Afirmacja śmiertelnie groźnego mitu

Niedawno minęła kolejna rocznica Katastrofy Smoleńskiej. Rok po tragedii odmówiono mi publikacji poniższego artykułu w pewnym dzienniku. Artykuł był bowiem polemiką z Naczelnym o poglądach prawicowych, twierdzącym, że mówienie o zamachu obniża powagę i wiarygodność prawicy. Po kilkunastu latach nadal nie wiem, co w takich rozważaniach było obciążającego autora i pismo do tego stopnia, żeby redukować ich wiarygodność? Może zatem Ty, Szanowny Czytelniku, po uważnej lekturze będziesz potrafił na to odpowiedzieć?”

Kwiecień 2011 roku

1 kwietnia 2011 roku prokurator generalny Andrzej Seremet uroczyście ogłosił, że nie ma dowodów na to, iż katastrofa smoleńska mogłaby być zamachem, śledczy więc nie będą już tego wariantu brali pod uwagę. Roma locuta, causa finita. Nie ma powodu, żeby nie wierzyć prokuratorom Rzeczypospolitej, na pewno nie znaleźli śladu dowodu.

Pozostaje problem logiczny: czy jeżeli brakuje dowodów, to można z całą pewnością wykluczyć przyczynę, która ma praktycznie nieskończoną liczbę możliwości realizacyjnych, a my nie wiemy, czy wszystkie znamy? Choć nadal nie wiemy, co tak naprawdę spowodowało katastrofę. Może łatwo stwierdzić, że nie było wybuchu bomby, że nikt nie zestrzelił samolotu, że mgła była rzeczywiście w 100 procentach naturalna. Ale czy w jakiś sposób piloci nie zostali wprowadzeni w błąd, czy w jakiś sposób nie wpłynięto na aparaturę w samolocie, czy nie przekazano fałszywych sygnałów? Czy ktoś czegoś tam nie rozkręcił, nie dokręcił lub nie wkręcił w czasie remontu? Czy możemy wiedzieć to na pewno, kiedy nie wszystko nadal potrafimy wyjaśnić? Kiedy mnożą się wątpliwości? Kiedy wciąż nie rozumiemy jak to się stało, że samolot, który miał odejść, nie odszedł tylko się rozbił? I to z takim skutkiem? W sytuacji, kiedy polscy eksperci nie mieli jeszcze okazji zbadać najważniejszych dowodów rzeczowych, czyli wraku samolotu i jego czarnych skrzynek, kiedy pojawiają się poważne wątpliwości co do rzetelności przeprowadzonych sekcji zwłok, kiedy nie pozwolono zaraz po katastrofie polskim archeologom przeszukać terenu, kiedy gospodarze robią stanowczo zbyt wiele czynności mogących uchodzić za zacieranie śladów, a kluczowa taśma w wieży kontrolnej jak na złość zacięła się akurat w czasie tego lądowania?

Dziś już uczeni w USA eksperymentalnie przejmują przez bluetooth kontrolę nad komputerami samochodów pędzących autostradą. Nam by to nawet do głowy nie przyszło. Ani policji badającej przyczyny katastrofy drogowej. Samolot zaś jest urządzeniem co nieco bardziej złożonym, nieporównywalnie też bardziej uzależnionym od różnego rodzaju sygnałów pochodzących z zewnątrz.

Warto więc się zastanawiać. Tym co mnie gorszy, to fakt, że dominującą dotąd postawą u większości środowisk, był wniosek przeciwny, że zastanawiać się nie warto, że nie warto rozmawiać. Ten artykuł jest protestem przeciwko antyintelektualnej postawie niektórych ośrodków kształtujących opinię publiczną w naszym kraju. Ten antyintelektualizm, to celowe zdejmowanie z wokandy dyskusji publicznej niektórych politycznie niewygodnych tematów, za pomocą wrednej metody pomawiania pytających o brak rozsądku, bez argumentów merytorycznych. Chciałbym tym tekstem dowieść, na przykładzie hipotezy o zamachu smoleńskim, że ta bardzo niestety skuteczna metoda, tak naprawdę ubliża intelektowi uczestników debaty, choć pozornie broni go przed rzekomym zaślepieniem. Zawsze bowiem używanie argumentów retorycznych, a nie merytorycznych, jest ubliżaniem intelektowi zarówno przeciwnika w dyskusji, jak i słuchacza-sędziego mającego sobie wyrobić na podstawie dyskusji zdanie. W tym wypadku jest nim polska opinia publiczna. Kiedy piętnuje się przeciwnika mianem szaleńca, niczego już uzasadniać nie trzeba. A piętnowanie zamiast argumentu poniża słuchaczy – nie tylko przeciwnika, bo do nich adresowany jest przekaz. Traktuje się ich jak głupków nie zasługujących na argumentację merytoryczną zarezerwowaną dla wtajemniczonych. Pospólstwem się manipuluje, a nie udziela mu się rzeczowych wyjaśnień.

Tak więc normą, oczywistością, rzeczą tak racjonalną, że zdanie przeciwne może głosić tylko szaleniec, stało się – na długo przed oświadczeniem Seremata – twierdzenie, że w Smoleńsku żadnego zamachu nie było. Nie pojawił się dotąd przekonujący dowód, lub choćby uzasadnienie takiej oceny. Większości wystarcza przekonanie, że podejrzenie zamachu należy do gatunku myśli, które rodzą się tylko u ludzi, z którymi nie dyskutuje się racjonalnie. Nie żaden dowód materialny, a głośno powtarzane twierdzenie, że podejrzenia tego rodzaju mogą mieć tylko mitomani, przekonało większość z moich rozmówców. Polska inteligencja, mocno zdziesiątkowana przez oba totalitaryzmy, pozbawiona swojego przywódczego miejsca w strukturze społecznej, w dużej mierze jest „młodego chowu”, ma więc silniejszą niż dawniej potrzebę uwiarygodniania swojego statusu przez unikanie sądów, które uchodziłyby za nieinteligentne. Łatwo więc w ten sposób rozbroić polskie elity. Jest to metoda nieuczciwa, niemerytoryczna, obrażająca roztropność polskiej inteligencji, ale niestety cholernie skuteczna.

Nawet publicyści znani z katolicko-narodowych poglądów, w tej sprawie przekonują, że jest to śmiertelnie groźny dla prawicy mit, poprzez bowiem swoją nieracjonalność powoduje spadek wiarygodności prawicy w innych sprawach. Ponieważ zawsze miałem problemy z trzeźwym patrzeniem na świat, postanowiłem metodą starożytnych sceptyków sprawdzić siłę tej tezy, zakładając, że nie jest ona oczywista.

*

Kiedyś, może był to jeszcze kwiecień, a może już maj 2010, kiedy postępowe elity III RP przerażone tłumami na Krakowskim Przedmieściu, zaczęły przygotowywać opinię publiczną do tego, że źródłem zbyt daleko idących wniosków w stosunku do Katastrofy Smoleńskiej może być tylko i wyłącznie zaćmienie umysłu, słuchałem w radiu TOK FM rozmowy z jakimś uczonym psychologiem społecznym, który tłumaczył skąd się biorą spiskowe teorie. Wyjaśniał mniej więcej, że to jest reakcja niedojrzałych umysłowo i emocjonalnie osobników na straszną traumę, niechęć do pogodzenia się z tym, że dziwne, bardzo niekorzystne wydarzenia, mogą być tylko przypadkiem lub naturalnym biegiem rzeczy, rozpaczliwe szukanie głębszego sensu w wypadku, który jest zbyt straszny, żeby był tylko przypadkiem. Takich audycji w TOK FM i artykułów w Wyborczej pojawiło się wtedy sporo.

Ponieważ od początku zastanawiałem się nad wariantem zamachu, jako jednym z możliwych wyjaśnień katastrofy, poczułem się nieswojo. Może jestem oszołomem? Przypomniałem sobie jednak, że już Kartezjusz stwierdził, iż zdrowy rozsądek jest rzeczą, którą Pan Bóg obdarzył ludzi najsprawiedliwiej, nikt bowiem nie narzeka na jego niedostatek. Uwierzyłem więc, że może i ja mam go ociupinę, mimo że mędrcy z tytułami uważają, iż rozpatrywanie hipotezy o zamachu jest oznaką braku rozsądku. Pomyślałem sobie wtedy, że przecież, co najmniej od czasów Brutusa, zdarzają się na świecie rozmaite spiski, może więc to ten fakt być jednym z istotnych źródeł teorii spiskowych, nie zaś tylko zaburzenie poczytalności. Wspomniałem następnie czas bezpośrednio po zaginięciu ks. Jerzego. Spotkałem się wówczas z opiniami, że komuniści nigdy by się nie ośmielili uprowadzić tak znanego księdza, bo to przyniosłoby im same szkody, a ludzie są egzaltowani, dlatego od razu podejrzewają Służbę Bezpieczeństwa. Chciałem być inteligentny, dlatego powtarzałem tę zasłyszaną, racjonalną opinię, spokojnie czekając aż Ksiądz się znajdzie. I wtedy znalazł się… Waldemar Chrostowski. Potem przypomniałem sobie zamachy na Kennedy’ego i na Jana Pawła II i zadałem sobie pytanie, czy gdyby to nie były bezczelne strzały z pistoletu, tylko subtelnie przygotowana i wykonana przez fachowców katastrofa lotnicza zorganizowana przez te same grona, które posłały oprawców z bronią palną, to czy też byśmy uważali, tak jak przy śmierci Sikorskiego i Kaczyńskiego, że Ci, którzy stawiają pytania, to ludzie nie panujący intelektualnie na swoimi emocjami?

Zdarzył się wtedy dziwny zbieg okoliczności. Bezpośrednio po audycji z uczonym psychologiem, który doprowadził mnie do podejrzliwości w stosunku do stanu mojego zdrowego rozsądku, odbyła się w TOK FM ciekawa rozmowa z prof. Henrykiem Szlajferem, wybitnym politologiem i dyplomatą, znawcą Ameryki Łacińskiej. Profesor Szlajfer mianowicie, zupełnie poważnie przedstawił prawdopodobieństwo, że do katastrowy lotniczej, w której w 1981 roku zginął niewygodny dla USA dyktator Panamy Omar Herdera, przyczynić się miał w jakiś sposób jego następca Manuel Noriega, który nota bene był wtedy agentem CIA. Hipoteza ta nie może z definicji należeć do kategorii pochodzących z nieracjonalnych, emocjonalnych przyczyn, podszytych brakiem krytycyzmu wobec własnych fantazji, bo przedstawił ją człowiek również z definicji pozbawiony możliwości myślenia nieracjonalnego, przez sam fakt, że jest przyjacielem z czasów młodzieńczych samego Adama Michnika.

W takim razie być może ludzie chorzy na umyśle mają skłonności do podejrzewania pokój miłujących Rosjan o złe czyny, a Ci, którzy podejrzewają imperialistów amerykańskich, mają rację? – pomyślałem i zaraz się zawstydziłem, bo prof. Szlajfer to naprawdę mądry i poważny człowiek i nie zasługuje na takie kpinki. Jeżeli tak, to znaczy, że można dopuścić myśl, która wskazywałaby na teorię spiskową jako hipotezę i nie być oszołomem. W dodatku 17 lat po katastrofie lotniczej z 1986 roku, w której na terenie RPA zginął lecący prezydenckim TU-134 nielubiany przez RPA prezydent Mozambiku Samora Machel wraz ministrami i wysokimi urzędnikami rządu mozambickiego, przyznał się do udziału w zamachu na ten samolot agent południowo-afrykańskich sił specjalnych niejaki Hans Louw. Katastrofa ta, i dyskusja po niej, bardzo przypominały tragiczne wydarzenie spod Smoleńska, łącznie z podejrzeniem, że piloci byli zmyleni przez sygnał dodatkowej, przenośnej, radiolatarni. Różnica polegała na tym, że wtedy oskarżał Związek Radziecki, a RPA prowadziła śledztwo i nie chciała wydać czarnych skrzynek. Nigdy ostatecznie nie udowodniono, żeby któryś z tych wypadków był zamachem, ale też nie ma pewności, że chodziło tylko o zdarzenia przypadkowe, a wiele poważnych osób i ośrodków miało i ma dotąd poważne podejrzenia.

Można więc chyba postawić hipotezę zamachu w stosunku także do Katastrofy Smoleńskiej bez obawy o własną poczytalność, choć nie ma jak dotąd żadnych ostatecznych dowodów na jakąś zewnętrzną ingerencję, a przesłanki można różnie interpretować. Brak dowodów jednak na zaistnienie jakiegoś wydarzenia nie jest dowodem, że ono nie nastąpiło. Chyba, że ktoś potrafi w sposób ostateczny udowodnić, że było inaczej. Takiego jednoznacznego i przekonywującego dowodu też nie ma. Problem pozostaje więc otwarty.

Nie spieram się o to, czy tak się stało, bo tego nie wiem. Wydaje się, że przynajmniej w tej chwili, wiedzieć tego jeszcze nie możemy. Pytanie jest inne. Czy poza sferą dziwactwa i folkloru intelektualnego można postawić hipotezę o zamachu na poważnie, czy zachodzą jakieś przesłanki uprawdopodabniające taki wypadek, czy też sytuacja taka jest niemożliwa. Bardzo słusznie podnosi się olbrzymie ryzyko, które wiąże się z zamachem na głowę państwa należącego do UE i NATO. Na pewno mordy na redaktor Politkowskiej i agencie Litwinienko nie wiązały się z takim ryzykiem. Nawet próba zatrucia pro zachodniego kandydata na prezydenta Ukrainy nie była niewątpliwie tak ryzykowna. Ale nasłanie mordercy na papieża Jana Pawła II to już operacja o olbrzymim ryzyku, a jej następstwa, gdyby się powiodła, wydają się na pozór przeciwskuteczne z punktu widzenia domniemanych zleceniodawców, zbudowałyby bowiem kult Jana Pawła II, który jak to bywa z męczennikami, byłby niezastąpionym paliwem do rozwoju religijności oraz postaw antykomunistycznych. A jednak gdzieś tam decyzje zapadły i Mehmet Ali Ağca wystrzelił.

Śp. Jan Karski w latach 1942 i 1943 wykonując poleconą przez Generała Sikorskiego misję informowania świata o eksterminacji Żydów, był przez wielu w USA traktowany tak jak teraz Antoni Macierewicz w Polsce. I choć to porównanie – wymagające oczywiście odpowiednich proporcji – wywoła furię w Gazecie Wyborczej, to po prostu tak jest. Nie chcemy wierzyć w tak straszne zbrodnie, nie przyjmujemy ich do wiadomości, a głoszących je ludzi uważamy za nawiedzonych. Oczywiście, jeżeli założymy, że formą zamachu był perfekcyjnie przygotowany i wykonany spisek przez genialnych i bezwzględnych spiskowców, to można powiedzieć, że za dużo naoglądaliśmy się Jamesów Bondów i Szklanych Pułapek. Gdybyśmy na przykład twierdzili, że gdzieś w niedostępnych górach Afganistanu, ukrywa się zbuntowany członek rodziny królewskiej jednej z arabskich potęg naftowych i knuje z terrorystyczną organizacją plan zniszczenia najważniejszych budynków rządowych, wojskowych i biznesowych w największym mocarstwie świata uprowadzonymi samolotami pasażerskimi, pilotowanymi przez przeszkolonych w tym mocarstwie pilotów samobójców – to oczywiście, każdy rozsądny człowiek wie, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach z Hollywoodu, a nie w rzeczywistości i poważnym ludziom nie wypada na poważnie o takich pomysłach rozmawiać. Możliwy jest jednak inny wariant, którego nie można nazwać inaczej jak tylko wykonanym z premedytacją zamachem. Jeżeli mianowicie padł rozkaz: „dobrze, chcą przylecieć, niech przylatują, zróbmy tak, żeby wzrosło prawdopodobieństwo katastrofy. Sami tego chcieli, to nie nasza wina”. I to, że nie ich wina, będą powtarzali światli humaniści w Warszawie, których Rafał Ziemkiewicz nie wiedzieć czego nazywa „pożytecznymi idiotami”. Tymczasem każde zaniechanie, które pochodzi z niechęci do nieproszonych gości, a które przejawia się po prostu brakiem troski o ich bezpieczeństwo, jest cyniczną zbrodnią i nie można tego inaczej zakwalifikować.

Koronnym jednak argumentem, że nikt zamachu nie przygotował, ma być rzekomy brak motywów po stronie potencjalnych sprawców. Odrzucam z góry założenie, że nikt by nie polował na Prezydenta, który miał i tak przegrać wybory. Tu nie chodziło tylko o stanowisko. Samolotem lecieć mieli obaj Kaczyńscy, a z nimi elita niepodległościowego nurtu w polskiej polityce. Jeżeli miałby to być motyw polityczny, to nie był to przypadek Kennedy’ego i Papieża, nie chodziło o jedną, sprawującą funkcję osobę. Przy założeniu motywu politycznego, mógł nim być zamiar, może nie zlikwidowania, ale poważnego osłabienia wpływu tej formacji, jej sposobu myślenia, na bieg spraw w Polsce i na arenie Unii Europejskiej.

Trudno byłoby mi przekonać, że nie mieli racji, naprawdę poważnych ludzi, którzy znając obyczaje KGB, po wydarzeniach w Gruzji, od początku obawiali się o życie naszego Prezydenta. Wiele bowiem na to wskazuje, że plany rosyjskie wówczas sięgały dalej, że chodziło w najlepszym wypadku o obalenie prezydenta Saakaszwilego, a to energiczna i zdecydowana akcja Lecha Kaczyńskiego, który skierował na Tbilisi zainteresowanie świata, niekorzystnie dla Rosji zmieniła bieg wydarzeń ocalając prezydenta Gruzji i cementując zbliżenie polityczne między narodami postkomunistycznymi.

Strategia Putina i jego ekipy w interesującym nas regionie polega w uproszczeniu na trzech założeniach:

1.  Powoli odzyskiwać kontrolę nad krajami dawnego Związku Radzieckiego, które wykorzystując przejściową słabość Rosji rozpierzchły się i zaczęły w dużej mierze prowadzić niezależną politykę.

2.  Ułożyć sobie partnerskie stosunki polityczne i gospodarcze z krajami mającymi największy wpływ na kierunki polityki Unii Europejskiej, czyli z Niemcami i Francją.

3.  Ponieważ jednak słabość gospodarcza jeszcze nieprędko pozwoli Rosji dorównać unijnemu centrum, w strategii tego imperium bardzo istotne znaczenie ma wykorzystanie źródeł energii, których nie brakuje w bezkresnej rosyjskiej krainie. Chodzi też o ropę, ale przede wszystkim o gaz, którego nie tylko wydobycie, ale również przesył i dystrybucję próbują Rosjanie w Europie monopolizować, uzależniając Zachód od własnych dostaw.

Taka perspektywa oznaczałaby w praktyce ponowny podział Europy na dwie sfery wpływów, w którym Polska musi stracić na znaczeniu, nie mając szans odgrywania samodzielnej roli politycznej. Pewna warunkowa życzliwość ze strony Niemiec i, zwłaszcza, Francji dla takiego planu, stawia nasz kraj wobec poważnego wyboru politycznego. Albo godzimy się stać się strefą buforową między Rosją i Zachodem, czymś takim jak Benelux między Niemcami i Francją, choć w dużo mniej komfortowych warunkach, albo próbujemy odegrać samodzielną rolę polityczną zbliżając się do krajów, które znalazły się w podobnej do nas opresji, ale samodzielnie są za słabe, żeby próbować coś ugrać.

Oba rozwiązania mają zalety, bez trudu można też znaleźć argumenty przeciw każdemu z nich. Nie tu jest miejsce na przeprowadzanie szczegółowej analizy na ten temat. Dla naszych rozważań istotne jest tylko to, że orientacje te reprezentowane są przez dwa główne obozy polityczne w Polsce. Jak nie trudno zgadnąć PO i prezydent Komorowski zdecydowanie stawiają na dobre stosunki z Niemcami, Francją i Rosją, uważając, że w miarę możliwości powinniśmy schodzić z linii ciosu i nie stawać na drodze procesów historycznych, obóz zaś skupiony wokół braci Kaczyńskich też chce dobrych stosunków ze Wschodem i Zachodem, ale na własnych warunkach. Stąd orientacja bardziej na zbliżenie atlantyckie ze Stanami Zjednoczonymi oraz, co istotniejsze, na zbliżenie krajów Europy Środkowo-Wschodniej, tworzenie może nie formalnego, ale bloku krajów połączonych wspólnymi interesami i zagrożeniami.

Ta polityka, to największy problem dla Rosjan. Powstanie takiego bloku odsuwa Rosję od Niemiec i Francji. Kraje zachodnie muszą się liczyć z solidarnością atlantycką i unijną, nie mogą w sposób otwarty lekceważyć interesów swoich sojuszników, jeżeli ci sojusznicy zadbają, żeby dość głośno i wyraźnie te swoje interesy wyartykułować. Nie ma większej przeszkody dla rosyjskiej polityki europejskiej, niż budowanie takiego bloku, mogącego równoważyć wpływy Rosji, a nawet i Niemiec. Dla obu tych krajów dużo wygodniejsza jest polityka pro-europejska Platformy Obywatelskiej, zadawalająca się poklepywaniem po plecach przez przywódców dużych krajów.

Odbudowywanie przez Kaczyńskich tożsamości politycznej Polaków (polityka historyczna), wzmacnianie instytucji państwa, przeciwdziałanie drążącym to państwo patologiom, głównie korupcji, nieliczenie się przy tym z bardzo wieloma wpływowymi grupami społecznymi, które swe interesy łączą z patologiczną „strukturą grzechu” tego państwa – to odważna i bardzo trudna droga tworzenia warunków do prowadzenia podmiotowej polityki państwa polskiego. Mimo niesprzyjających warunków politycznych oraz ataków z bardzo wielu zagrożonych taką działalnością stron, udaje się Kaczyńskim tworzyć szerokie i wpływowe środowisko polityczne (nie tylko PiS), które pozostanie liczącą się siłą , mające realne wsparcie zarówno w elitach o rodowodzie niepodległościowym, jak i w szerokich masach społecznych, a przede wszystkim posiadającą zdolność do samodzielnego formowania strategii politycznych. A pamiętamy, że bracia Kaczyńscy nie tylko okazali w pewnych momentach historycznych niespotykaną skuteczność, ale prowadzili konsekwentnie politykę dywersyfikacji źródeł energii, przenosząc ją na poziom europejski programem solidarności energetycznej. Nie mogła to być polityka, która podobałaby się Rosjanom, coś musieli z tym zrobić. Jeżeli katastrofa smoleńska była przypadkiem, to na pewno przypadkiem bardzo dla KGB kierownictwa Rosji korzystnym, niemal jak na zamówienie.

Przypadków zresztą podobnych było w najnowszej historii więcej. Mieliśmy w ostatnim stuleciu trzech (nie licząc Piłsudskiego) poważnych mężów stanu, którzy podjęli działania w celu zbliżenia krajów środkowo-europejskich. Gen. Władysław Sikorski stworzył i zaczął przygotowywać politycznie koncepcję Międzymorza, Jan Paweł II głosił i zapładniał „Solidarność” otwartością na narody pobratymcze , a Lech Kaczyński zebrał pięciu przywódców państw tego regionu i zawiózł ich do Tbilisi niemalże pod ognie armat, żeby bronili niepodległości Gruzji. Przypadek smoleński należałoby więc rozciągnąć na przypadkowe strzały Turka, za którym przypadkowo stali bułgarscy oficerowie oraz przypadkowy upadek do morza samolotu gen. Sikorskiego. Temu ostatniemu przypadkowi może jednak przeczyć opinia prokuratora z katowickiego oddziału IPN zajmującego się śledztwem w sprawie katastrofy gibraltarskiej, który wyraził się publicznie, że coraz bardziej ta sprawa wygląda na sabotaż.

Do tego dochodzi jeszcze problem gazu łupkowego. Mój przyjaciel – warszawski inteligent – śmiał się z tego, że można łączyć jego odkrycie z katastrofą smoleńską. Być może miał rację. Pamiętajmy jednak, że gaz łupkowy, jeżeli szacunki się potwierdzą, już za parę lat będzie mógł zaspokajać zapotrzebowanie na gaz Polski i kilku okolicznych krajów. Zaraz na samym przedpolu Europy, którą Gazprom pracowicie od kilku lat próbuje opleść siecią uzależnienia energetycznego, wyrasta złoże, które całą tę misterną i kosztowną akcję unieważnia. Nagle staje się to czego Rosyjscy stratedzy boją się w Europie najbardziej. Ta krnąbrna Polska, która małostkowo nie może Rosji zapomnieć 17 września, wywózki dwóch milionów ludzi z ziem przyłączonych do ZSRR, Katynia, bezprawnego uprowadzenia i sądzenia w Moskwie polskiego podziemnego kierownictwa po II Wojnie Światowej, pełnej zbrodni i bezprawia prawie półwiecznej niewoli, po której jeszcze nieprędko się pozbieramy, otóż ta niepoprawnie „antyrosyjska” Polska nagle otrzymuje instrument, dzięki któremu przy inteligentnej i zdecydowanej polityce, może naprawdę uniemożliwić budowanie chorego sojuszu między Zachodem a Rosją ponad naszymi głowami i naszym kosztem. Otrzymuje szansę zawalczenia o podmiotowość swoją i innych narodów w regionie, które przy obecnych trendach ulegają marginalizacji. Ma warunki do budowania bloku zaprzyjaźnionych państw, które wszystkie mają jakieś historyczne rachunki z Imperium, a które też w gruncie rzeczy boją się dominacji niemieckiej w Europie, choćby z powodu słabości i nieśmiałości prowadziły politykę oportunistyczną. To co imperialnej polityce rosyjskiej może teraz najbardziej zaszkodzić, to sprawne i zdeterminowane przywództwo narodowe w Polsce, potrafiące wyartykułować nasze interesy i tworzyć strategię ich realizacji. Ci, którzy obecne wybory przegrają, mogą na fali odwleczonych skutków kryzysu władzę odzyskać. Nie trzeba być oszołomem, żeby założyć, iż wśród rządzących Rosją byłych oficerów KGB mógłby się zrodzić pomysł, że warto to przywództwo zawczasu zneutralizować, w sposób najprostszy i jednocześnie najbardziej skuteczny, jaki przez wieki wypracowała „wschodnia” kultura polityczna. Nie trzeba też cierpieć na zaburzenia emocjonalne (być chorym z nienawiści), żeby przez moment, roboczo, przyjąć, że rosyjskie strategiczne interesy są dla Kremla ważniejsze niż zamiłowanie do uczciwości i szacunek dla przedstawicieli państw sąsiednich.

W całej jednak debacie posmoleńskiej nie to mnie najbardziej niepokoi, że nie potrafimy realnie spojrzeć na różne możliwe scenariusze przyczyn katastrofy smoleńskiej. Najbardziej martwię się tym, że nie odbywa się w tej chwili w naszym Kraju poważna debata, co dalej? Jak poradzić sobie z ewentualnością powstania niewyobrażalnie trudnej sytuacji międzynarodowej, gdyby jednak okazało się, że ktoś w Rosji brał pod uwagę katastrofę samolotu rządowego z polskim przywództwem na pokładzie, jako proste narzędzie prowadzenia polityki zagranicznej. Lęk przed możliwą makabryczną prawdą, spowodował oddanie Rosjanom śledztwa, zaniechanie drążenia niewygodnych wątków oraz usilną próbę ośmieszania i marginalizacji tych, którzy stawiają daleko idące założenia. Taka strusia polityka może się okrutnie zemścić na prestiżu i pozycji międzynarodowej Polski, a będą one niezwykle potrzebne, jeżeli mocarstwa Europy Zachodniej staną przed wyborem, przed jakim stały już przed siedmioma dziesiątkami lat. Czy stanąć po stronie słabego, ale lojalnego sojusznika, którego elity zostały zgładzone pod Smoleńskiem, czy postawić na współpracę z mityczną i tajemniczą Rosją, która ma co prawda wady, ale jest poważnym partnerem politycznym i gospodarczym. Jakby się okazało, że znów oszołomy mają rację, a Polska będzie musiała głośno domagać się sprawiedliwości, to będzie sprawiała poważne trudności w realizacji perspektywicznych interesów Zachodu. Warto więc tu rozmawiać, są ku temu poważne powody.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *