Pomiędzy naszą cenzurą a skutkami załamania amerykańskiego przywództwa na świecie

Pstryczki i potyczki

W trakcie debaty o wyrzuceniu przez nowe władze z powszechnie dostępnego portalu vod.tvp.pl znakomitej i bardzo nieoczywistej sztuki „Dzień gniewu” Romana Brandstaettera w reżyserii Jacka Raginis-Królikiewicza, jeden z moich przyjaciół postawił dziwną tezę. Najpierw stwierdził, że (w III RP) „cenzurował tylko PiS”, potem dodał, że działania obecnych władz to tylko „metoda niedopuszczenia do manipulacji”. Wokół tych tez rozwinęła się dyskusja. A tu Państwu prezentuję – myślę, że tego warte – rozwinięcie moich odpowiedzi, prowadzących w finale do zaskakująco, jak na taką sprzeczkę, poważnych wniosków.

Przecież dawny urząd na Mysiej (cenzura w PRL) też zajmował się tylko „niedopuszczaniem do manipulacji”. Manipulacja bowiem, to było – jak wiadomo – ulubione zajęcie rozmaitych kapitalistów, faszystów, reakcjonistów, sługusów imperializmu amerykańskiego. Gdyby nie zastosowano tej „metody przeciwdziałania manipulacji”, to oznaczałoby zgodę na doprowadzenie do obalenia ustroju siłą. I jak sobie możemy wyobrazić przyszłość świata, bez owego postępowego, internacjonalistycznego ustroju, który – w miejsce tego wszystkiego co wsteczne, średniowieczne, nacjonalistyczne, klerykalne – budowałby przyszłość ludzkości wolną od tych wszystkich wad i zabobonów?

Jak można zapewnić ludzkości prawdziwe szczęście, kiedy zacofani obywatele mają poglądy sięgające korzeniami do rozmaitych „manipulacji” nawet sprzed paru tysięcy lat? Szczególnie do tych sprzed dwóch tysięcy? I jeszcze do tego chcą tworzyć niepokorne wspólnoty narodowe, bez których Robert Schuman nie widział możliwości realizowania integracji europejskiej. Takiej, która prowadziłaby do czegoś, co można by nazwać wspólnotą? Szczególnie wspólnotą partnerską?

Przecież szczęśliwa przyszłość to socjalistyczny internacjonalizm. I w PRL i dzisiaj. Najlepiej rozumiał to Pol Pot, który uznał, że szczęście może spotkać Kmerów dopiero, kiedy wymorduje się wszystkich tych, którzy mogą być nośnikami dawnej, niesprawiedliwej miejscowej kultury. Bo prawdziwy, marksistowski, naukowy komunizm, będzie można zbudować jeżeli pozbędziemy się pamięci i przywiązania do błędów przeszłości. Wymordował więc 1/3 własnego narodu.

Postęp polega na tym, że nie wierzymy w coś takiego, jak natura człowieka. Istnieją tylko nawyki kulturowe, które są z zasady błędne. Jak zbudujemy kulturę bez przejawiających się wspólnotą narodową ciągotek nacjonalistycznych i bez objawiających się obskuranckimi religiami ciągotek transcendentnych – to wszyscy ludzie na świecie zaczną się kochać bezinteresownie. Nikt nikogo nie będzie wyzyskiwał ani krzywdził. Nikt nie będzie nadużywał władzy. Nie będą się spontanicznie tworzyły żadne oligarchiczne grupy uprzywilejowane. Nie będzie narodów, więc władza pozbawiona wrogów zewnętrznych, będzie mogła się koncentrować na realizacji dobra własnych i cudzych obywateli.

No zgoda, taki świat bez rodzących konflikty ludzkich grupowych tożsamości, wydaje się kuszący. Tylko, że jak skasujemy Kościoły, to skąd u diaska, rządzący będą wiedzieli – że kto chce być pierwszym wśród was, niech będzie sługą wszystkich? Skąd będą wiedzieli, że szabat ustanowiono dla człowieka, a nie człowieka dla szabatu? Skąd będą wiedzieli, że miłować trzeba bliźniego jak siebie samego? Skąd będą wiedzieli, kto jest bliźnim? Że także obcy Samarytanin. I że miłować trzeba nieprzyjaciół, także tych wszystkich, którzy stoją ze swymi wstecznymi poglądami, na drodze do ludzkości szczęśliwej, pozbawionej wszelkiej tożsamości – gdzie ludzie niczym się między sobą nie różniąc, nie będą mieli powodów do wzajemnej niechęci i egoizmu? Skąd przywódcy postępowych super-państw będą wiedzieli, że nie należy wzorem Stalina, Mao, Moczara, rodziny Kimów i wielu innych przywódców z założenia internacjonalistycznego komunizmu, popadać w agresywny nacjonalizm? Dużo groźniejszy od tego, który bywa oparty na tradycyjnych, ponadczasowych wartościach? Skąd będą to wszystko wiedzieć, jeżeli skasujemy religię i kościoły i odetniemy się od przekazu kumulującego doświadczenia ludzkości zbierane przez wieki? Tworząc nowy, wspaniały, naukowy świat?

Co wówczas zrobimy z coraz większym wpływem na tę pracowicie budowaną, międzynarodową, centralnie sterowaną strukturę państwową – nie tylko oligarchicznych struktur grzechu w krajach postkolonialnych i postkomunistycznych – ale także wielkiego biznesu skupionego dziś w zdominowujących gospodarkę i politykę ponadnarodowych korporacjach – i coraz mniej możliwych do kontrolowania instytucjach finansowych? Przecież tworzą one coraz bogatsze, coraz bardziej wpływowe, coraz bardziej zamknięte i wewnętrznie powiązane instytucje, dążące do uczynienia z reszty ludzi bezmyślnych konsumentów, zajmujących się tylko pracą wykonawczą oraz szukaniem komfortu, przyjemności i bezpieczeństwa! Pozbawionych wpływu na to, co dzieje się w wyższych, mądrzejszych sferach.

Jak potem przekonać Jankesów, żeby nie głosowali na Trumpa? Tylko wybrali kogoś finansowanego przez możny establishment, bo inni i tak nie mają szansy zaistnieć? W najbardziej demokratycznym i praworządnym państwie świata. I jak przekonać potem Europejczyków, żeby nie szukali do tej powszechnej szczęśliwości jakiejś, wszystko jedno jakiej, alternatywy i nie głosowali na różne, rodzące się wszędzie jak grzyby po deszczu, ruchy zrodzone przez bunt, a nazywane populistyczno-nacjonalistycznymi?

Wiem! Trzeba im zabronić rozwoju. Trzeba takich wrogów ludu pozbawić wszelkich wpływów i narzędzi działania. Dla tak szlachetnego celu przecież chyba można (tylko wyjątkowo) łamać prawa i konstytucje, zasady demokracji i praworządności i to wszystko, co zwykle nazywamy normalną, ludzką przyzwoitością? Bo przecież bez pozbycia się, nawet metodami gwałtownymi, wrogów postępu, nie da się zbudować prawdziwej demokracji i praworządności. Tak jak my ją rozumiemy!

A jak ktoś skutecznie zwalcza korupcję, to go zamknąć bezwzględnie do więzienia. Jakiś paragraf przecież znajdzie się na każdego. I zabronić wszystkich nowoczesnych narzędzi pomagających służbom w tropieniu korupcji. I w ogóle zabronić zwalczania wszelkiej przestępczości zorganizowanej i niejasnych interesów w grupach oligarchicznych. Bo przecież ci nacjonaliści gotowi to wykorzystać do celów politycznych. Tak jak zamknęli znanego więźnia politycznego Sławomira N. I jeszcze paru. I łamiąc powszechnie znaną i stosowaną zasadę „żyj i pozwól żyć innym” ograniczyli prostym, uczciwym obywatelom możliwości zarabiania miliardów na manipulowaniu podatkiem VAT i na niekontrolowanym handlu paliwami. Kto to słyszał?

I koniecznie trzeba stosować wspomniane skuteczne „metody przeciwdziałania manipulacji”. Bo bez tych metod, to naród może się czegoś dowiedzieć i coś zrozumieć, co przewróci tę wspaniałą wizję lepszego, szczęśliwego świata. Świata pozbawionego każdej tożsamości i wspólnoty, która pozwalałaby zwykłym ludziom się skupiać i razem zabiegać o swoje potrzeby, wartości, prawa i interesy. Interesy oczywiście wsteczne i niegodziwe, bo podpowiadane przez różnych, przez siebie wyłonionych, narodowych i religijnych przywódców, którzy ani trochę nie chcą słuchać postępowych elit lepszego, socjalistycznego świata. Tacy z definicji dobrzy być nie mogą.

I tu zaczynają się schody. Prosta obserwacja wskazuje, że im bardziej jakiś przywódca tego marginalizowanego ludu, jest skuteczny i popularny, tym bardziej zaczyna być zwalczany. Szczególnie taki, który chce występować w interesie środowisk moherowych, takich, które modlą się różańcem na Jasnej Górze i kochają własny naród. Takich, które wierzą, że jego niepodległość łączy się z ich bezpieczeństwem, szansami na zaistnienie i rozwój, poczuciem bycia u siebie łączącym się z możliwością wpływania na rzeczywistość – żeby nie ulegać dalszej marginalizacji, przez różnych jeszcze silniejszych i możniejszych. Jeżeli ktoś staje się w jakimś stopniu przywódcą scalającym ten lud rozproszony, pomagającym mu zaistnieć, poznawać i artykułować własne potrzeby i przez to świadomie i podmiotowo wpływać na rzeczywistość – to na kogoś takiego zawsze coś się znajdzie.

Tak jak Lenin proponował bolszewikom, żeby w wypadku gdy przywódcą rewolucji gdzieś w terenie zostanie jakiś mienszewik, to trzeba go okokonić. To znaczy nie wdawać się w debatę merytoryczną, tylko rozpytać miejscową ludność o niego, zebrać wszystko co tylko złego można o gościu powiedzieć i potem przedstawiać go wszędzie przez pryzmat tych pracowicie zebranych jego słabości. Tak, żeby nawet ludzie, którzy go dobrze znają, bali się z nim zadawać, żeby to złe odium i na nich nie spłynęło.

To u nas współcześnie spotkało wielu różnych ludzi, z których oczywiście każdy posiada jakieś wady. Na czele stoją pewno Antoni Macierewicz i o. Tadeusz Rydzyk, ostatnio dołącza do nich prof. Przemysław Czarnek. Ale na pewno każdy czytelnik potrafi sobie bez trudu znaleźć jeszcze wielu takich, o których w wykształconych elitach panuje jakieś bardzo złe zdanie. Gdyby jednak tak przycisnąć, to okazuje się, że nie bardzo wiadomo dlaczego. Wymienione wady są ewidentnie rozdmuchane i niewiele odbiegają od wad każdego z nas. Ale ten jest zły i już. Wiem to, bom inteligent i jestem w tych sprawach na bieżąco. Prawda, że znacie jeszcze paru takich? Dziwne, że po drugiej stronie się nie zdarzają. Tam odwrotnie, sami dobrzy ludzie, a jeżeli coś tam, kiedyś w życiu nabroili, to przecież nie można im tego wypominać, bo to niszczenie, jakże potrzebnych społeczeństwu, autorytetów.

Owa – wspomniana na początku – reakcja na dyskusję o tym, kogo można, a kogo nie można cenzurować, jest właśnie tworzeniem takiego obrazu świata. „Dobrych” cenzurować nie wolno, „złych” trzeba. Bo są źli. Choć ci „źli” myślą w tej sprawie tak samo, tylko odwrotnie. Bo czują się krzywdzeni, wyzyskiwani, pozbawieni wpływów, marginalizowani.

Psychologowie moralności twierdzą zaś, że najłatwiej krzywdzić tych, których zdehumanizujemy. Uznamy, że nie są ludźmi, lub są ludźmi gorszego gatunku (niewolnicy, chłopi, Indianie, poganie, obcy, murzyni, Żydzi, kibole, dzieci nienarodzone), albo uznamy, że właśnie są z natury źli. Tak najczęściej tłumaczą się – nie tylko w sądzie – różnego rodzaju przestępcy. Przy takiej racjonalizacji im łatwiej zrozumieć samych siebie.

To też jest motywacja napędzająca rozmaitych, często ślepych z nienawiści, buntowników, którzy czują się skrzywdzeni. Np. Wandea, Jakub Szela, Rewolucja Październikowa, Rzeź Ormian, Wołyń, rzezie w wojnie bałkańskiej, Hutu, Hamas, na ogół wszelkiego rodzaju terroryzm itp. Po części takie też były zadawnione motywy Holocaustu, na które zwrócił uwagę śp. Stefan Bratkowski w swojej „Krótkiej historii Żydów w Polsce” na łamach „Laboratorium Więzi”. Pisze on, że w czasie kryzysu finansowego w Austrii i Niemczech w 1873 roku, upadały instytucje finansowe prowadzone przez Niemców, a utrzymywały się te, które należały do Żydów. Ci drudzy bowiem mieli starą kulturę handlową, dużo lepiej rozumiejącą meandry kapitalizmu. Ale Niemcy poczuli się oszukani i to się przez kolejne lata rozwijało, na koniec zaowocowało Holocaustem.

Prawie każdy ze sprawców tych okrucieństw był przekonany, że bierze słuszny odwet za wcześniejsze krzywdy doznane od ofiar. Obecnie, przynajmniej od czasu najścia na Kapitol, obawiam się – o czym rozmawiałem ze znajomymi Żydami – że jakiś czas po następnym głębszym kryzysie w USA, może tam też rozwinąć się groźny i ślepy antysemityzm. Nie z powodu tego, że kowboje mają tak złą naturę, albo że wspierają Palestyńczyków. Tylko dlatego, że od prawie pół wieku narastają tam coraz większe nierówności, że zanika będąca podstawą ładu demokratycznego klasa średnia, że coraz bogatsze warstwy możnych stają się coraz bardziej zamknięte i nieprzenikalne (taka jest wszędzie logika narastających nierówności) i przestaje funkcjonować ważny dla spokoju społecznego w Ameryce mit „od pucybuta do milionera”.

Nie tylko więc towarzysze Człowieka-Bizona, w buncie przeciw przecięciu ich szans życiowych przez okopujący się i egoistyczny establishment amerykański, uznali, że walczą ze złem i złamali obyczaj wprowadzając manifestację do budynku Parlamentu. Widzimy to codziennie z relacji dobiegających z USA. Elity stojące na straży amerykańskiej demokracji i praworządności, tak jak oni ją rozumieją, też starają się za wszelką cenę definiować Trumpa i jego zwolenników jako tych złych, których trzeba zwalczać i zamykać do więzień, bo burzą ład konstytucyjny. To zaś, że narastające nierówności sprzeciwiają się określonym we wstępie celom, dla których Konstytucja została ustanowiona, już nie jest problemem dla tych elit.

Prawdopodobieństwo więc, że to wszystko się dobrze skończy, nie jest niestety za wielkie. Jedni drugich, nawet bardziej niż u nas, zaczynają dehumanizować i nienawidzić. To nie może do niczego dobrego prowadzić. A mimo ostrzeżeń z różnych stron, nie ma tam takiej siły, która potrafiłaby konflikt rozwiązać. Za głębokie różnice interesów, za wielkie ryzyko dla możnych, że jakiekolwiek znaczące ustępstwo mogłoby uruchomić lawinę zmian, w której nie wiadomo czyje pozycje by się utrzymały, a kto z możnych mógłby stracić wszystko. Przy silnym, mocno zakorzenionym w amerykańskiej tradycji, przekonaniu, że „żyjemy w wolnym kraju”, rodzaj okrągłego stołu – dzielącego wpływy i dopuszczającego do współudziału także istotnych reprezentantów strony przeciwnej – może się nie udać. Chyba też na nowego Roosevelta z nowym „New Deal’em” raczej nie ma co liczyć.

To nie jest dobra perspektywa także dla naszego kraju. Sparaliżowane wewnętrznym konfliktem Stany, jeżeli w ogóle zdolne będą interweniować za granicą, to raczej wybiorą Bliski i Daleki Wschód, niż wschodnią flankę Europy, trudną do obrony bez ich udziału. Warunkiem zaś Niemców i Francuzów, za który gotowi byliby przekonać Putina, żeby tu się nie pchał, może być centralnie sterowane państwo federalne zamiast partnerskiej Unii Europejskiej.

Potrzebny więc jest nam mądry program budowania silnego państwa, opartego na mającej wmontowane mechanizmy rozwojowe gospodarce oraz na dynamicznym, wykształconym, ustrukturyzowanym i mającym własnych przywódców społeczeństwie. Myślę, że nasze elity oligarchiczne, zbudowane na mocy układu okrągłego stołu, nie są relatywnie tak silne i zakorzenione jak amerykańskie, mimo, że ich korzenie sięgają często totalitarnego komunizmu. Może więc paradoksalnie nam będzie łatwiej odnowić państwo, przeprowadzić debatę obywatelską prowadzącą do mądrego paktu społecznego oraz opartej na nim nowej konstytucji. Tak zmieniającej ustrój, jak co najmniej ta z 3 Maja 1791 roku. Droga trudna, ale konieczna. Gdybyśmy bowiem nie mogli już liczyć na Amerykę, musimy liczyć tylko na samych siebie. Więc „DAMY RADĘ”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *