Wydawało się przez długie lata, że wybór kandydatów na stanowiska sędziów i prokuratorów, na mocy procedury wyborczej, w której decydują obywatele, jest najsprawiedliwszy. I w takim przekonaniu stworzono w Stanach Zjednoczonych ten system. To dość skomplikowana procedura, która nie jest jednorodna dla wszystkich stanów i szczebli poszczególnych stanowisk. W jednych stanach wyborcy decydują o wszystkich sędziach i prokuratorach, w innych tylko w części, gdzieniegdzie prawo mianowania ma gubernator. Dochodzi do tego szczebel federalny i tutaj nominacje leżą w gestii prezydenta. Generalnie zasada była słuszna: niech ludzie pracujący w wymiarze ścigania i sprawiedliwości będą uzależnieni od „zwykłych” ludzi; niech decydują ci, którzy mają prawo głosu.
Upolityczniony system
Różnie z tym bywało w przeszłości, ale to pozostawmy historykom. Pojawiające się od kilku lat zarzuty, że amerykański system sprawiedliwości został upolityczniony, są zasadne. Cały czas mówi o tym były prezydent Donald Trump i konserwatywne media. Kulturowy i ideologiczny neomarksizm, który przeszedł przez wyższe uczelnie, urzędy oraz na dobre zaistniał w kulturze i mediach, nie ominął także wymiaru sprawiedliwości. Sędziowie i prokuratorzy też mają swoje poglądy i zapatrywania polityczne. Wielu z nich wyrastało i kształciło się w duchu politycznej poprawności, w kulturze odrzucenia (cancel culture) i ideologii „woke”. Progresywizm, postępowość i nowa sprawiedliwość społeczna, podparte lewicowymi hasłami, to pojęcia, które nie są im obce w pracy, orzecznictwie i wydawaniu wyroków. Wymiar sprawiedliwości, niestety, to również właśnie wspomniane poglądy i pieniądze. Idą na ten nowy system, zwany najczęściej liberalnym, spore pieniądze. A fundusze osławionego biznesmana, w zasadzie oszusta i spekulanta finansowego George’a Sorosa, są w tym przypadku legendarne.
Strzał pierwszy
Donald Trump otrzymał ostatnio dwa uderzenia finansowe. Pisarka i dziennikarka E. Jeane Carroll, w wieku 75 lat, w 2019 r. oskarżyła go o molestowanie i gwałt. Nie pamiętała dokładnie kiedy się to stało, ale wiedziała, że w latach 90. i że w sklepie na Manhattanie. Oczywiście, Trump wszystkiemu zaprzeczył i powiedział, że oskarżycielki nigdy na oczy nie widział. W sądzie w Nowym Jorku nie potwierdzono gwałtu, ale i tak go ukarano 5 mln dol. Trump, jak to Trump, wszystko skrytykował, nie oszczędzał sądu, prokuratury i samej oskarżycielki. Ta ostatnia, zapewne za namową adwokatów, poczuła się urażona i oszkalowana. Zażądała zaledwie 10 mln dol. Ale wymiar sprawiedliwości okazał się dla niej hojniejszy, bo zasądził od Trumpa na jej korzyść ponad 83 mln dol. Przynajmniej uczciwie przyznała, że w wieku 80 lat będzie mogła sobie zrobić porządne zakupy. Do przekazania pieniędzy jeszcze droga daleka i nie wiadomo czy kiedykolwiek do tego dojdzie. To wszystko jednak sporo kosztuje i zabiera czas w bardzo intensywnej kampanii wyborczej. Szacuje się, że od postawienia w ubiegłym roku pierwszych zarzutów były prezydent, z różnych źródeł, musiał wydać na swoją obronę 50 mln dol.
Strzał drugi
Kolejny wyrok otrzymał Trump w swoim rodzinnym mieście, gdzie prowadził największe interesy. W 2022 r. prokurator generalna w Nowym Jorku Letitia James (Partia Demokratyczna) pozwała Trumpa, zarzucając mu fałszowanie majątku w sprawozdaniach finansowych w celu uzyskania korzyści podatkowych i ubezpieczeniowych. W sądzie przedstawiono dokumenty na – rzekomo – zawyżoną wartość różnych podmiotów i aktywów Trump Organization, czyli firmy byłego prezydenta, które miano przekazywać bankom i ubezpieczycielom, aby otrzymać pożyczki i dokonywać transakcji. Obronie nie udało się doprowadzić do procesu z ławą przysięgłych, toteż wyrok wydał jednoosobowo wyraźnie lewicujący i – czego nie ukrywał – nie lubiący Trumpa sędzia Arthur Engoron. I zasądził karę 355 mln dol. oraz zakaz prowadzenia biznesu w Nowym Jorku przez trzy lata.
Sędzia nakazał ponadto synom Trumpa, Donaldowi Trumpowi Jr. i Ericowi Trumpowi zapłatę po ponad 4 mln dol., a były dyrektor finansowy Allen Weisselberg otrzymał „zaledwie” 1 mln dol. kary. Weisselbergowi orzeczono także trzyletni zakaz prowadzenia działalności gospodarczej w Nowym Jorku. Zarówno on, jak i były kontroler organizacji Trumpa, Jeffery McConney, mają dożywotni zakaz pracy „na stanowisku kontroli finansowej” w jakiejkolwiek nowojorskiej korporacji lub jednostce gospodarczej.
Biznesmen rodem z Queensu jeszcze w czasie procesu nie przebierał w słowach, nazywając prokurator i sędziego „oszustami”, „politycznymi hakerami”, słowem – ludźmi, którzy go po prostu nienawidzą. Mówił, że oskarżenie i proces, to „polityczne polowanie na czarownice”, mające na celu powstrzymanie go przed drugą kadencją w Białym Domu. Sprawa jest oczywista. Nie ma osób indywidualnych, które zostały pokrzywdzone, nie ma poszkodowanych firm, nie narzekały banki i ubezpieczyciele. Nikt nie ucierpiał a jest kara! Trump, za miliony a może i miliardy dolarów podatków, które płacił, powinien mieć specjalne miejsce na mapie biznesowej i finansowej Nowego Jorku. Otrzymał w zamian karę na mocy politycznego werdyktu. Ale i tutaj droga do wypłacenia pieniędzy jest długa.
Kampania trwa
To były procesy cywilne. „Orange Man” ma w sumie cztery oskarżenia i 91 zarzutów, w tym kryminalne. Za wszystkie grozi mu ponad 700 lat więzienia. Ma być sądzony za podważanie wyników ostatnich wyborów prezydenckich i ustroju państwa, nawoływanie do przemocy i przechowywanie dokumentów niejawnych. Co ciekawe, tajne dokumenty przechowywał w garażu obecny prezydent Joe Biden, ale były to dokumenty z okresu, gdy był wiceprezydentem za Baracka Obamy. W tej sprawie specjalny prokurator z podległego Bidenowi Departamentu Sprawiedliwości prowadził śledztwo. Okazało się, jak napisał w oficjalnym raporcie, że – owszem – przechowywał dokumentu, ale jest on osobą w podeszłym wieku, mającą kłopoty z pamięcią, że jest z nim tak źle, iż nie pamięta nawet daty śmierci własnego syna.
Raport prokuratora Roberta Hura, który wyszedł w końcu z departamentu federalnego, poważnie zaszkodził Bidenowi. Oficjalnie bowiem uznano, że fizycznie i mentalnie nie nadaje się do pełnienia obowiązków prezydenckich, a tym bardziej ubiegania się o kolejną kadencję. Do ogółu społeczeństwa dotarł także fakt, że rzeczywiście mamy politycznie motywowany wymiar sprawiedliwości. Bo skoro obaj politycy przetrzymywali dokumenty tajne, to dlaczego jednego można sądzić a drugiego już nie?
Kiedy w ubiegłym roku pojawiły się wobec Trumpa zarzuty karne zastanawiano się jak to wpłynie na jego sytuację polityczną i sondaże wyborcze. Okazało się, że tylko zyskał. Od jesieni wysunął się wyraźnie na prowadzenie i potwierdzają to tysiące sondaży. Co ważniejsze, prowadzi w „swing states”, czyli w stanach wahających się, w których trzeba – w systemie elektorskim – wygrać, aby wprowadzić się do Białego Domu. Wyborcy nie odwrócili się od Trumpa, kiedy stawiane były oskarżenia. Nie wiadomo, czy będzie tak samo jak zostanie skazywany. Bo za coś, przy tak dużej liczbie zarzutów, musi być skazany. Prokuratorzy i sędziowie z politycznego nadania mu tego nie poskąpią. Ale on już wiele razy udowadniał, że potrafi wyjść obronną ręką z najcięższych opresji.