Każde większe liczebnie ciało zbiorowe pracuje na dwa sposoby.
Pierwszy polega na wspólnym obradowaniu ogółu członków (przeważnie nie ma wszystkich, bo z różnych powodów nie docierają na posiedzenie), którzy podejmują szeroko rozumiane uchwały, pod którym to pojęciem rozumie się firmowane przez wieloosobowe organy decyzje. W przypadku Sejmu najbardziej znaczące prawnopolitycznie rozstrzygnięcia nazywane są ustawami, ale nie jest to żelazna reguła, bowiem Regulamin Sejmu ma tradycyjnie postać uchwały, oznaczającej w obowiązującym systemie jurydycznym RP w odniesieniu do parlamentu akt prawny niższej rangi niż ustawa. Podczas tworzenia tej ostatniej partycypują zewnętrzne wobec Sejmu byty, które są wykluczone w trakcie kreowania ustaw i właśnie dlatego, w imię zaznaczenia szczególnej pozycji Sejmu w systemie organów państwowych, wybiera się dla ustalania szczegółowego sposobu jego funkcjonowania uchwałę, będącą zresztą czymś właściwszym dla regulowania kwestii sejmowej interny, czyli zagadnień o charakterze wewnętrznym.
Drugim sposobem pracy ciała zbiorowego jest funkcjonowanie komisji, będących typowymi oraz niezbędnymi częściami liczącego sobie 460 osób gremium. Poza plenarnymi spotkaniami posłowie biorą zatem udział w bardziej kameralnych zebraniach, poświęconych rozpatrywaniu najrozmaitszych kwestii. Dzieje się tak dlatego, że omawianie jakiejkolwiek sprawy na wielkiej sali jawi się jako mało merytoryczny spektakl, czego trudno uniknąć wówczas, gdy schodzi się multum posłów, zachowujących się tak samo jak każda inna masowa zbiorowość (doskonale opisał to Gustaw Le Bon w dziele Psychologia tłumu). W efekcie obserwujemy często przerzucanie się demagogicznymi tyradami, mającymi budować w świadomości elektoratu obraz jego niezłomnych przedstawicieli walczących zawzięcie ze złymi przeciwnikami. Nie jest to bynajmniej nic nowego, gdyż już od antyku znane jest powiedzenie senatores boni viri, senatus mala bestia, oznaczające, że poczciwi w pojedynkę przedstawiciele Wielkiego Zbiorowego Suwerena po zgrupowaniu przekształcają się w wielogłową, nacechowaną złością bestię, co nota bene każe kolejny raz zastanowić się nad klasyczną kwestią przechodzenia ilości w jakość.
W każdym razie sprawdzonym sposobem rozcieńczenia zbiorowych emocji jest rozproszenie ludzkiej chmary, co dokonuje się na Wiejskiej i nie tylko tam poprzez podzielenie wybrańców Narodu na mniejsze grupy. Zabieg ów wypada uznać za jak najbardziej racjonalny, bo przecież specjaliści od nauki o organizacji i zarządzaniu są raczej zgodni co do tego, że w liczącym sobie zespole powyżej 7-12 osób skuteczna, polegająca na aktywności wszystkich zebranych, współpraca okazuje się być niezwykle trudna, żeby nie powiedzieć niemożliwa. Prawidłowość ta nieuchronnie coraz bardziej daje znać o sobie wraz z powiększaniem zespołu o nowych członków, co skłania do przypomnienia, że лучше меньше, да лучше, która to skrzydlata fraza po translacji przybiera postać „lepiej mniej, ale lepiej”.
Sejm zajmuje się mnóstwem problemów (zresztą jego aktywność jest przesadna, prowadząc do zalewania obywateli kolejnymi falami przepisów, coraz częściej niewykonywanych z powodu ich nieznajomości), co sprawia, że przeciętny, a nawet nadprzeciętny, poseł nie jest w stanie ogarnąć wszystkich „przetrawianych przez Wysoką Izbę kwestii”. Remedium na tę sytuację jest skupianie się na określonych wycinkach prawnopolitycznej rzeczywistości, skutkujące znalezieniem się w określonej komisji. Jest to wymóg, a zatem nie ma członków Sejmu bez tego rodzaju przydziału, będącego ewidentnym przejawem nasilającej się specjalizacji, sprawiającej, że legislatorom coraz trudniej jest ogarnąć komplikujące się ekonomiczno-społeczno-polityczne stosunki, tym niemniej próbują oni to robić w imię powierzonej im przez miliony rodaków misji.
Wyborcy lubią wyrażać zdziwienie wówczas, gdy zdarza im się oglądać bynajmniej nierzadki obrazek z sejmowych obrad, polegający na świecących pustkami ławach, zapełniających się dopiero wówczas, gdy dochodzi do głosowań. Pomiędzy nimi podczas kolejnych etapów procedowania aktów prawnych w mającym amfiteatralny, typowy dla europejskich legislatyw, kształt pomieszczeniu (przypomina on znajdującą się w wersalskim kompleksie dworskim salę, w której na początku Wielkiej Rewolucji <Anty>Francuskiej zgromadzili się wezwani nieopatrznie przez Ludwika XVI reprezentanci poddanych, aby odgrywać kolejne akty parlamentarnego dramatu, kulminującego w sobie wszelkie wyzwania oraz paradoksy umasowionej polityki) przebywa garstka wysłanych przez kluby tudzież koła parlamentarzystów, podczas gdy reszta działa na łonie komisji.
Właśnie tam dokonuje się gros procesu obrabiania projektów ustaw, rozpatrywanych przez jak najbardziej upartyjnionych członków komisji przez pryzmat zarówno zdrowego rozsądku, jak i właśnie interesu macierzystych stronnictw. Taka jest przecież logika pluralistycznego ludowładztwa w jego zachodniej inkarnacji, opartej na założeniu konieczności permanentnego ścierania się antagonistycznych sił politycznych. Przy czym ci, którzy mają akurat poparcie większości społeczeństwa, zgodnie z demokratycznym dogmatem posiadania racji przez większość (w dziejach rodzaju ludzkiego niejednokrotnie okazywało się po upływie pewnego czasu, że to jednak pogląd wyśmiewanej i prześladowanej mniejszości był słuszniejszy) – przeforsowują swoje stanowisko, choć na szczeblu komisji, szczególnie wówczas, gdy nie ma kamer, skłaniających do zaostrzania retoryki i utwardzania postaw, łatwiej jest o uzyskiwanie kompromisu, uwzględniającego stanowisko „mienszewików”.
Mogą oni ewentualnie liczyć, jeśli ich postulaty nie są zbytnio oderwane od rzeczywistości, na wsparcie ze strony ekspertów, zapraszanych na obrady po to, aby dzielić się z politykami swoją fachową wiedzą. Należy docenić taką możliwość bezpośredniego kontaktu posłów ze „spersonalizowanym czynnikiem merytokratycznym”, ponieważ po przeniesieniu „obrobionej” przez komisję kwestii na ogólnosejmowy szczebel dyskusja zasadniczo odbywa się wyłącznie w poselskim gronie, co raczej sprzyja radykalnemu, przepełnionemu emocjonalnością, upartyjnieniu debaty niż rozważeniu sine ira et studio (bez gniewu i upodobania) argumentów za i przeciw dowolnej zmiany w istniejącym do tej pory prawnopolitycznym krajobrazie.
Spoglądając z pewnego dystansu na sejmowe utarczki czy to na posiedzeniach komisji, czy też na sali obrad plenarnych, nietrudno sformułować poradę na wysokim szczeblu ogólności dla wszystkich uczestników parlamentarnych potyczek w postaci starej dyrektywy primum non nocere, przypominającej o tym, że przede wszystkim należy nie szkodzić. Niestety trudno jest ją pogodzić z wywołanym przez niezliczone kampanijne obietnice oczekiwaniem korpusu wyborczego na jakieś radykalne zmiany, wymagające wszak sporej (nad)aktywności wybrańców, niekoniecznie zmierzającej do zlikwidowania lub choćby tylko częściowego rozsupłania któregoś ze współczesnych ogólnopolskich emanacji gordyjskiego węzła. Wystarczy spojrzeć na postpeerelowską służbę zdrowia, niezbyt udolnie reformowaną przez kolejne rządzące ekipy, mające przecież do wykorzystania niezgorzej wyglądające na papierze typowe dla parlamentarno-gabinetowego systemu rządzenia (średnio pasującego do naszych realiów, ale brak woli politycznej, aby zamienić go na zapewne skuteczniejszą <pół>prezydencką alternatywę) instrumenty, wśród których rozliczne parlamentarne komisje zajmują poczesne miejsce.
Na razie w „miłościwie trwającej” X kadencji (licznik bije od rozwiązania kontraktowego Sejmu w 1991 roku) funkcjonującego w „postkomunistycznej” (komunizmu nie było, gdyż według marksistowsko-leninowsko-stalinowskiej dogmatyki niezbędnym warunkiem jego nastania jest likwidacja państwowości) Rzeczypospolitej kontynuatora tradycji przedrozbiorowej Izby Poselskiej – działa ponad 30 zwyczajnych i nadzwyczajnych komisji sejmowych. Można to uznać za embarras de richesse (nadmiar opcji) oraz lekceważenie filozoficznego postulatu brzytwy Ockhama/Clauberga, brzmiącego entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem i oznaczającego w rodzimej mowie zakaz mnożenia bytów ponad konieczność.
(Prze)Uczeni zwolennicy rozrośniętego parlamentaryzmu będą replikować, że komisje mają niezwykle ważne zadania do spełnienia w ramach wykonywania trzech najważniejszych z przypisanych ostoi sejmokracji funkcji, a mianowicie prawodawczej, kreacyjnej i kontrolnej. Realizowanie tej pierwszej dostrzeżemy w dokonujących się na szczeblu komisji analizach przygotowywanych ustaw, drugą – w szkoleniu w trakcie niejednokrotnie „żmudnych i nudnych” komisyjnych spotkań kadr, odgrywających decydującą rolę w procesie kierowania państwowością. Mówimy tutaj o dojrzewaniu w trakcie procedowania komisji polityków, którzy dzięki temu zdobywają doświadczenie, jakie następnie wykorzystają, gdy ewentualnie zasiądą w administracji rządowej najwyższego szczebla. Ze szczególnym nasileniem zjawisko to powinno występować wówczas, gdy mamy do czynienia z wewnątrzsejmowymi bytami, które stanowią wyspecjalizowaną instytucję, skoncentrowaną na śledzeniu poczynań odpowiedniego resortu. A zatem Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych obserwuje i komentuje poczynania MSWiA, Komisja Spraw Zagranicznych sposób funkcjonowania MSZ, Komisja Obrony Narodowej to, co dzieje się w MON, natomiast Komisja Finansów Publicznych monitoruje sytuację w Ministerstwie Finansów.
Na tym skończymy tę wyliczankę, choćby z tego powodu, że według klasycznych liberałów pozostałe działy administracji rządowej są zbędne. Póki co jednak jest inaczej, bowiem raczej obserwujemy tendencję stałego rozrostu urzędniczych kadr, zgodnie z prawem Parkinsona, głoszącym, że nieustannie następuje intensywny wzrost liczby zatrudnionych w administracji publicznej urzędników, dzięki czemu maleje wskaźnik bezrobocia, a posłowie w komisjach mają co robić. Być może duża część tej pracy jest średnio użyteczna, ale zawsze można się pochwalić przed niekoniecznie bezgranicznie ufnym elektoratem swym „daleko idącym zaangażowaniem w polepszanie stanu ogólnonarodowego Dobra Wspólnego”.
Trzeba jeszcze wspomnieć o crème de la crème paradygmatu sejmowej komisyjności, a mianowicie kreujących spektakularne widowiska ku uciesze mniej lub bardziej wyrobionej gawiedzi komisjach śledczych, których rozkwitanie po kolejnych przejęciach władzy przez dotychczasowe opozycje stało się już ugruntowaną świecką tradycją. Ich powoływanie stanowi refleks niegdysiejszej aktywności parlamentu o charakterze sądowym. Na aktualnym etapie rodzimych konstytucyjnych dziejów z owego legatu pozostało póki co niepraktykowane oskarżanie Prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe, a ponieważ natura horret vacuum, to rzeczona próżnia jest zapełniana przez parasądowe utarczki podczas urządzanych w trakcie komisyjnych spotkań przesłuchań aktorów i świadków przypisywanych poprzednim rządzącym afer. Istotne tu jest to, że, w przeciwieństwie do sądów, immunitet nie stanowi przeszkody dla wezwania przed oblicze Wysokiej Komisji osoby, od której chce się wyciągać kompromitujące poprzednią ekipę informację. Obrady komisji, cieszące się sporą oglądalnością, stanowią doskonałą okazję dla walczących o szeroką rozpoznawalność polityków/politykierów do uzyskania popularności w szerokich kręgach teoretycznego Zbiorowego Suwerena, zasadniczo łaknących efektownej demagogii. Niestety bez niej ludowładztwo w swojej dzisiejszej postaci – także „na niezwykle prawnopolitycznie ważnym odcinku parlamentarnych komisji”, determinowanej przez nacechowane nieuchronnym populizmem powszechne wybory – nie za bardzo mogłoby przetrwać. Cóż, spróbujmy doszukać się wysokiej jakości debaty między „najlepszymi córkami i synami naszego zastanawiającego Narodu” podczas posiedzeń sejmowych komisji lub innych zbiorowych bytów gromadzących członków zinstytucjonalizowanej elity politycznej.
Z ogromnej sali wyniesiono śmiecie
I kurz otarto z krzeseł – weszli męże
I siedli z szmerem, jak w pochwy oręże,
I ogłosili… cóż?… że są w komplecie!!
– I siedzą… siedzą… aż tam gdzieś na świecie
Wariat wynajdzie parę, a artysta
Podrzędny – promień słoneczny utrwali,
A nieuczony jakiś tam dentysta
Od wszech boleści człowieka ocali…
A Akademie milczą… lecz w komplecie.
C.K.Norwid – Posiedzenie