Subiektywna relacja z Marszu Niepodległości
Tak, w tym roku postanowiłem się wybrać do stolicy, żeby zobaczyć na własne oczy ten straszny przemarsz „tysięcy rasistów, faszystów i białych suprematystów”, o którym onegdaj opowiadał pewien rozczochrany jegomość na forum europarlamentu. Abym nie czuł się zagubiony, małżonka postanowiła mi towarzyszyć, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny.
Nasz pociąg przybył na dworzec Warszawa Gdańska o 11.30. Przejechaliśmy metrem do stacji Centrum, zakupiliśmy na stoisku biało-czerwoną opaskę ze znakiem Polski Walczącej dla mnie i rozetkę dla małżonki i poszliśmy na obiad do Hindusa. Marsz miał się zacząć o 14.00. Na Rondzie Romana Dmowskiego znaleźliśmy się sporo wcześniej i dołączyliśmy się do modlitwy różańcowej. Nastrój był bardzo uroczysty. Ludzie przejęci, pomagający sobie wzajemnie i uprzejmi. Czuło się wspólnotę i powagę chwili. Po modlitwach wysłuchaliśmy przemówień. Podobno wystąpienie Krzysztofa Bosaka próbowano zagłuszyć, ale pod rotundą, gdzie staliśmy, nie było tego słychać. A przemówienie było, jak sądzę, bardzo dobre. Mówiło o nadchodzących wyzwaniach i zagrożeniach, o wartościach, które powinniśmy chronić i o niepodległości, którą łatwo stracić, gdy się dla niej nie pracuje i o nią nie walczy.
Przyszła pora na odśpiewanie Hymnu. Zapłonęły race, a ludzie śpiewali wszystkie zwrotki. To był wspaniały moment. Dym zasłonił Pałac Kultury, powiewały biało-czerwone flagi, wzniesiono transparenty. Jeszcze kilka komunikatów porządkowych i ruszyliśmy.
W zeszłym roku relacjonowałem marsz we Wrocławiu, gdzie mogłem swobodnie przechodzić na jego czoło i fotografować z dowolnego miejsca. Tym razem od czoła mogli fotografować tylko dziennikarze z akredytacją, a na trasie ustawiono barierki odgradzające dostęp od strony przecznic. Uniemożliwiało to dołączenie się do pochodu z bocznych ulic. Nad nami nieustannie krążył śmigłowiec i latały drony, a na Wiśle stały policyjne motorówki. Te środki bezpieczeństwa zadziałały widocznie znakomicie, gdyż mimo ogromnego tłumu ludzi nic niebezpiecznego właściwie się nie wydarzyło.
Przeglądając później różne relacje, znalazłem informacje o deptaniu flag UE i LGBT oraz o najbardziej niebezpiecznym incydencie – rzucaniu rac w pobliżu stacji benzynowej. Słyszałem też różne niezbyt kulturalne okrzyki intonowane przez niewielkie grupy młodych ludzi o bardziej radykalnym nastawieniu, ale ogół idących nie podejmował tych haseł.
Na Moście Poniatowskiego znalazłem się obok grupy niosącej flagi inne niż polskie: m. in. biało-czerwono-białe, czerwone z herbem Pogoni i różne inne, których znaczenia nie znam. W pewnym momencie grupa zatrzymała się, odpaliła race i zaintonowała okrzyk: „Mińsk Warszawa wspólna sprawa!”. Byli to Białorusini, część z zasłoniętymi twarzami, zapewne po to, żeby nie zostać rozpoznanymi przez wiadome służby.
Pochód przechodził w podniosłej i radosnej atmosferze. Widziałem całe rodziny, dzieci, osobę niepełnosprawną na wózku, różne kolory skóry i dredy na głowie. Nikt na nikogo nie napadał, wszyscy szli spokojnie śpiewając i uśmiechając się do siebie.
Jestem niezmiernie zadowolony z tej wyprawy, bo była satysfakcjonująca we wszystkich aspektach, może oprócz jednego. Chciałem choć raz w życiu zobaczyć prawdziwego faszystę – nie udało się.