O bezradności instytucji i zaradności rzeczników introdukcji
… ale sztuka całkiem świeża
trafić z Bezdan do Nieświeża!
Marszałek Józef Piłsudski
W ostatni wieczór czerwca, w telewizji Republika, w „Rozmowie z chuliganem” udało się panu Piotrowi Lisiewiczowi z Poznania zagadnąć pana Piotra Bernatowicza, też z Poznania, o subtelne problemy współczesnej twórczości artystycznej. Pan Bernatowicz zarządzał był swego czasu sztuką poznańskiego „Arsenału” (Biura Wystaw Artystycznych). Robił to tak sprawnie, że wielokadencyjny prezydent Poznania zwolnił go z tych obowiązków, podejrzewając „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne” promowanej tam sztuki. W ramach kulturowego i politycznego sporu „o wszystko” pan Piotr z Warszawy przeniósł Piotra z Poznania na Zamek Ujazdowski w Warszawie. I tak oto w 2020 roku został pan Bernatowicz mianowany przez pana Ministra Glińskiego, dyrektorem Centrum Sztuki Współczesnej. Ale dość niedawno, 24 czerwca 2024, na wniosek kilku Pań, jako „ludzi kultury”, został odmianowany, przed upływem siedmioletniej kadencji, przez panią Hannę Wróblewską Minister/kę Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Z pozoru wydawałoby się, że dzieją się te przetasowania w instytucjach kultury według zasady ujawnionej w gmachu Zachęty (Narodowa Galeria Sztuki) przez szamańskie rytuały „czyszczenia” po pisowskiej zarazie, czyli po sprowadzonych tam malarzach i rzeźbiarzach i po samym dyrektorze Januszu Janowskim. Podejrzewam jednakże istnienie głębszego sensu tych decyzji. Były tam eksponowane dzieła niosące niepokojące treści i tzw. wartości konserwatywne. Teraz będą tam dzieła nowoczesne w formie a socjalistyczne w treści. Ale nie zawsze tak bywało. Bo były tam także dzieła narodowe w formie a socjalistyczne w treści. Po latach okazało się, że jednak film – jak Lenin przykazał – jest najważniejszą ze sztuk, a sztukom plastycznym można „odpuścić” owe treści. I tak po 1956 roku pozostawiono w Polsce nieco swobody sztukom plastycznym – owej „wizualności wysoko zorganizowanej” (prof. Mieczysław Porębski). Zarówno Janowski jak i Bernatowicz dbali o tą „wysokość” organizacji materii wizualnej, ale z przesłaniem, treściami i motywami bywało różnie. I teraz coś się zmieni „w sztuce współczesnej”, ale coś pozostanie, jak chorągiewka na dachu ujazdowskiego zamku, ale już w innych barwach.
Mimo wszystko.
Były sobie trzy centralne instytucje kultury – Zachęta Narodowa Galeria Sztuki w Warszawie (1949), Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie (1985) i Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku na wsi pod Radomiem (1981) – powołane do zajmowania się plastyką współczesną. Po 1956 roku instytucje te służyły celom bardziej przyziemnym i w sposób mniej lub bardziej udany orientowały się na wartości estetyczne i artystyczne. Były z tym niekiedy kłopoty, bo nie są to wartości ściśle określone. Zawsze trzeba liczyć się z dość szerokim marginesem błędu, a więc szerzej niż węziej „zarzucać sieci” na terenie obserwowanych zjawisk kultury plastycznej i jej pogranicza. Taka właśnie misja została zaproponowana i wynegocjowana przez Związek Polskich Artystów Plastyków i Stowarzyszenie Architektów Polskich w końcu lat siedemdziesiątych dla nowej instytucji – odbudowywanego Zamku Ujazdowskiego. Ale takie cele byłyby zbyt skromne i co najmniej od 2000 roku mamy radykalny zwrot i wzlot i jak czytamy we własnej zamkowej deklaracji w internecie: Zamek Ujazdowski to miejsce, w którym poprzez sztukę staramy się przemyśleć świat.
Nieźle!
Obecnie Zamek Ujazdowski pełni tę funkcję, którą pełnił i odgrywa rolę, którą odgrywał w skutek swoistej patologii, niejako na poboczu ustrojowych przekształceń w całej skali zmian w państwie polskim (II PRL) po 1989 roku. Wtedy to Światłe Idee światopoglądu naukowego i społecznie wrażliwej lewicy utraciły swoje mocne nagłośnienia i możliwości demonstrowania nieustającej woli postępu. Trzeba było „sztandar wyprowadzić” i 29 stycznia 1990 roku uczestnicy XI Zjazdu PZPR przyjęli uchwałę o zakończeniu działalności partii.
Jednakże.
Trzeba było znaleźć miejsce i środki na dokończenie rewolucji, tym razem już tylko „rewolucji kulturalnej”. Kultura to było to, co naszych patriotów najmniej zajmowało, a w tym twórczość artystyczna – takie tam wydumane fanaberie neo-awangardy. I dla świętego spokoju oddano lewicy te marginalia. Zresztą zgodnie z najnowszymi trendami z Zachodu.
Obecnie mamy budżet i pod zarządem rządowym zespół ogrzewanych sal Zamku Ujazdowskiego do wykorzystania dla … właściwie nie wiadomo… dla czego i dla kogo. Może dla sztuki? Ale „sztuka” jest „niedefiniowalna” i można takiemu celowi przypisać, co tam komu w duszy gra, a gra przede wszystkim „wola ludu”. I tak rozpoczął się marsz przez instytucje kultury. Kultury takiej, jak „my ją rozumiemy”. Tak jak w każdej innej instytucji kultury w Polsce (pomijam kilka skromnych wyjątków, o których na szczęście władcy „z budżetówki” nie wiedzą) jest tam jakaś kultura, bo propaganda to też jakaś kultura – plastyczna, muzyczna, czy literacka. I to ma być podawane dobitnie i jednoznacznie zrozumiałe. Kogo tam trzeba „opiłowywać”, a kogo chwalić – wiadomo! I oto mamy rząd – rząd gablot ustawionych przy części ulicy Szewskiej we Wrocławiu.
Mamy tu do czynienia z ważną tradycją, tak co do treści, zawsze postępowych, jak też form, z reguły nowoczesnych. Takie punkty – „durnostojki” – pojawiały się niegdyś, jak pamiętają najstarsi Wrocławianie, w różnych punktach miasta, a nie tylko przy ulicy Szewskiej. Nie było ich w galeriach sztuki i w muzeach. I to się właśnie zmieniło. Dzisiaj „durnostojka” jest powszechnie stosowaną formą, przestrzenną lub płaską, we wszystkich instytucjach kultury bez względu na ich ideową orientację – prawoskrętną czy też skręcającą w lewo. Autorom owych dzieł przydano miano „artystów”, a ich produkcji miano „sztuki”. I kasa też się zgadza.
Ale co z tą „sztuką”?!
Wymienia się często, jako cechy identyfikujące, takie doznania jak wrażenie szoku, skandalu, kontrowersji, co w mojej wschodniej naturze prowokuje odniesienia do zapisów Kodeksu Karnego, a nie teorii sztuki. Potrzeba tutaj raczej śledczych policji obyczajowej i kryminalnej, ale nie policji estetycznej (krytyka artystyczna). W takiej sytuacji niektórzy domagali się powszechnego immunitetu, a nawet konstytucyjnych gwarancji wolności dla każdego „działania” jeśli pochodzi ono z woli „artysty”, będącego tymże przez nazwanie się „artystą”. Wszakże po lekturze dzieła pana Mateusza Bieczyńskiego z Poznania (Od zakazu do wolności. Historia prawnej pozytywizacji wolności sztuki, 2018) opanowały mnie poważne wątpliwości. Dopełnia tego sprawa „kryzysu sztuki”. Czy to dostojny Ernst Gombrich (O sztuce, 1984), czy znerwicowany Donald Kuspit (Koniec sztuki, 2006) tak czy owak nie dają pewności. Nawet Władysława Tatarkiewicza „alternatywna definicja sztuki” (Dzieje sześciu pojęć, 1975)nie wydaje się wystarczająca. Nasz świat być może nie jest już dawnym „Światem Sztuki”.
Był taki świat!
Był to świat z ulokowanymi w nim interesami korporacji, państw, mediów i Bóg wie jeszcze czego i kogo, i potrzebował, rzecz jasna „Sztuki”. Toteż pojawiała się ona, na różne sposoby. Próby ujęcia „Pani Sztuki” podejmowali filozofowie, monarchowie, handlarze, wielcy i pomniejsi kolekcjonerzy. Taką próbę, chyba jedną z najbardziej udanych, podjął Albert C. Barnes, milioner i kolekcjoner amerykański, ale też i autor cennego dzieła, które zatytułował „Art in painting” (1925) i już sam tytuł „sztuka w malarstwie” wystarczył za wykład teorii, i wskazanie dla praktyki. Wielka kolekcja Muzeum Fundacji A.C. Barnesa pozostaje wzorem mimo upływu lat. Było też otwarte w 1932 roku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi z kolekcją dzieł europejskiej Wielkiej Awangardy. Też wzór wielkiej klasy, chociaż prawie niemożliwy do kontynuacji przez wzgląd na działania Wielkiej Historii.
Prawdę powiedziawszy, nawet bez bezczelnych ingerencji Wielkich Twórców Wielkiej Historii, od najdawniejszych czasów mamy ze spotkaniem Pani Sztuki wielkie kłopoty. „Pani Sztuka” ma za nic dobre obyczaje i zjawia się niezapowiadana; raz w salonie malarstwa, kiedy indziej w obskurnej budzie jarmarcznego błazna, na koncercie w filharmonii, lub wprost przeciwnie w piwnicznej spelunce w czasie jakiegoś nocnego „jam session”. Może się zdarzyć, że saloniku literackiego w Krakowie przez kilka lat ta Pani nie odwiedzi, chociaż w tym mieście i w tym miejscu zbiera się nadzwyczaj kulturalne towarzystwo. Z tego to właśnie powodu „Pani Sztuka” nigdy nie ma przy sobie dowodu tożsamości i starannie odwraca uwagę „społeczeństwa”, przybierając zawsze postać inną od już widzianej. Może więc swobodnie zjawiać się tam gdzie jej najmniej się spodziewają. Krąży tak „od Sasa do Lasa” i wdaje się w najbardziej niestosowne romanse. Ta chimeryczność „Pani Sztuki” może nas mylić tak bardzo, że nie widząc Jej dłuższy czas w znanej nam postaci będziemy sądzić, iż gdzieś po drodze umarła i pochowano ją w bezimiennej mogile, co zresztą zdarzało się niektórym jej kochankom. Ale Ona jest wieczna, a życie nasze krótkie.
Coś o tym Świecie Sztuki wiedział Donald Kuspit, gdy zauważył: W świecie postmodernizmu, jeszcze bardziej niż w świecie modernizmu, sterowanie i administracja (pseudo-dominacja, można powiedzieć) okazały się podstawą. (…) Wbrew ideologii, teorii i technice, w postsztuce przetrwały dzieciństwo i „psychotyzm” (…). Ale już nie są znakami prymitywnego autentyzmu. (Koniec sztuki, Gdańsk 2006)
Mówiąc w konwencji innego języka; oto od jakiegoś czasu to, co oglądamy w takich wyróżnionych miejscach, nie tylko w kręgu prestiżowych galerii nowojorskich, zbyt często nie osiąga poziomu wytworu, o poziomie dzieła i dzieła sztuki nie wspominając. Ale jednocześnie to środowisko domaga się uznania tych przejawów, za sztukę. Wobec takiego dictum nie jest to już zmartwienie tylko właścicieli tychże galerii, bo pojęciem sztuki nie można, zdaniem Kuspita i moim skromnym, dowolnie szafować. W subkulturze środowiskowej Wielkiej Awangardy była obecna pre-awangarda (termin Umberto Eco). Pre-awangardowa aktywność oddziaływała pobudzająco na możliwości wychodzenia poza ustalone granice i reguły konwencji artystycznego postępowania, ale jej produkcje nie były jeszcze dojrzałymi konstrukcjami. Teraz służy taki zabieg uprawomocnieniu eklektycznych popisów i jako argument do dowolnych przekształceń pojęcia sztuki. Można w ten sposób pod to pojęcie podstawić działania sprytnych socjotechników i politycznych aktywistów.
Nie jesteśmy właścicielami pojęć tak, jak możemy być właścicielami osobistej fortuny, którą mamy prawo roztrwonić. Ale próbuje się pojęcia tak właśnie zawłaszczać. Są one wszakże dobrem wspólnym łacińskiej cywilizacji, żyją i rozwijają się, jak pisał prof. Kazimierz Dąbrowski, a dzięki temu dają nam dzisiaj nieprzeciętne możliwości precyzyjnego opisu rzeczywistości ludzkiej – zjawisk kultury. W interesującym nas wypadku te dobrze ugruntowane i rozwinięte pojęcia dają możliwość wyodrębnienia i opisu zjawiska twórczości artystycznej w „sztukach pięknych” i w „literaturze pięknej” i nawet w filmie. Bo nie jest mało ważne, czy tutaj i teraz mamy szansę, aby uzyskiwać wciąż odnawianie formy w materii, jak to widział George Kubler. I tylko takim „rzemieślnikom” przypisywał tytuł artysty.
Można spać spokojnie?
Jeśli z nowojorskiego punktu widzenia stan obecny w kulturze symbolicznej komunikacji może wyglądać na jakiś koniec sztuki, to może być tylko złudzenie perspektywy. To szczególny przypadek starczego uwiądu środowiska, czy kilku środowisk zachodnich kuratorów i krytyków, ale nie końca sztuki, jako zaniku twórczości artystycznej w ogóle. Gdzie indziej, może akurat nie w Warszawie, chociaż jest i tutaj „Galeria Działań” pod patronatem spółdzielni mieszkaniowej, gdzie twórczość artystyczna ma się dobrze, chociaż nie dochodzi to do wiadomości tych zapyziałych wielkich „centrów sztuki”. Społeczna historia sztuki pokazuje, że z reguły odbiorcy nie doceniają twórców innowatorów, którzy wyprzedzają swoją epokę; ilustruje to przykład Cypriana Norwida, Vincenta van Gogha, Wolfganga Amadeusza Mozarta. (Anna Matuchniak – Mystkowska, Sztuka., Kultura współczesna, 5/2023, s. 119).
I tak oto sprawność amerykańskich obserwatoriów artystycznych zanika, a w ślad za nimi także polskich „centrów sztuki współczesnej”. Ich aparatura została rozmontowana. A gdyby nawet dało się ją na powrót skompletować nie ma już ugruntowanych teorii umożliwiających poprawny opis, wnikliwą analizę, wybór i interpretację uzyskanych danych. Jest tak, jak gdyby cały język został zredukowany do punktowych znaków, nałożonych na formy, na których świat sztuki wyrył swoje inicjały. Tak inny amerykański obserwator Max Kozloff postrzegał konceptualną transformację od sztuki do sztuki jako idei. (The troubles with the art. as idea, Artforum, September 1972). Ale teraz krytycy i znawcy, tak jakby astronomowie pozbawieni precyzyjnych narzędzi, nie zdołają już zauważyć nawet kolejnego wybuchu artystycznej „supernowej”.
Ich zmartwienie?
Tak. Ale nasze też. W 1990 roku, w nowych dopiero kształtujących się warunkach ustrojowych w Polsce, w czasie chaotycznych debat nad polityką kulturalną państwa i perspektywami rozwoju, lub uwiądu, twórczości artystycznej, jednym z poważniejszych głosów było przypomnienie przez Janusza Jaroszewskiego, wrocławskiego artystę malarza – proroctwa Stanisława Ignacego Witkiewicza, że sztuka zniknąć miała wraz z zanikiem „uczuć metafizycznych”, a katastrofa ta miała być tym boleśniejsza, że nieunikniona i że społeczeństwo przyszłości nie miało być, według Witkacego, świadome tego faktu. (Znaczące gesty, Że – Magazyn kulturalny Wrocławia, nr 7-8, 1990).
Sens pojęcia sztuki.
Można nie cenić sobie ani piękna ani nowych jego form, można lekceważyć pracę, tych którzy się takiemu wybranemu przez siebie zadaniu poświęcają. Świat może nie przyjąć ich daru. Bo artysta tylko wtedy godzi się żyć ze swej sztuki, kiedy jego dzieło kupuje się takim, jakie ono jest. To nawet wielka przygoda życia artysty, albowiem nie chodzi mu jak innym, rzemieślnikom ledwie, o zaspokojenie gustów publiczności, ale o to, aby kupiła ona dzieła zadowalające jego gust. Wymagania te są niemałe, naprzód dlatego, że wcale nie jest pewne, iż publiczność pozna się na wartości dzieła, zanim autor umrze z głodu. (Etienne Gilson, Szkoła Muz, Warszawa 1965). Ale na tym właśnie polega wielka godność powołania artysty. Śmierć głodowa raczej nam nie grozi, ale śmierć cywilna, na którą układ artystyczny skazuje ludzi twórczych, jest naszą codziennością.
Proponuje się nam zamianę pojęcia sztuki na termin wyróżniający dosłownie już nie tyle cokolwiek, ale po prostu byle co, byle słusznie politycznie zaangażowane.. Jest na to remedium – stara definicja sztuki jako formy. W polskiej tradycji artystą jest nazywany człowiek o nieprzeciętnych zdolnościach potwierdzonych oryginalnym dziełem o wyjątkowych walorach. Artystą jest ktoś o nadzwyczajnej wrażliwości estetycznej i moralnej, ktoś kto w swoim postępowaniu realizuje najwyższe ideały etyczne. Ci wyjątkowi ludzie, właśnie dlatego są wyjątkowi, że od czasu do czasu zdarza się im podejmować prace przez nikogo nie zamawiane, ani nie oczekiwane, bo też sami ostatecznego wyniku swojej pracy nie znają. Nie da się tego rozumienia pojęcia artysty zastąpić postacią rozwydrzonego chama, nawet gdyby taką propozycję nie do odrzucenia składał nam cały „układ artystyczny” z wszystkimi dyrekcjami wszystkich centrów i muzeów, ministerialnych gabinetów, redakcji i akademickich hierarchii.
Wrocław, lipiec 2024