W ostatnich wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych oddano 158 mln głosów. Ale to nie milionami głosów, nie nawet setkami tysięcy wygrywa się wyścig do Białego Domu. Wybory wygrywa się w poszczególnych stanach, pozyskując elektorów. I tutaj chodzi o tysiące i dziesiątki tysięcy głosów.
W pamiętnym przeliczeniu kart wyborczych na Florydzie w wyborach 2000 roku, George W. Bush miał o 537 głosów więcej od Ala Gore’a. Było to zaledwie 0,009 proc. z prawie sześciu milionów oddanych głosów w tym stanie. Z kolei nieżyjący już miliarder, biznesman i filantrop Ross Perot, startujący jako kandydat niezależny w 1992 roku, uzyskał w skali kraju prawie 20 mln głosów, co dało mu 19 proc. głosów z całej puli, ale nie zdobył ani jednego elektora. Inna sprawa, że pozbawił w ten sposób – jak się powszechnie przyjmuje – szansy na reelekcję George’a H. W. Busha (seniora) i utorował drogę do prezydentury pierwszemu urodzonemu po II wojnie kandydatowi, Billowi Clintonowi.
Kandydatów dwóch
Joe Biden, jeśli dożyje, będzie kandydatem Partii Demokratycznej w nadchodzącej rozgrywce. Kłopoty prawne nie przeszkadzają byłemu prezydentowi Donaldowi Trumpowi być faworytem do nominacji w Partii Republikańskiej. Jeśli nie zostanie zlikwidowany, czyli po prostu zastrzelony – a takie obawy coraz częściej się pojawiają – nic go nie zatrzyma przed wygraniem prawyborów. Obaj pretendenci w ogólnokrajowych sondażach mają poparcie po równo, z przewagą jednego lub drugiego w granicach błędu statystycznego. Ale to są błędne sondaże, z politologicznego punktu widzenia niewiele znaczące. Liczą się sondaże z poszczególnych stanów, a dokładniej ze stanów tzw. wahających się (swing states), czyli ze stanów, które trzeba wygrać, aby myśleć o prezydenturze. Ze stanów, w których wyborcy minimalną różnicą głosów mogą przechylić szalę na korzyść jednego lub drugiego polityka i pozwolić mu zdobyć głosy elektorskie. Zazwyczaj chodzi o pięć, sześć, może siedem stanów. Bez wygranej w nich można tylko pomarzyć o Białym Domu.
Ważne sondaże
Pojawiają się już sondaże dotyczące „swing states” i dają nam pewne pojęcie jak układa się polityczna koniunktura. Choć do wyborów jeszcze rok, choć wiele może się zmienić, faworyt powoli się wyłania. We wrześniu opublikowano sondaż Reuters/Ipsos, który daje Trumpowi znaczną przewagę w kluczowych na polu bitwy stanach, do których należą Pensylwania, Georgia, Arizona, Michigan, Wisconsin, Nevada i Karolina Północna. Trump prowadzi w stanach wahadłowych 41 proc. do 35, co oznacza aż 6-procentową przewagę. Potwierdziło ten sondaż lipcowe badanie Echelon Insights, które wykazało, że Trump wyprzedził obecnego prezydenta w stanach wahadłowych aż o osiem punktów, zdobywając 48 proc. do 40 Bidena.
Z kolei niedawny, bo z wtorku, 24 października, sondaż firmy Morning Consult wprawdzie mówi nam, że w hipotetycznym bezpośrednim pojedynku w wyborach powszechnych (ogólnokrajowych) Trump i Biden mają remis, bo po 43 proc., jednakże były prezydent wyprzedza obecnego w większości kluczowych stanów. Badanie pokazuje, że wśród głównych stanów wahadłowych Trump przewodzi w Arizonie, Georgii, Karolinie Północnej, Pensylwanii i Wisconsin, podczas gdy Biden prowadzi jedynie w Nevadzie, a obaj remisują w Michigan. Suma sondaży ze wszystkich powyższych stanów daje Trumpowi 4 pkt przewagi. To dużo.
Szala się przechyla
Jak ważny jest to moment świadczy wypowiedź znanego komentatora politycznego. Bill Kristol, bo o nim mowa, to czołowy neokonserwatysta, pisarz, dziennikarz, osobowość telewizyjna, był szefem gabinetu wiceprezydenta Dana Quayle’a. Należy ponadto do znanych postaci ruchu „Never Trump”, czyli takich konserwatystów i Republikanów, którzy zwalczają byłego prezydenta. Przytoczył on wyniki niedawnego sondażu USA Today/Suffolk University, w którym Trump i Biden znajdują się w impasie, bowiem każdy z nich zdobywa 41 proc. poparcia. Kristol pisze na platformie X: „Nowy sondaż: Biden i Trump remisują 41–41%. Mimo remisu Trump ma nad Bidenem znaczną przewagę, jeśli chodzi o entuzjazm wyborców. Jestem zaniepokojony”.
Ten doświadczony znawca polityki wie co mówi. Przeciwnicy Trumpa mogą się niepokoić. Dynamika procesu wyborczego jest wyraźnie po stronie biznesmana rodem z nowojorskiego Queensu a jego problemy prawne nie tylko, że nie powodują utraty zwolenników, ale pozwalają na pozyskiwanie nowych. Biden nie jest w stanie poradzić sobie z wiekiem i brakiem zadowolenia wielu Amerykanów z kierunku, w jakim zmierzają sprawy kraju, głównie rosnących cen i braku perspektyw na ich spadek. To za jego kadencji dokonano kompromitującego w oczach świata wycofania wojsk amerykańskich z Afganistanu, Rosja najechała Ukrainę, zaostrzył się na poważnie konflikt izraelsko-palestyński i nie wiadomo czy nie zrobi się gorąco wokół Tajwanu. To za jego kadencji południową granicę przekraczają migranci, których nikt dokładnie nie policzy, bowiem szacuje się, że przekroczyło ją 6-8 mln ludzi w ciągu trzech lat. To za kadencji Bidena gwałtownie wzrosła inflacja, ceny benzyny – jak na Amerykę – osiągnęły zawrotne poziomy, a ceny usług i towarów przeciętnym Amerykanom życia nie ułatwiają. No i padły wobec niego, nie bez podstaw zresztą, oskarżenia o przyjmowanie łapówek z zagranicy, co skończyć się może próbą impeachmentu.
Trump, spędzając więcej czasu w sądach i na dotarciu do nich (a to dopiero początek), mimo też wielu lat na karku, ma swój wigor, żywotność i jest w znakomitej formie. Entuzjazm jego zwolenników rośnie a wciąż nieprzekonani widzą, że jego konkurent, obecny prezydent, nie za bardzo już – jak mawiają młodzi – jarzy o co chodzi.