Rewolucja, rewolucje, rewolu …

– refleksje nad mechaniką dziejów

Podczas wystąpienia w University College w Berkeley, w marcu 1962, półtora roku przed śmiercią, Aldous Huxley zredefiniował pojęcie rewolucji, rozszerzając jego zakres i zapowiadając tzw. ostateczną rewolucję (ang. Ultimate Revolution). Zapis tamtego spotkania ze studenckim audytorium nadal pozostaje ciekawy, choć od najczęściej podnoszonych walorów prognostycznych ważniejsze wydają się niedeklarowane wprost przesłanki sposobu myślenia pisarza o rzeczywistości społecznej naszego globu.

Wbrew potocznym wyobrażeniom ukształtowanym głównie przez twórców popularnej ikonografii, rewolucje nie wybuchają, podobnie jak same z siebie nie wybuchają bomby czy wojny, a ostatnio nawet epidemie. Najpierw trzeba się nad nimi usilnie napracować, czyli mieć pomysł, zorganizować masy ludzkie, wreszcie sporo zainwestować… To przecież nie odbywa się siłami przyrody, jak wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi czy tsunami, więc mówienie o „wybuchu rewolucji” jest zwyczajnie mylące.

Kulturowo nośne obrazy, jak owa Wolność wiodąca lud na barykady, przedstawiają raczej tzw. moment rewolucyjny, owszem, o pewnym stopniu spontaniczności, do którego trzeba było jednak doprowadzić: albo przez wyjątkowy dyletantyzm polityczny, albo przez kunsztowne działania o wysokim stopniu pozbawionej skrupułów przewrotności.

Stabilizatory systemów sprawowania władzy politycznej działają: jeśli nawet nie one wywołują w społeczności wrzenie pierwotne, to jednak starają się przejąć nad nim „organizatorską” kontrolę, co przeważnie się udaje. Chyba że jakaś sprawna konkurencja zewnętrzna włączy się do rozgrywki, co wcale nie jest takie rzadkie, bo w tej branży lektury w rodzaju chińskich traktatów o sztuce prowadzenia wojny, rozważań Makiawela czy objawień Golicyna stanowią elementarz. O książkach Tima Weinera już nie wspominając.

Technologia, żeby pokochać zniewolenie

Aldous Huxley

Autor Nowego wspaniałego świata swą przemowę na kalifornijskim uniwersytecie poświęcił ewolucji metod oddziaływania na człowieka w celu uzyskania jego akceptacji dla miejsca, jakie przypadło mu w systemie społecznym, w którym właśnie żyje. Trwałość, stabilność, brak turbulencji społecznych Huxley miał za wartość nadrzędną. Toteż dziwił go – częsty u polityków, ale i ludzi nauki – brak przewidywania możliwych skutków podejmowanych działań i decyzji. Rezultatem takiej niefrasobliwości bywał nieraz dynamiczny, niekontrolowany, ale przecież dający się obserwować przebieg procesów politycznych, społecznych, technologicznych. Klasyczną ilustracją rezultatów braku owej przezorności była – według Huxleya – drapieżna faza kapitalizmu fabrycznego w Anglii, która za sprawą nieznośnych warunków pracy i życia pracowników najemnych stała się później pożywką dla rewolucyjnego marksizmu. Czego przecież, jak sądził, można było i należało uniknąć.

Ciekawe, że brytyjski pisarz oraz intelektualista, po trosze eugenik, nie utożsamia pojęcia rewolucji z zamieszkami, rebelią, przemocą i masowymi ofiarami, dość zasadniczą składową burzliwych przemian znanych z naszej europejskiej historii. Według Huxleya, procesy rewolucyjne polegają przede wszystkim na tym, że w wyniku istotnej zmiany sytuacji zewnętrznej zmienia się również jednostka ludzka, pojmowana raczej jako element zbiorowości bądź część systemu niż unikatowa, obdarzona wolną wolą oraz indywidualnym planem życia osoba. W wyniku każdej rewolucyjnej transformacji: politycznej, społecznej czy religijnej (jak np. rewolta Lutra) – dochodzi z reguły do ważnej zmiany jakościowej, a zbiorowość przystosowuje się do nowych (raz gorszych, raz lepszych) warunków egzystencjalnych.

Pisarz wie, że dotychczasowe rewolucje wiązały się z krwawymi turbulencjami społecznymi, ale właśnie tych świat wolałby uniknąć. Terror, naga przemoc, obozy koncentracyjne były skuteczne, ale dość prymitywne, nieestetyczne, a w dodatku o efektywności ograniczonej w czasie, bo „dzięki bagnetom można zawładnąć terytorium, lecz nie da się na nich usiedzieć”. Trwałości systemu władzy oraz uniknięciu turbulencji lepiej od metod siłowych sprzyjają sposoby, które skłonią ludzi do choćby częściowej akceptacji stanu rzeczy, w jakim się znaleźli. Huxley nie pozostawia złudzeń: elity władzy istniały, istnieją i zawsze będą istnieć. Idzie więc o to, by rządzeni uznali i pokochali swoją służebność / poddaństwo / zniewolenie (ang. servitude).

Tortury nie dość efektywne

Dotąd przystosowanie człowieka do zmienionych, zwłaszcza gorszych warunków – bo do lepszych szybko przyzwyczaja się sam – uzyskiwano 1) poprzez zwykły przymus fizyczny, 2) poddając ludzi perswazyjnej mocy różnych ideologii, ale także 3) przez zmianę fizycznego oraz społecznego otoczenia jednostki. W dyktaturach totalitarnych, takich jak nazizm czy stalinizm, konformizację większych grup społecznych wymuszano skrajnie brutalnymi środkami, zamykając opornych w obozach koncentracyjnych, gdzie stosowano tortury, głód i wszelkiego rodzaju deprywacje, także sensoryczne. Aż do fizycznej eliminacji włącznie. Natomiast ta „ostateczna rewolucja”, o której Huxley mówił w Berkeley, miała się dokonać dzięki rozwojowi nowych metod kontroli behawioralnej na poziomie psychofizycznym.

– W Nowym wspaniałym świecie została przedstawiona rzeczywistość, w której osiągnięto już poziom hodowania zestandaryzowanych jednostek, akceptujących swoją kondycję egzystencjalną oraz rolę w zaprojektowanym i zbudowanym według wskazań nauki stabilnym społecznym systemie kastowym – tłumaczył pisarz słuchaczom.

I dodawał, że dyktatury wykorzystujące naukowe odkrycia oraz oparte na nich metody warunkowania ludzkich zachowań to, w jego ocenie, już naprawdę nieodległa przyszłość. Co więcej, także brutalne tyranie, do których niechęci pisarz nie ukrywał, wybiorą w przyszłości raczej nowe, wyrafinowane metody uzależniania człowieka. Wcale nie dla uniknięcia brutalności dawnych sposobów, lecz z racji większej skuteczności tych nowych.

Cóż, Aldous Huxley, jak wielu innych geniuszy, był tylko dzieckiem swojej epoki. Fetysz naukowości, w połączeniu z barbarzyństwem części ówczesnych „postaw oraz metod naukowych”, któremu ulegał, dziś aż zdumiewa. Brytyjski intelektualista i subtelny pisarz w roku 1962 zachwycał się w Berkeley rezultatami eksperymentów Pawłowa: że mocny stres utrwala efekty warunkowania. O elektrowstrząsach, nie tylko jako metodzie leczenia pewnych dolegliwości psychicznych, lecz także sposobie na skuteczne „pranie mózgu” albo na odwracanie skutków takiego „prania” – po prostu wiedział, choć mógł nie znać kryptonimu operacji MK-Ultra. Jeszcze dziś Kanada wypłaca sowite odszkodowania ofiarom tej „naukowej procedury CIA” prowadzonej akurat również w laboratoriach montrealskiego Uniwersytetu McGilla.

Nieludzki? Ale z najlepszymi intencjami

Huxleya pasjonowały też szczury laboratoryjne, które za sprawą elektrod wszczepionych w ośrodek przyjemnościowy mózgu mogły załaskotać się na śmierć. No i oczywiście dietyloamid kwasu D-lizergowego (LSD), ale w to już nie wchodźmy. Lata 60. zeszłego wieku to był w naukach psychologicznych czas fascynacji nową wtedy kategorią mind-body, zatem nadzieje brytyjskiego pisarza na skuteczne warunkowanie zachowań i motywacji jednostki przez eksperymenty w tym zakresie dają się jakoś zrozumieć.

Ale lata 60. to był również czas psychodelizacji kultury popularnej: sztuki dekoracyjne, plastyczne, scena rockowa. Doszło przecież do dość skutecznego, choć przynajmniej częściowo odwracalnego, przemodelowania myślenia w sferze wartości: norm obyczajowych, moralności i estetyki. Efektem tego kontrkulturowego uderzenia było przekształcanie się sporej części środowisk młodzieżowych, nie tylko zresztą w USA, w komuny hipisowskie. Apogeum tego procesu (pod względem skali, ale również artystycznym) stanowił bodaj Festiwal w Woodstock (sierpień 1969). Lecz skuteczności owego warunkowania – są poważne przesłanki, że również z udziałem służb – Aldous Huxley jednak nie dostrzegł. Był na to chyba zbyt brytyjski.

Badania nad relacją mind-body nie dostarczyły uniwersalnego klucza do ludzkiej jaźni, dzięki któremu zewnętrzne ograniczenia i naciski kontrolerów można by zastąpić trwałym wewnętrznym przymusem spełniania przez jednostkę oczekiwań władzy. Dlaczego? Bo takiego klucza nie ma, a człowiek w swej egzystencjalnej pełni, nieredukowalny do bytu tylko psychofizycznego, pozostaje wewnątrzsterowny. Błąd tych wszystkich behawiorystów, eugeników, radykalnych materialistów i darwinistów z kulturalną maseczką agnostyka, polega na tym, że nie widzą (nie chcą dostrzec?) istotnej różnicy między zwierzęciem a człowiekiem, który – ujmując problem w kategoriach biblijnych – pozostaje koroną stworzenia. Ewolucjoniści, odrzucając kreacjonizm i negując pojęcie Boga-Stwórcy, odrzucają też koronę stworzenia. I wtedy zaczynają się kłopoty, o których mówił Huxley do studentów w Berkeley. To był zresztą jeden z ciekawszych momentów tego spotkania.

Jak ucywilizować dziką oligarchię

– Zwierzęta są dzikie, chyba że zostaną udomowione – referował pisarz poglądy Karola Darwina, z którym jego dziadek Thomas Henry Huxley współpracował naukowo. – Człowiek jest dziki, dopóki się nie ucywilizuje. Warstwy niższe zostały ucywilizowane przez wyższe, ale oligarchicznej elity, która się z wyższych sfer wyłoniła, nie miał już kto ucywilizować – brnął autor Geniusza i bogini, podczas spotkania w Berkeley. – Chyba że jakiś Marsjanin – dodał niezbyt zręcznie, rozbawiając tym studenckie audytorium. Cóż, powszechna wiedza o Układzie Słonecznym była wówczas jeszcze dość zdawkowa.

Problem jednak w tym, że odrzucając hipotezę na przykład Inteligentnego Projektu, a przyjmując koncepcję ewolucji mentora swego dziadka, czyli koncept o odzwierzęcym pochodzeniu gatunku homo sapiens, który wymaga udomowienia / oswojenia / ucywilizowania przez gatunek wyższego rzędu – subtelny Brytyjczyk skazał się tym samym na błąd zwany petitio principii. To po trosze tłumaczy rozpaczliwe nadzieje agnostyków na obecność jakichś innych istot rozumnych w Kosmosie, mimo że – realnie biorąc, czyli uwzględniając brytyjski common sense – szanse na spotkanie z inteligentnymi kosmitami (nawet gdyby tacy gdzieś faktycznie istnieli) oscylują wokół zera.

„Ostateczna rewolucja”, tak jak chciał ją rozumieć Aldous Huxley, miała dostarczyć skutecznego, ale łagodnego sposobu godzenia się człowieka ze swym losem, tj. najczęściej podrzędnym miejscem w stabilnym systemie społecznym, w którym rządząca oligarchia może być i jest dzika, co zresztą obecnie często obserwujemy. Oczywiście Huxleyom przypadłyby miejsca lepsze: niedeklarowane poczucie przynależności, jeśli nie do rdzenia rządzącej elity, to przynajmniej do jej obrzeży, obserwujemy u pisarza często. Także ślady gnostyckich dychotomii przysłonięte paternalistycznym poczuciem wyższości: kraje cywilizowane vs. kraje rozwijające się, demokracje vs. dyktatury… Aż dziw bierze, skąd u tak szczerego demokraty wzięło się przeświadczenie o nieuchronnym buncie ludzi, a z nim potrzeba szukania skutecznych metod, które zdołałyby temu zapobiec?

Syndrom sztokholmski naukowo uwewnętrzniony

Ostateczna rewolucja? Tak, bo po jej urzeczywistnieniu żadna następna nie będzie już potrzebna ani możliwa. Globalny system społeczny, złożony z zestandaryzowanych, zadowolonych z siebie transhumanoidów, będzie się stabilnie reprodukował na poziomie 500 milionów osobników, a więc kto i po co miałby się buntować? Zresztą jak tu się buntować z uwewnętrznionym syndromem sztokholmskim? Tak musiałaby wyglądać realizacja dystopijnej wizji Huxleya, zrekonstruowana z elementów przedstawionych wtedy w Berkeley.

I ten powracający motyw maltuzjański: ludzi jest za dużo, populacja globu coraz szybciej się podwaja. – Kiedyś z dziesięciorga dzieci przeżywało troje, więc troska o potomków była zrozumiała, teraz śmiertelność noworodków spadła do 10-15 proc. Nie ma potrzeby posiadania aż tak licznego potomstwa – tłumaczył pisarz młodym Amerykanom. Na uwagę jednego z dyskutantów, że trudno byłoby odbierać czy ograniczać ludziom prawo do posiadania dzieci, Aldous Huxley, dość aktywny w gremiach w rodzaju Światowej Akademii Sztuk i Nauk (WAAS), wieszczącej już w 1963 roku „eksplozję demograficzną” i zapowiadającej „kontrolę urodzin”, zauważył, że dzietność Europejek znacznie obniżyła się bez żadnych zakazów… Tak, to był początek lat 60., wtedy jeszcze może nie wiedziano, że pół wieku później biała Europa zacznie po prostu wymierać.

Zapytany przez kogoś innego o eugeniczne prace nad ulepszaniem człowieka, jakie prowadził jego brat Julian, autor Wyspy z wdziękiem wymówił się brakiem szerszego rozeznania w tej sprawie. Elegancki, postawny, z ujmującym sposobem bycia i żółtą frezją w butonierce. Brytyjski gentleman w każdym calu.

15 marca 2024

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *