Wywiad z Alicją Kuczyńską, ocalałą z rzezi Woli
Pamiętam na Woli tę stertę ludzi, niby zabitych, ale niektórzy trochę jeszcze się ruszali…. Zwieźli wszystkich do Parku Sowińskiego. Taka duża była ta sterta i podpalili to, a krew leciała do Wolskiej. Wolska to była wtedy wąska ulica z kocimi łbami. I ta krew płynęła stamtąd. Tam, gdzie jest teraz pomnik „Polegli Niepokonani”, nawieźli tyle ziemi z prochami ludzi, że sięgała do drugiego piętra.
A jak wam się udało ocaleć? Podobno amunicja się skończyła tuż przed waszym domem?
Tego nie pamiętam. To co mi mama mówiła, to Woli nie wymordowali Niemcy. Ten dowódca, co potem był sądzony w Niemczech, wziął do tego Ukraińców – zabójców i innych kryminalistów, których wypuścili z więzienia i wzięli do wojska. Powiedział im, że dokąd dojdą to będzie ich. I puścili to na Wolę. Wtedy nie patrzyli na nic, mieli wybić wszystkich i ten teren wziąć sobie. Wola miała być ich. Oni mieli tu rządzić.
Jak już uciekliśmy i byliśmy w dolnym kościele, to zmienili dowódcę. Przyszedł i powiedział Ukraińcom, że trzeba było zabijać wtedy, jak żeście ludzi z domu wyprowadzali, a teraz, jak ludzie są już w kościołach i w schronach, to oni maja być wywiezieni do Niemiec do pracy. Mają być darmową siłą roboczą. I wtedy wszyscy z Woli do Pruszkowa szliśmy pieszo. Jeszcze na Fort Wola mieli nas po raz pierwszy gazować i coś tam nie wypaliło. Drugi raz to gdzieś przy moście obok Dworca Zachodniego. Tam też mieliśmy być zagazowani.
W Pruszkowie załadowali nas w bydlęce wagony i pierwszy przystanek to był Breslau. Wtedy jak wypuścili ludzi z wagonów, to mama mówiła, że ludzie pili wodę, która była przeznaczona do lokomotyw. Bo wcześniej wagony były pozamykane, czyli siusiu, nie siusiu, wszystko było w tych wagonach. I pociąg cały czas jechał. Wolno, ale jechał, nie zatrzymywał się nigdzie.
Jeszcze mama mówiła, że trzeci raz chcieli nas zagazować. Tam była jakaś góra… Dwie tury zagazowali. Wtedy chcieli, żeby folksdojcze „alles weg”, żeby małżeństwa mieszane polsko-niemieckie się rozdzieliły. A mama mówiła, że ludzie się na to nie zgodzili. Zostali żona przy mężu, mąż przy żonie. I dali spokój, już przestali gazować.
Tego pociągu ja nie pamiętam. Ostatni obrazek, to tę stertę ludzi zabitych w Parku Sowińskiego i dopiero następny już w Niemczech w obozie pracy, jak mama mnie zostawia, mam pilnować pierzyny, mama idzie do pracy.
I ten Niemiec w tym mundurze, pamiętam, miał takie krótkie włosy, przychodził i coś mi dawał. Coś do jedzenia, do picia, jakąś konserwę. Potem mama mówiła, że ma przykrości, bo mówią, że ona śpi z nim, bo różne rzeczy przynosił. Na przykład mydła dla niewolników wtedy nie było, nie było można się umyć. Jak deszcz padał, woda z dachu leciała, mama wzięła to mydło, które dostała, namydliła siebie i mnie i opłukała pod tą wodą.
Gdzie był ten obóz pracy?
W Leippe. Całe Niemcy były usiane obozami pracy. Wszędzie pracowali Polacy.
Ten Niemiec, który przynosił mi te smakołyki zapytał, czy ktoś pracował w gospodarstwie. Czy umie wydoić krowy i inne prace w gospodarstwie. I mama się zgłosiła. No to on powiedział, że weźmie mamę, ale mama powiedziała, że ma dziecko, a on powiedział, że jemu to nie przeszkadza.
I wziął nas i zawiózł samochodem do swojej rodziny.
Czy to było jego gospodarstwo?
Jego rodziców. On nadzorował ten obóz pracy. Mama mówiła, że najpierw obserwowali: kładli pieniądze, czy weźmie, czy nie weźmie. Tylko niektóre fragmenty pamiętam. Pamiętam jak mnie Niemka woziła na rowerze. Takie siodełko było z przodu. Sadzała mnie i jechałyśmy na rowerze pilnować pracowników – Polaków.
– Oni nie mieli dzieci?
Nie, nie mieli.
Pamiętam, że ci pracownicy coś sadzili. Wybierali do tego ładniejsze flance, a te takie słabsze, cieniutkie odrzucali. To ja poszłam, wzięłam sobie te odrzucone flance, siadłam na miedzy i palcem robiłam dziury i wsadzałam te flance, a Niemka pilnowała, żeby tego nie zaorali, to miało rosnąć, bo to była moja praca. I one rosły.
I pamiętam, jak Niemiec na wieczór zawsze wyprowadzał mnie na chodniczek, pokazywał palcem w górę i mówił:
– Patrz tam wysoko światło się pali, tam mama jest. I ja biegłam na górę do mamy, a rano mama budziła mnie i odprowadzała mnie do Niemca.
A najbardziej był mamie wdzięczny, bo szedł front i oni chcieli się położyć na łóżku spać. A mama przeżyła wojnę w Warszawie i powiedziała, że trzeba się położyć na podłodze, bo jak będą strzelać, to kule przejdą przez ścianę i pozabijają i faktycznie – to ich ocaliło. Dlatego potem byli mamie wdzięczni.
W tym domu nie było tak, że pracownicy byli gdzieś osobno. Tam była kuchnia, oni tam gotowali i pamiętam taki długi stół i wszyscy tam siedzieli i Niemcy i Polacy i wszyscy razem jedli obiad. Ja tam się nauczyłam jeść surowe ciasto, bo mi to smakowało. Lubiłam słodkie i Niemka mi pozwalała to jeść.
Bo oni formalnie Panią zaadoptowali?
Tak, w Niemczech są papiery na to.
Poszła fama, że będą Polkom zabierać dzieci, a ja byłam blondynką o niebieskich oczach, więc byłam zagrożona. Mama powiedziała, że jak jej zabiorą dziecko, to ona skończy ze sobą, bo nie będzie miała po co żyć. Nadzorca tego obozu pracy miał żonę z pochodzenia Polkę. I oni mnie adoptowali. I ten Niemiec pojechał gdzieś z żoną, nie było go dwa dni i od tamtej pory ja musiałam mieszkać u nich, a do mamy chodziłam tylko spać.
Jak się wojna skończyła, to mama chciała wracać, a Niemcy namawiali ją, żeby została, bo Warszawa praktycznie nie istnieje. Ale mama nie chciała zostać. Wtedy wyposażyli nas bardzo dobrze. Dali wózek z różnymi rzeczami potrzebnymi w domu, żeby jakoś żyć. Niemiec nam opłacił pociąg do Warszawy.
Co wam dali?
Oni nas wyposażyli we wszystko. Ja mam jeden widelec, który został, bo mama dawała mi nim jeść i nie był w wózku z resztą rzeczy.
A co się stało z resztą?
Dojechaliśmy do Pruszkowa i wpadli ruscy i wszystko zabrali. Została tylko pierzyna. Z pierzyną mama wyszła z Warszawy i z pierzyną wróciła (śmiech). Z tą samą pierzyną. Natomiast mama się wtedy zlękła, że oni wyrzucili pierzynę razem ze mną, bo ja na niej spałam. Jak rusek rzucił pierzynę, to ona oparła się o drzwi wagonu. Miałam szczęcie.
I pamiętam jak wróciliśmy. Róg Syreny i Wolskiej, mama siadła na kamieniu i zaczęła płakać. Co dalej robić? Gruzy, ruiny. Myśmy mieszkali przed wojną na Wolskiej 75. Wyszła znajoma mamy, która uciekła z transportu, w czasie marszu do Pruszkowa. Doszła do mamy, mama opowiedziała, jak wróciła z Niemiec. Zawołała mamę do jakiejś szopy, gdzie można było przenocować. Naprzeciwko był dom numer 66. Tam mama znalazła potem jakieś mieszkanie.
Kawałek podłogi jest, potem dziura, że łóżko można postawić na tym kawałku. Przyniosła mama dyktę, położyła. Wchodziło się tam, kładło się. Deszcz padał, to walił w dyktę.
Ale byłam z mamą, bezpieczna. Mama ochroni, mama obroni. Jak dziecko. No, później mamie dałam popalić. Niedobra byłam.
– Przecież ci kupiłam spódnicę, matko jedyna, i jużeś ją rozwaliła!
– To mnie bij!
– Nie, nie, ja cię nie będę biła. Jeszcze cię bieda nabije.
Zawsze mama tak mówiła: ja cię nie będę biła, bieda cię nabije.
Jak wróciłyśmy do Warszawy, to ja słowa po polsku nie umiałam. Tylko po niemiecku szwargotałam. Mama do mnie nieraz mówiła – cicho, nie mów teraz, w domu powiesz. Potem jakoś powoli się nauczyłam, przypomniałam sobie.
Później było odgruzowanie. Pięciu lokatorów musiało załadować pełny wóz cegieł. Te cegły trzeba było oczyścić i załadować na furmankę. Tak się odbudowywało Warszawę. Z piwnic trzeba było powynosić gruz.
Mieliśmy kolegę gdzieś ze wschodu. Jego matka miała taki rosyjski akcent. Wołała go: – Mirak, chaliera, do domu choć, Mirak! – No to chcieliśmy jej dokuczyć, bo ona ciągle go wołała i nie mógł się z nami pobawić. Poszliśmy na drugą stronę Wolskiej, nazbieraliśmy trupich czaszek i położyliśmy jej pod drzwiami. Jak otworzyła te drzwi, to patrzyły na nią. Prądu wtedy nie było, tylko w domach były karbidówki albo lampy naftowe, to wyglądało to tym bardziej strasznie.
Jak mnie mama wtedy pogoniła.
– Macie to zanieść z powrotem, to są ludzie, oni tu zginęli. Ciało się rozkłada, właśnie tyle z ciebie zostanie po śmierci. Należy się szacunek…
No tak, a dzieci, jak to dzieci, bawią się tym, co mają pod ręką. Mają kości, to bawią się kośćmi…
Pełno było wtedy tabliczek z trupimi czaszkami. Było pełno niewypałów. Gdzie nie było rozminowane, tam stały takie tabliczki.
Niewypałami też się bawiły…
Vis a vis cmentarza prawosławnego znaleźli chłopcy niewypał, rozkręcili i wybuchł. Było ich pięciu, czy sześciu, wszyscy zginęli. To pamiętam, tam była trakcja tramwajowa, na drutach strzępy wisiały. Ten widok był okropny.
Chodziłyśmy też na ruski cmentarz po fiołki. A tam był wampir. Taki rusek z brodą pilnował tego cmentarza, ale dla nas to był wampir, bo Polacy się golili, a ten chodził z brodą. Więc zbierałyśmy te fiołki i patrzyłyśmy, czy wampir nie idzie. Przyniosłam też do domu kiedyś stamtąd jedzenie, bo oni zmarłym na święta zanoszą jedzenie na groby. Mama mi kazała odnieść, ale ja nie wiedziałam, z którego to było grobu.
Ani jednego dnia nie żałuję, ani jednego. Jakoś mnie to wszystko nie przytłoczyło. Nie miałam potem żadnej traumy. Czy po mnie widać, że ja to wszystko przeżyłam?
Może to dzięki mamie?
Pewnie tak, z mamusią czułam się bezpieczna.