypadku zbliżających się wyborów, że takiej potrzeby nie ujawniają badania opinii publicznej, ale dopiero praktyczna szansa przeprowadzenia zmiany, jaką jest udział w głosowaniu. Tak było, kiedy przed wyborami w 1989 roku przywódców komunistycznych uspokoił CBOS, dowodząc, że większość Polaków zagłosuje na kandydatów Frontu Jedności Narodu, a także kiedy Adam Michnik, którego o brak znajomości sondaży podejrzewać nie sposób, ogłosił na parę miesięcy przed wyborami, że prezydent Komorowski mógłby przegrać wybory z Andrzejem Dudą, tylko jeżeli przejechałby po pijanemu na pasach zakonnicę w ciąży.

„Dobra zmiana” działała energicznie w czasie pierwszej kadencji, dlatego PiS otrzymał w kolejnych wyborach, w 2019 roku więcej głosów. Niestety, ze względu na mniej korzystny rozkład mandatów oraz stworzenie przez opozycję „Paktu senackiego”, przez co ekipa rządząca chcąca Polskę naprawiać, utraciła Drugą Izbę, radykalniejsze zmiany stały się dużo trudniejsze, a w wielu wypadkach zupełnie niemożliwe. To też zwiększało zniecierpliwienie obywateli. Ludzie mieli wrażenie takiej sytuacji znanej z opery, kiedy śpiewak śpiewa „jedziemy, pędzimy”, a faktycznie tupie cały czas w miejscu. Do tego doszły znane opresje, które zaczęły się w 2020 roku od pandemii.

Błędy strategii wyborczej

Otóż zasadniczym błędem sztabów wyborczych PiS było w takiej sytuacji przyjęcie strategii wypracowanej i często przynoszącej sukces w różnych wyborach odbywających się w krajach o stabilnej demokracji i ogólnie akceptowanym przez społeczeństwo ustroju, jak np. Kanada, Australia, Zjednoczone Królestwo, Skandynawia, Benelux i inne. Strategia, którą proponują anglosascy eksperci od wygrywania wyborów, polegająca na agresywnym niszczeniu dobrego obrazu przeciwników i prezentowaniu rozmaitych zagrożeń zewnętrznych (czasami wewnętrznych) – w polskich warunkach nie może działać tak jak w stabilnych demokracjach i to zwłaszcza przed kryzysem 2008-2009. Jeżeli tam, kilkanaście lat temu, nie było jakiś nadzwyczajnych sytuacji opresyjnych, to ludzi interesowała przede wszystkim jakość kandydatów do władzy. Obie strony w wyborach przyjmowały taktykę niszczenia u wyborców opinii o kandydatach drugiej strony. Ci, którzy robili to skuteczniej, pozostawali w oczach wyborców tymi, którzy mają mniej wad, są więc bardziej kompetentni, warto więc ich wybrać na zarządców. Nie myślano o bardziej zasadniczych zmianach.

Ta taktyka w tej chwili wyczerpuje się także w tamtych krajach, ponieważ wszędzie na świecie narastają wewnętrzne nierówności, a możni okopują się na swoich uprzywilejowanych pozycjach. Te zjawiska dziś również tam odbierane bywają jako sytuacje opresyjne, a więc generujące potrzebę zmiany. Stąd popularność Trumpa, która zaprzecza takiej taktyce, bo nie było chyba w historii Ameryki kandydata bardziej atakowanego przez wpływowe media, a mimo to jego popularność ciągle jest bardzo wysoka i w niektórych kręgach nadal rośnie. Poza nierównościami, przyczyniła się do takich nastrojów także pandemia i ciągle narastający problem uchodźców.

Ostry więc konflikt i wzajemne, bardzo jednowymiarowe i silne atakowanie się obu stron, zarówno bezpośrednio, jak i przez związane z nimi media, pogłębia jeszcze – i tak duże – poczucie sytuacji opresyjnej. To – jak już ustaliliśmy – wywołuje potrzebę zmiany, a taka potrzeba sprzyja tylko opozycji, nigdy rządzącym.

Do tego jeszcze Polska postkomunistyczna należy do tych państw, w których znacząca część społeczeństwa, jak we wszystkich krajach postkolonialnych, jest ogólnie niezadowolona z istniejącego ustroju. Ciągle mamy wrażenie, że jego naprawa stale jest niezakończona, że stoi przed nami problem, nie kto personalnie lepiej będzie zarządzał tym co jest, tylko kto może system zmienić. Bezruch, nawet jeżeli jest połączony z dobrym zarządzaniem i realnymi obietnicami socjalnymi, nie budzi jednak nadziei na zmianę.

Potrzeba trafnego zdefiniowania osi sporu politycznego

I tu pojawia się problem dużo ważniejszy w takiej sytuacji, niż kompetencje, zdolności do rządzenia, a nawet uczciwość kandydatów obu stron. To główna oś sporu politycznego. Ludzie myślą zwykle znanymi modelami, większość nie jest ekspertem w sprawach politycznych i ustrojowych.

Osie sporu bywają ustawiane w popularnym oglądzie i w debacie politycznej bardzo różnie. Te, które istniały, bądź próbowano je zdefiniować (przeważnie przez polityków lewicowych) w III RP, to m.in.

– Oś najbardziej oczywista: PRL kontra „Solidarność”.

– Michnikowski „sojusz reformatorów obu stron”, kontra twardogłowi natolińczycy i „czarna dyktatura”, która rzekomo miała przyjść w miejsce czerwonej (kiedy lewica laicka zaczynała tracić kontrolę nad ruchem „S”).

– Spór konstytucyjny w sposób naturalny przeciwstawił ponadczasowe wartości tożsamościowe – chrześcijańskie i narodowe „S”, lewicowemu okrągłemu stołowi skupionemu wówczas wokół nowej Konstytucji. Ten podział dał sukces AWS.

– Wcześniej jeszcze próbowano to zmienić telewizyjną debatą Balcerowicz – Oleksy. Chodziło o przeciwstawienie między trudnym, ale dającym nadzieję, zachodnim wolnym rynkiem, a dającym zgrzebne, ale swojskie bezpieczeństwo socjalne PRL-em.

– PiS wygrywał w 2005 i 2015, kiedy ludzie chcieli zmiany przeciw układowi III RP. Nie dlatego, że go rozumieli i źle oceniali, ale dlatego, że kryzysy budziły lęk bytowy, wyborcy czuli opresję i chcieli zmian, więc głosowali przeciwko ówczesnej władzy, kto by nią nie był.

– Dziś silnie i wyraźnie dominuje przekaz opozycji, wsparty przez ich sojuszników z Zachodu, ustawiający oś sporu między postępowym i nowoczesnym Zachodem, do którego aspirujemy, a wschodnimi dyktaturami na wzór Putina, Łukaszenki czy Erdogana. Każdą próbę zmiany układu okrągłostołowego III RP, propaganda opozycji traktuje jako budowanie dyktatury podobnej do Łukaszenkowej, nazywa łamaniem praworządności i demokracji, budowaniem państwa autorytarnego i antyeuropejskiego.

– Oś sporu rozpięta między preferencje elektoratu PiS przywiązanego do tradycyjnych wartości patriotycznych i chrześcijańskich, a chcącą kontynuować lewicową ideologię z czasów PRL totalną opozycją – nie jest dla wielu, szczególnie mniej zakorzenionych ludzi młodych i mieszkańców wielkich miast, dostatecznie istotna. Widzą spór polityczny w Polsce przez pryzmat (opisanej w poprzednim punkcie) osi sporu, suflowanej m.in. przez TVN i GW.

Zabrakło takiego zdefiniowania osi sporu, który pomógłby PiS przekonać do własnej linii wiele osób, które ostatecznie poparły opozycję. To w tej chwili, kto wie czy nie najważniejsza oś sporu także w wielu innych państwach świata. Ponieważ jednak nie występuje ona w przyjętych kanonach ekspertów prowadzących wybory w krajach anglosaski, bo nie mają one (jeszcze) tej alternatywy, to nie znalazła się także w programie wyborczym PiS. W tamtych bowiem krajach nie stanowi ona linii podziału, która mogłaby kogoś zainteresować, u nas zaś, gdzie mamy zupełnie inne warunki, ta oś jest podstawowa.

Niedoceniona oś sporu. O co chodzi?

Główną barierą rozwojową we współczesnym świecie jest strukturalna, niewidzialna pozostałość po zniewoleniu. Biedniejsze i bardziej niesprawiedliwe są wszystkie kraje postkolonialne i postkomunistyczne. Kraje rozwinięte gospodarczo i demokratyczne to te, których społeczeństwa same sobie budowały instytucje państwowe. Nawet, co jest dość trudne, ale się zdarza, musiały przezwyciężyć struktury grzechu pozostałe po okresie zniewolenia.

Ameryka Północna przed przybyciem białych była biedniejsza i gorzej rozwinięta od Ameryki Południowej, w której kwitły wspaniałe cywilizacje Inków i Azteków, gdzie było także więcej bogactw naturalnych. Potem wolni Jankesi sami sobie i dla siebie zbudowali państwo, a Latynosi byli przez ok. dwa wieki w niewoli Hiszpanii i Portugalii, które zbudowały trwające do dziś struktury wyzysku. O sukcesie zadecydowały instytucje włączające, tworzone przez obywateli dla siebie, a nie struktury wyzysku, które mocno się utrwalają na skutek zniewolenia i potem niewidzialne trwają wszędzie, gdzie było takie zniewolenie, często przez pokolenia. Papieże nazwali je „strukturami grzechu”.

W krajach postkolonialnych i postkomunistycznych rozpiętość dochodów jest dużo większa niż w demokracjach zachodnich. Co ważne, ma ona duży walor trwałości, bo elity biznesowe są tam mocno okopane, a prosty lud bezwolny. Działają rozmaite systemy samozachowawcze układu, przez co przechodzi on z pokolenia na pokolenie. Jeden z podstawowych, to zjawisko oligarchii, czyli uzależnienia polityki od najbogatszych. Ale to nie jedyny.

Zespół doradców ekonomicznych prezydenta Obamy w dorocznym raporcie wydanym w ostatnim roku jego władzy, przestrzegał przed rosnącymi nierównościami także w USA, zwracając uwagę, że w nowej sytuacji coraz więcej jest elit gospodarczych, których dochody są nieekwiwalentne. To znaczy, że nie pochodzą one z dostarczania klientom potrzebnych im dóbr, tylko z odpowiedniej pozycji w strukturze instytucjonalnej społeczeństwa. Powoduje to, że te elity zaczynają bać się zmian, nawet tych niezbędnych dla utrzymywania konkurencyjności. Zdaniem owych ekspertów, taka sytuacja w sposób naturalny zagraża rozwojowi gospodarczemu Stanów i jest bardzo dla kraju niebezpieczna.

Wcześniej przed takimi trendami przestrzegał nieżyjący od 2005 roku czołowy amerykański ekonomista, który współpracował jeszcze z prezydentem Rooseveltem, John Kenneth Galbraith. W „Gospodarce niewinnego oszustwa” zwrócił on uwagę, że przepisy, które nie pozwalają na finansowanie polityki i kampanii wyborczych z budżetu państwa, uzależniają polityków od najbogatszych korporacji. Wówczas to były firmy zbrojeniowe, dziś to miejsce zajął sektor finansowy.

Z drugiej strony największe cudy gospodarcze w Europie po wojnie, to Bawaria, która była najbiedniejszym krajem niemieckim przed wojną i po wojnie a dziś jest tam najbogatsza oraz Irlandia, która była jeszcze w 1990 na poziomie rozwoju gospodarczego Czechosłowacji i Grecji, mimo, że leży między USA a WB. Oba kraje osiągnęły ten sukces budując na bazie katolickiej nauki społecznej oparte na dialogu społecznym społeczeństwa partnerskie.

Państwa, nawet postkolonialne – jak Irlandia – rozwijają się kiedy przezwyciężą oligarchiczną strukturę grzechu, gdzie uprzywilejowane elity wyzyskują zmarginalizowaną większość. Mieszkańcom Zielonej Wyspy było paradoksalnie łatwiej, bo przez wieki bardzo dolegliwej niewoli angielskiej, okupanci tam rządzili sami, nie dopuszczając do stanowisk przedstawicieli miejscowego ludu. Dlatego nie zbudowali tam uprzywilejowanych elit nawykłych do czerpania dochodu z wyzysku ludu prostego. Możliwe było więc przezwyciężenie postkolonializmu przez pakt społeczny, który wypracował nowy, partycypacyjny model społeczno-gospodarczy.

Stoją w miejscu natomiast państwa rządzone przez takie oligarchie, bo mają fasadowe demokracje i wolne rynki. Czyli prawie wszystkie państwa postkolonialne i postkomunistyczne. Ruszyło tylko Chile, w którym obaj dyktatorzy, zarówno Allende jak i Pinochet, przełamali uprzywilejowaną pozycję w przemyśle i rolnictwie dominujących tam elit, za pomocą siły państwa. Demokracja i wolny rynek, przygotowywany tam przez miejscową chadecję, stały się możliwe. Ale do metod pinochetowskich w Polsce nie namawiam i sądzę, że u nas one są po prostu (na szczęście) niemożliwe.

To są przyczyny, dla których najgorzej rozwijają się we współczesnym świecie wszystkie kraje wcześniej zniewolone, postkolonialne i postkomunistyczne. Mają wmontowane w swój ustrój struktury, układy i nawyki będące pozostałością okresu zniewolenia, wraz z bardzo silnymi mechanizmami samozachowawczymi systemu. Logika tych pozostałości trwa dlatego przez wiele pokoleń. U nas też to nie skończyło się w magiczny sposób 4 czerwca ’89 a nigdzie nie kończy się wraz z przejściem na emeryturę funkcjonariuszy aparatu obcego mocarstwa.

Konieczne elementy programu politycznego

Program wyborczy PiS, aby być dużo skuteczniejszym, powinien łączyć dwa istotne punkty, które mogły naprawdę przyciągnąć nowych wyborców, a nie tylko umocnić twardy elektorat. Szczególnie tych wyborców, którzy odeszli uwierzywszy w propagandę przeciwników o tym, że PiS szykuje rządy autorytarne. Polacy bowiem kochają wolność, chcą sami decydować o własnych sprawach. Łatwiej przestraszą się rządów autorytarnych, niż zupełnie realnego najazdu migrantów, albo uzależnienia naszego kraju przez sąsiednie mocarstwa, co wydaje się nam ciągle mało prawdopodobne.

Te istotne dla programu wyborczego punkty, które nie znajdowały się w repertuarze anglosaskich doradców, nie rozumiejących naszych uwarunkowań, to:

Pokazanie obywatelom najważniejszej osi sporu, która znajduje się na linii interesów uprzywilejowanych elit i wykluczonego moherowego społeczeństwa.

Stworzenie i zaprezentowanie dającego nadzieję programu zmiany, nie ekipy rządzącej, ale relacji społecznych, na takie, które realnie włączą zmarginalizowane sektory społeczeństwa, przywiązane do wartości patriotycznych i chrześcijańskich.

Wszyscy, poza nielicznymi okopanymi oligarchami, na takich zmianach skorzystają. Mamy do takiego podziału ograniczoną ufność, bo marksiści teoretycznie też chcieli wyrównać szanse, ale de facto budowali własną dyktaturę nie wierząc w mądrość i zaradność narodu. To zupełnie inna filozofia. Chcieli więc naród wykorzenić.

Przeobrażenie modelu postkolonialnego, na model partycypacyjny jest zadaniem bardzo trudnym, będzie miało wielu bardzo sprawnych wrogów, wyposażonych w rozmaite skuteczne narzędzia wpływu, którzy zgodnie z ostrzeżeniem doradców Obamy, robić będą wszystko, żeby do takich zmian nie dopuścić. Do oskarżeń o populizm, nacjonalizm, autorytaryzm, antyeuropejskość, dołożą jeszcze na pewno kolejne, których nawet nie potrafimy dziś przewidzieć.

Tym niemniej jest to możliwe, istnieje droga, żeby to przeprowadzić. Jak wykazują analizy, wszystkie praktycznie kraje, którym udało się stworzyć społeczeństwo partnerskie, oparte na instytucjach inkluzywnych (włączających) i zarządzaniu partycypacyjnym – czyli te, które dokonały po II wojnie światowej skoków rozwojowych tworząc systemy wykorzystujące talenty i zaangażowanie możliwie wszystkich obywateli – wykorzystały przynajmniej dwa narzędzia.

Po pierwsze, niemal każdy taki skok poprzedzony był jakimś rodzajem szerokiego dialogu społecznego.

Po drugie, programy zmiany dające dobre skutki rozwojowe, nawiązywały w jakiś sposób do miejscowych tradycji, kultury i historii, czyli stawały się zrozumiałe i łatwe do przyjęcia dla miejscowej ludności. Brała to za swoje. Doświadczenia innych krajów też odgrywały wielką rolę inspirującą i pomagającą zrobić to trafnie i sprawnie, ale nie były to programy wykorzenione, kopiowane z zewnątrz.

Wszelkie natomiast rewolucje obiecujące metodą marksistowską budowanie nowego, lepszego świata, pod warunkiem usunięcie tradycyjnej kultury, systemu wartości i nagromadzonych przez wieki doświadczeń, kończyły się fiaskiem i musiały być na siłę podtrzymywane przez władze autorytarne, niszcząc szanse na rozwój.

Wybitny psycholog społeczny, Philip Zimbardo, badający psychologię czasu, zwrócił uwagę, że najlepiej rozwijają się społeczności, które widzą czas jako ciągłość. Czerpią z przeszłości, po to, żeby w teraźniejszości analizować wyzwania przyszłości i wychodzić im naprzeciw. Każda koncentracja tylko na jednej stronie osi czasu powoduje klęskę. A nas niestety osądził surowo. Twierdzi, że krajach postkomunistycznych koncentrujemy się na przeszłości, nie zawsze potrafiąc dostatecznie skutecznie spoglądać w przyszłość. Nie dziwota. W przeszłości znajdujemy wiele bardzo twórczych, ciekawych i inspirujących rzeczy. Od myślenia o przyszłości oduczyli nas za to komuniści, a wcześniej zaborcy, przez przyzwyczajanie nas, że na nią nie mamy wpływu. Wyhodowali u nas syndrom serfera. Ten nie jest w stanie nadać swojemu pojazdowi założonego kierunku. Może tylko dostrzegać niezależną od niego nadchodzącą falę, załapać się na nią i korzystać płynąc z falą.

Ku przyszłości

Jak przezwyciężyć ten syndrom i jak nauczyć się w skali społecznej tworzyć i realizować wizję coraz lepszej Polski, a może i Europy, i otaczającego nas świata, porozmawiamy następnym razem.

Potraktujmy to pytanie jako zadanie domowe dla czytelników. Przemyślcie, przedyskutujcie i jak ukaże się następny artykuł, to porównamy, czy myślimy podobnie. Taka debata może być pierwszym krokiem w potrzebnym kierunku.

A jak wiemy są bardzo poważne powody w sytuacji międzynarodowej, dla których Polska musi stać się bardziej dynamicznym i twórczym narodem. Same czołgi nie wystarczą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *