Po wyborczych emocjach przyszedł czas na sejmową i senacką układankę w nowym wydaniu. Nie kreuje ono jakiejś rewelacyjnie nowej rzeczywistości, bo przecież zasadniczo wciąż mamy do czynienia z powielaniem okrągłostołowych postanowień.
Co prawda za nową jakość przy odrobinie dobrej woli można uznać partię Polska 2050, no ale przecież jej liderzy nie wzgardzili elekcyjnym sojuszem z „rodzimą wersją Arki Przymierza między dawnymi a nowymi laty” vulgo niezwykle doświadczonymi ludowcami. (Nota bene fakt powierzenia Markowi Sawickiemu zaszczytu bycia Marszałkiem Seniorem przypomina co nieco współudział ZSL w kreowaniu PRL-owskiej rzeczywistości, przy czym wówczas zwyczajowo przedstawiciel tej formacji był „pełnowymiarowym” przywódcą jednoizbowej legislatywy, obradującej jak najbardziej na Wiejskiej). Z kolei Konfederacja oficjalnie odcina się od „podejrzanego przymierza z 1989 r. między dawną a nową elitą”, ale nie jest to jej sejmowy debiut, a poza tym dystansowanie się od radykalizmu Korwin-Mikkego i Brauna oraz zaakceptowanie przez parlamentarnych wyjadaczy kandydatury Bosaka do Prezydium Sejmu wskazują na to, że rzeczone ugrupowanie całkiem sprawnie umieszcza się w niezwykle pojemnym centrum, bo przecież „jak długo można stać na palcach”.
Z kolei jeśli chodzi o nieobecnych, to nie wypada nie odnotować nieobecności w ciele ustawodawczym mniejszości niemieckiej. Była ona tamże stale obecna od 1991 r. Początkowo reprezentowało ją nawet 7 posłów, później 5, następnie 2, po czym 1, no i wreszcie zabrakło nawet liczbowo najskromniejszego przedstawicielstwa. Nie pomógł nawet przepis nakazujący w imię „dyskryminacji pozytywnej” niestosowanie wobec mniejszościowych komitetów wyborczych wymogu przekroczenia bariery 5% ważnie oddanych głosów w sejmowej elekcji. Zdaje się, że spora część naturalnych zwolenników rzeczonego bytu politycznego wyjechała do Niemiec i interesuje się przede wszystkim tamtejszymi problemami, natomiast ci, którzy pozostali na Górnym Śląsku nie uznają za konieczne popieranie „swoich etniczniaków”, być może z tego powodu, że nie ma szczególnej potrzeby intensywnego upominania się o mniejszościowe prawa. W publicznej przestrzeni zagadnienie nadodrzańskich obywateli polskich pochodzenia niemieckiego od dłuższego czasu właściwie nie występuje, w dużej mierze wskutek wspomnianego Drang nach Westen (znamienna zmiana dziejowego cyklu), zatembrak politycznego paliwa, przynajmniej póki co, doprowadził do oficjalnego spolszczenia parlamentarnego światka. Niewykluczone, że za jakiś czas pojawią się tam, podobnie jak w międzywojniu, oficjalni Ukraińcy. Qui vivra, verra (kto dożyje, zobaczy).
Na razie na Wiejskiej obserwujemy „naszą małą stabilizację”. Suprapartyjny kartel zasadniczo rzecz biorąc nie zmienia swego kształtu od początku aktualnej inkarnacji Rzeczypospolitej, kiedy to postanowiono, że scena polityczna zostanie zagospodarowana przez „postkomuchów i postsolidaruchów”. Co prawda na początku lat 90. wskutek sławetnej Wojny na Górze doszło do rozszczepienia Drużyny Lecha, ale nie zmieniło to istoty magdalenkowych postanowień. Warto przypomnieć, że cały czas w legislatywie zasiadają spadkobiercy Wielkiego Proletariatu/SDKPiL/KPP/PPR/PZPR/SdRP/SLD w postaci Nowej (?) Lewicy, umiejętnie przystosowujący się do aktualnej Mądrości Etapu. Obok nich przypuszczalnie w rządzącej koalicji znajdą się ludowcy, którzy w ewidentnie mistrzowski sposób opanowali sztukę politycznej mimikry, skoro udawało im się współkonstruować władcze gabinety zarówno w II RP, jak i po II Wielkiej Wojnie. Dociekliwy zoil zauważy, że w aktualnym rozdaniu nie ma kontynuacji SD, ale poniekąd „niezłomne udectwo” i jego dzisiejsze wcielenia kontynuują tę tradycję.
Postsolidarnościowy obóz jest reprezentowany przez Platformę i PiS. Ugrupowania owe znajdują się w stanie „permanentnej pyskówki”, co skłania do przypomnienia, że „rodzinne spory są gorsze niż złe zbiory”. W teraźniejszym rozdaniu przypuszczalnie PO będzie w dużej mierze współkształtować naszą parlamentarno-rządową rzeczywistość.
W każdym razie Sejm wraz z Senatem zaczynają kolejny sezon „politycznej młócki” i zapewne zasiadający w tych gremiach politycy/politykierzy będą dalej odgrywać przypisane im w partyjnych rozdaniach role. Według wrocławskiej szkoły „jedynie słusznego politmyślenia”, inkarnowanej przez śp. Jerzego Przystawę, remedium na niesłuszne praktyki parlamentaryzmu należy znajdować w jednomandatowości, w symplicystyczny sposób mającej przezwyciężać bolączki wotokratycznego dogmatu. Spośród parlamentarzystów najbardziej kojarzony z większościowością jest Kukiz, który uczynił z zasady wyborczej większościowości sztandarowe hasło swego ugrupowania. Nie przełożyło się to w dłuższej perspektywie czasowej na rosnącą popularność kukizowców, sprowadzonych do roli przystawki, której nieliczni przedstawiciele symbolicznie zasiedli w ostatnim rzędzie sejmowych siedziszcz. Dość wymownie demonstruje to prawidłowość znaną jako zabetonowanie sceny politycznej przez dużych, obficie korzystających z państwowych funduszy, graczy (gdyby konsekwentnie stosować brukselski dogmat konieczności poszanowania praw mniejszości, to powinno się obdarowywać marginalne stronnictwa, bo przecież potrzebują one funduszy bardziej niż wielcy rozgrywający), co nie jest zresztą bynajmniej wyłącznie polską specyfiką. Taki układ zapewnia elementarną stabilność politycznego systemu, przy czym zaraz pojawia się pytanie o prawidłowość takiej sytuacji. Jeśli przyjmiemy, że totalne krytykowanie rządzących przez taką, czy inną opozycji nie jest zupełną fantasmagorią, to uznamy, że obowiązujący paradygmat władania Rzeczpospolitą jest dość daleki od doskonałości.
Wracając uparcie, żeby nie powiedzieć obsesyjnie, do kwestii sposobu ustalania personalnego składu legislatywy, to nie sposób nie zauważyć, że po raz kolejny potwierdziła się prawidłowość polegająca na tym, że rozkład sił w niższej (przynajmniej historycznie) izbie ulega powieleniu w organie, nazywanym z upodobaniem przez życzliwych inaczej „Sen-natem”. Inaczej było w 1989 roku, ale wynikło to z tego, że sejmowa elekcja była nacechowana kontraktowo, co zabezpieczyło PZPR et consortes przed „wymieceniem przez solidarnościowy huragan”. Później, czemu trudno się specjalnie dziwić, dominujący nastrój elektoratu znajdował swój wyraz w partyjnym kształcie ujmowanego całościowoParlamentu, wybieranego przecież in toto tego samego dnia (bywa, że „dnionocy”, jak w przypadku Jagodna, gdzie heroicznie wykuto założycielski mit uwolnionej z pęt kaczyzmu Odzyskanej Polski).
Jeśli założymy, że bikameralność jest słuszna, to przydałoby się dążyć do zwiększonego tożsamościowego rozróżnienia dwóch części naszej ustawodawczej władzy. Praktyka ustrojowa pokazuje, że aplikowanie proporcjonalności w przypadku Sejmu względnie większościowości w odniesieniu do Senatu nie ma głębszego znaczenia w wymiarze partyjnego kształtu owych instytucji. Co prawda tym razem „aż” pięciu senatorów zdobyło mandaty bez wsparcia jakiegoś stronnictwa, ale „ów znamienny wyczyn” nie zmienia ogólnej prawidłowości nużącej powtarzalności partyjnego pejzażyku w sejmowo-senackim spleceniu.
Dla osiągnięcia pożądanego w imię pluralizmu zróżnicowania przydałoby się zastosować używane np. w USA czy Republice Czeskiej rozwiązanie, polegające na segmentowym wybieraniu senatorów. Co dwa lata obsadza się 1/3 foteli, wskutek czego polityczne wichury mają mniejsze znaczenie w odniesieniu do Izby Refleksji, która wszak nie powinna być „bladym refleksem Sejmu”. Według propagowanego przez Monteskiusza sposobu myślenia podział władzy, również wtórny, nie ma być jakimś mechanicznym zabiegiem. Oddzielone od siebie części aparatu władania powinny się różnić jakościowo, aby nie sprzeciwiać się Ockhamowemu postulatowi entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem (nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę).
Przypuszczalnie właśnie takim przesłaniem kierował się Konstanty Grzybowski, gdy w 1946 r. wydawał dziełko Senat albo niedemokratyczny, albo niepotrzebny. W atmosferze ówczesnej nieprzepartej ofensywy socdemokracji służyło ono sprawie likwidacji „pańskiego przeżytku”. Skoro jednak z inicjatywy ponoć samego „pragmatycznie wyzbytego komunistycznych iluzji” Kwaśniewskiego senackość doczekała się ożywienia, to nie zaszkodzi wyznać, że arystokratyczno-gerontokratyczna tradycja zgromadzenia dostojnych, szlachetnie urodzonych lub podniesionych do szlachetności mężów ma wartość samą w sobie. Gdy się z tym zgodzimy, to damy się uwieść urokowi koncepcji przedstawianej onegdaj przez PSL, jak również przez samego Prezydenta Dutkiewicza. Polega ona na korporyzacji zbiorowego hamulcowego wytworów sejmowego rozgorączkowania. Zgodnie z tą koncepcją w Senacie zasiadaliby prezydenci największych miast, rektorzy najważniejszych uczelni, przedstawiciele pracodawców, robotników, rolników tudzież innych, mających specyficzne interesy, środowisk. Dzięki temu wyższa izba nabrałaby partykularnego kolorytu, co odróżniłoby ją znacząco od „ludowładczo zglajchszaltowanego Sejmu”.
Jeśli chodzi o ten ostatni, to chciałbym przy okazjiprzypomnieć Szanownej Czytelniczej Opinii ideę powrotu do źródeł europejskiej ludowładczości, przejawiającą się w rozległym praktykowaniu sprawiedliwego losowania. W opinii takich autorytetów jak Arystoteles lub Monteskiusz stanowi ono opokę demokracji, podczas gdy odwołujące się do niejednokrotnie niskich emocji wotowanie jest rozsadnikiem arystokratyczności. Co prawda na aktualnym etapie rozwoju/stagnacji/regresu rodzaju ludzkiego przywrócenie staroateńskich praktyk nie jest dla odpowiednio wytresowanej przez wiodące media opinii publicznej wybitnie pożądanym rozwiązaniem, ale przecież występuje ono podczas ustalania numerów list komitetów wyborczych przed sejmową elekcją. Skoro tak, to jak najbardziej można postulować zastosowanie kleromancji w celu ustalania kolejności umieszczania kandydatów na kartach do głosowania w wyborach do Senatu w imię przezwyciężenia alfabetycznego fatalizmu. Godne rozważenia jest także losowe ustalanie rzeczonej kolejności kandydatów na sejmowych kartach do głosowania, co znacząco przyczyniłoby się do wzrostu wewnątrzpartyjnej demokratyczności.
Być może dzięki wprowadzeniu w życie ww. propozycji można by mniej się przejmować bynajmniej nie nowym zawołaniem: „Parlament pracuje, Polacy trzymajcie się za portfele!”, wyrażającym przekonanie odnośnie niezgorszej alienacji pierwszej władzy. Peerelowskie powiedzenie „lud pije szampana ustami swoich reprezentantów” (sparafrazowane przez Gdańskiego Sfinksa Noblistę jako „zdrowie wasze w gardła nasze”) bynajmniej nie przestało być aktualne, bo przecież (tzw.) demokracja (wg Rousseau w dużym kraju niemożliwa) przedstawicielska nieustannie jest, przynajmniej deklaratywnie, aplikowana, „no bo jakżeby inaczej”?