Zamieściłem na FB ważną informację:
Dwaj moi zacni przyjaciele, Andrzej B. Piotrowicz i Chris O’Neill, doprowadzili do rozpoczęcia ciekawej i cennej współpracy: (Tu podany był link do, dla zainteresowanych w postscriptum). Brawo!
Chodziło o to, że
Koalicja Catholic Vote „Katolicy dla Trumpa” porozumiała się z Ruchem Katolicy z Karolem Nawrockim, zrzeszającym 67 organizacji z całej Polski. Na CPAC został uzgodniony i odczytany list intencyjny.
Pod tym postem jeden z moich znajomych zapytał:
Popiera Pan człowieka z półświatka – wzór cnót wszelkich. Zgroza. Na KUL-u zaraz stanie jego pomnik „bohatera ustawek”. (Na KUL studiowałem.)
Przytoczę Państwu moją odpowiedź, ale wykorzystam też okazję, żeby szerzej ją uzasadnić:
Pewnie, że bym wolał, żeby PiS wystawił Ignacego Paderewskiego lub Jana Olszewskiego. Ale oni już nie żyją, a Andrzej Duda nie może po raz trzeci startować.
Pozostaje więc dylemat, czy:
1. przyczynić się do umocnienia władzy, która łamie prawo w sposób dramatyczny od początku swojego rządzenia, gnębi i prześladuje tych, którzy albo próbowali skutecznie walczyć z korupcją, albo przyczyniają się do odbudowy wymordowanej w II wojnie i czasach nieludzkiego stalinizmu szeroko pojętej naturalnej warstwy przywódczej narodu i zniszczonych wówczas oddolnych i zakorzenionych w naszej tradycji struktur organizujących ludzi i środowiska dziś wykluczone, rozproszone, i pozbawione wpływu, dla których ważne są wartości narodowe i chrześcijańskie niesione przez wieki głównie przez okrajany dziś Kościół katolicki,
2. czy też zagłosować na bardzo dobrego, wysuniętego przez grono znających go poważnych ludzi, sprawnie realizującego patriotyczne cele dyrektora Muzeum II Wojny Światowej i prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, który w młodości był łobuziakiem?
To pierwsze oznacza nieuchronnie zwolnienie tempa naszego rozwoju i zagrożenie suwerenności, która jest niezbędna w procesie integracji europejskiej. Bez niej narastać będą nastroje antyeuropejskie, a ja jestem zwolennikiem zbliżenia narodów naszego kontynentu.
Nie mam więc wyboru, zagłosuję na tego Łobuziaka!
Kilka uzupełnień:
W rozgrywającym się dziś w Polsce pojedynku politycznym nie chodzi o to, który z kandydatów jest gładszy i miał grzeczniejszą młodość. Nawet powiedziałbym, że ich umiejętności i kompetencje polityczne nie są najważniejsze. To, o czym będziemy decydować 1 czerwca to dalsze losy Polski, tysiącletniego Narodu, tak ukochanego przez naszych najwybitniejszych rodaków i miliony zwykłych ludzi. Wielu bez wahania poświęcało dla niego swoje wysiłki i talenty, majątki, szczęśliwe i bezpieczne życie, a jak trzeba było to wolność i nawet życie samo.
Norwid uczył nas, iż „Ojczyzna to wielki zbiorowy obowiązek”, Wyspiański odnajdował zagubioną wówczas Polskę w sercu szukającej jej Panny Młodej, a w istocie w sercu każdego z nas, Paderewski w dramatycznym dla nas momencie początku II wojny światowej zwracając się do Rodaków mówił łamiącym się głosem: „Nie zginie Polska, nie zginie, lecz żyć będzie po wieki wieków w potędze i chwale. Dla was, dla nas i dla całej ludzkości”. Prymas Wyszyński poinformował nas, że Polskę ukochał więcej niż własne serce, zaś Jan Paweł II zwrócił się do nas wszystkich z przejmującym apelem: I dlatego – zanim stąd odejdę, proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię Polska, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością – taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym, – abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się, i nie zniechęcili, – abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy.
Musimy więc idąc na wybory rozumieć procesy dziejące się nad Wisłą i wszędzie wokoło. Choćby pobieżnie, na tyle, na ile pozwalają łamy takiego artykułu. Ale na tyle wystarczająco, żebyśmy wiedzieli, o co idzie gra!

Rządząca obecnie ekipa, reprezentując struktury postkolonialne, najbardziej boi się odbudowy naturalnych struktur społecznych Narodu, które zostały zniszczone w trakcie i po II wojnie światowej, potem zastąpione przez komunistyczny aparat ucisku. Ten aparat nie przestał istnieć 4 VI 1989 roku.
W Ameryce Łacińskiej tylko Chile wyzwoliło się z tego, co papieże nazywają strukturami grzechu. Opisują to najnowsi laureaci Nobla z ekonomii, Acemogu i Robinson, wyjaśniając przyczyny sukcesu gospodarczego tego kraju w więcej niż półtora wieku po ustąpieniu kolonistów hiszpańskich (hasło „chilijski cud”). Niemal wszystkie inne kraje, które doświadczyły przez dłuższy czas zewnętrznego zniewolenia, przez kolejne dziesiątki lat, a nierzadko przez wieki, w pozostałościach tego zniewolenia doświadczają poważnej bariery rozwojowej. To na pewno wypaczenie kultury społecznej, politycznej, organizacyjnej, owocującej chorymi relacjami między warstwami wpływowymi i tymi niższymi. Wspomniani ekonomiści Nagrodę Nobla za rok 2024 dostali za wykazanie, że najlepiej rozwijają się kraje, które mają instytucje włączające, na funkcjonowanie których mają wpływ wszystkie osoby w nich działające i do nich należące. Inne nauki społeczne będą mówiły o zarządzaniu partycypacyjnym, o human relations, o firmach turkusowych, o społeczeństwach partnerskich opartych na dialogu. Zawsze jest to droga do dwóch celów:
1. Wydatnego podniesienia zaangażowania ludzi w dobro i cele tej społeczności, uwolnienie kreatywności i współpracy, które tworzą tak potrzebny, nie tylko w ekonomii, kapitał społeczny.
2. Współczesna psychologia i neurologia, na podstawie badań ludzkich zachowań i funkcjonowania mózgu, podkreślają, że ludzie akceptowani jako członkowie wspólnoty, znajdujący wparcie u innych, mogący liczyć na współpracę – nie tylko pracują i działają lepiej, nie tylko lepiej rozwijają swoje talenty i stają się bardziej kompetentni i wydajni, ale także – stają się zdecydowanie bardziej szczęśliwi i czerpią większą satysfakcję z życia.
Nauka potwierdza więc to wszystko, co od wieków znajdujemy w opartej na ewangelicznym przykazaniu miłości nauce chrześcijańskiej, szczególnie w katolickiej nauce społecznej, głoszącej podmiotowość każdej osoby ludzkiej, zasady solidarności, wspólnotowości, pomocniczości i – od listu Pawła VI z 1971 roku Octogesima adveniens – demokracji. Zwykle takie instytucje tworzone są przez narody wolne, które budują je dla własnych potrzeb. Każdy znajdzie bez trudu liczne przykłady.
Przeszkodę mogą stanowić przywiązane do swojej dominującej pozycji elity, które bywają zamknięte i dbają, by ci pozbawieni wpływów pozostawali zatomizowani, nie tworzyli mogących dążyć do zmian oddolnych struktur, nie wyłaniali spośród siebie przywódców, nie uczyli się współpracy i nie próbowali realizować własnych celów. I nawet żeby nie wierzyli, że to możliwe.
Ciekawe, że Rosja, której tereny znajdowały się przez ponad dwa wieki w okrutnej niewoli tatarskiej, do dziś – mimo wielu prób – nie wyzwoliła się z tych patologicznych układów między możnymi i wpływowymi, a zwykłymi, pozbawionymi praw ludźmi, którzy mówią: „ciszej siedząc dalej zajdziesz”. Natomiast totalnie przez lata zniewolona Irlandia już po pół wieku od odzyskania niepodległości, znalazła swoją drogę do najdynamiczniejszego w Europie rozwoju, tworząc społeczeństwo partnerskie. Na pewno było wiele różnych powodów, ale wydaje się, że decydujące było to, że Anglicy nie tworzyli aparatu zniewolenia z Irlandczyków. Dla miejscowych jedyną drogą do awansu i objęcia jakiegoś wpływowego stanowiska był Kościół. Na Zielonej Wyspie zaś rządzili wyłącznie Anglicy. Tatarzy natomiast w ogóle nie byli na co dzień obecni w księstwach moskiewskich. Po prostu żądali od tamtejszych władców co pewien czas okupu, a jeżeli im go nie dostarczano, to palili i mordowali. Książęta ruscy więc – chcieli nie chcieli – musieli wyzyskiwać swój lud. Żeby wymusić posłuch i móc zbierać daninę, musieli być bezlitośni. Inaczej by trafili na pal, zamek by spłonął, a rodzina została wzięta w jasyr. Przez te dwa wieki powstały tak silne nawyki zniewolenia i ubezwłasnowolnienia prostego ludu, że odtwarzano te relacje, nawet gdy zmieniała się grupa rządząca (sinusoida „dobrego” cara i „złych” bojarów).
Natomiast kiedy Irlandia odzyskała niepodległość, angielscy zarządcy wrócili do siebie. Nie pozostały więc żadne znaczące – przywykłe do panowania i zniewalania tych „gorszych” – dobrze zorganizowane elity. Prosty naród wyspiarski przez pół wieku sobie nie radził, bo nie wiedział jak. Jeszcze w 1990 roku gospodarka była na poziomie zbliżonym do Grecji i Czechosłowacji, mimo że mieszkali między Zjednoczonym Królestwem a Stanami Zjednoczonym (nie licząc Atlantyku). Parę lat wcześniej zaczęto natomiast dialog wokół Paktu Społecznego z 1987 roku – nie nad podziałem wpływów (jak to u nas bywało) – ale nad znalezieniem modelu społeczno-gospodarczego zapewniającego szybszy rozwój i zadowolenie wszystkich. I po 1992 jak ruszyli, to wyprzedzili wszystkich i do dziś gnają najszybciej.
Podobnie wpływowych elit nie miała też Bawaria, która przed wojną i po wojnie była najbiedniejszym, typowo rolniczym, landem w Niemczech. Ale u nich wymyślano społeczną gospodarkę rynkową, pierwszym zaś ministrem gospodarki był Ludwig Erhard, główny twórca modelu, który dał niekłamany sukces RFN. To Bawarczycy pierwsi zaczęli tworzyć społeczeństwo partnerskie i wspomagani przez miejscową, odrębną od ogólnoniemieckiej, chadecję oraz Kościół katolicki po kilkudziesięciu latach stali się najbogatszym krajem nie tylko w Republice Federalnej, ale praktycznie w całej Europie.
Te analizy dowodzą, że elity skuteczne w rozwoju całości, to nie te – które wywyższają się nad lud prosty, które uważają, że tylko one mają prawo decydowania i czerpania korzyści, a prostaki niech siedzą cicho – ale takie, które wyłaniane są przez naród, przez wszystkie jego grupy społeczne, mniejsze i większe, lepiej i gorzej wykształcone, o różnych światopoglądach. Tymczasem już tworząc układ okrągłego stołu zadbano o wyłączenie z niego polityków o orientacji niepodległościowej, narodowej, czy chadeckiej.
Chodziło właśnie o zachowanie dominującej pozycji tych środowisk, które stanowiły komunistyczny aparat zniewolenia. To były wówczas – poza uciskanym przez lata i infiltrowanym Kościołem – jedyne środowiska mające realne wpływy, dobrze zorganizowane, a wobec zagrożenia utratą wpływów, bardzo solidarne, pomysłowe i starające się specjalnie nie rzucać w oczy.
Dodam tylko, że interesując się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych teologią wyzwolenia, poznałem mechanizm tworzenia struktur postkolonialnych w Ameryce Łacińskiej. Zwróciłem wówczas uwagę na to, że w wielu krajach, kiedy w ramach dekolonizacji opuszczały je zamorskie metropolie, bojący się utraty pozycji ich tubylczy aparat, stworzony z miejscowych kreoli, zaczynał głosić, że jest po stronie niepodległości. Niektórych mniej bystrych aparatczyków poświęcano obwiniając ich o służalczość wobec metropolii, natomiast część, co bardziej bystrych, przedstawicieli ruchów narodowo wyzwoleńczych zapraszano do sojuszu, żeby układ firmowali w zamian za wysoką pozycję w nowym, niepodległym państwie. Rządzonym przez stary, kolonialny aparat – bo zwykle alternatywy po prostu nie było.
Dlatego może łatwiej mnie niż innym było połapać się w tym, o co chodziło w Magdalence. Szczególnie że jako dwudziestolatek, pod koniec lat siedemdziesiątych, słuchałem rozmowy mojego taty, z goszczącym u nas na kolacji znajomym Księdzem z jednego z miast wojewódzkich. Mówiąc o ówczesnej opozycji powiedział, że jego zdaniem tzw. lewica laicka, to alternatywna ekipa, którą Partia przygotowuje, aby w wypadku załamania komunizmu przejęła znaczący udział we władzy i zapewniła jej działaczom bezpieczeństwo i zachowanie wpływów. Prorok jaki czy co? – pomyślałem sobie o tym Księdzu przyglądając się obradom okrągłego stołu.

I całe późniejsze dzieje III RP to potwierdziły. Oczywiście poważnym problemem były te środowiska, które pozostały sceptyczne wobec komunizmu i ustawiły się w opozycji wobec układu zachowującego wpływy jego aparatu oraz wszelkie nowe środowiska, które inaczej widziały rozwój polskiej demokracji. Szczególnie groźne były te osoby, które działały skutecznie, miały wpływ na rzeczywistość i tworzyły rozmaite niekontrolowane przez układ struktury. Tych trzeba było zniszczyć. Wówczas jeszcze nie przez prokuraturę i więzienia, ale przez starą, leninowską metodę „okokoniania”. Chodziło o to, żeby na każdego coś znaleźć i potem prezentować go publicznie przez te prawdziwe lub wyimaginowane słabości tak, żeby nawet ci, którzy ofiarę dobrze znali, bali się z nią pokazywać, aby na nich to odium nie spłynęło. Sam pamiętam jak niektórym takim opiniom ulegałem. Na przykład wydawało mi się, że taki Kornel Morawiecki, to postać niespecjalnie godna uwagi. Radykał, który – choć ma duży dorobek – to potrafi tylko przewracać w studiu wyborczym okrągły stolik. I tkwiłem w tym przekonaniu, aż do momentu, kiedy usłyszałem jego sejmowe przemówienie jako Marszałka Seniora. Napisałem wówczas na FB:
Miałem zawsze duży szacunek dla pana Kornela Morawieckiego, za jego niezłomność i kolosalną robotę organizacyjną na Dolnym Śląsku, ale przyznam, że nie pamiętałem o nim, kiedy układałem sobie w głowie listy najwybitniejszych Polaków ostatnich lat.
Po wysłuchaniu tego orędzia, muszę zawstydzony Was wszystkich poinformować:
TO WYBITNY, BARDZO MĄDRY CZŁOWIEK. Do tego wyjątkowo młody, bo ma odwagę wybiegać myślą w przyszłość. Nie wiem dlaczego nazywają go Seniorem?
Potem, kiedy poznałem go osobiście i ludzi go otaczających dzięki przyjaźni ze Stanisławem Gebhardtem, zdecydowanie utwierdziłem się w tej opinii.
Na szczęście byłem odporny na próby wmawiania nam, że Olszewski jest pełen nienawiści i do tego nieudolny śpioch, że Macierewicz to szaleniec i rosyjski agent, że o. Rydzyk to antysemita, prymityw i „biznesmen z Torunia”, że Kaczyńscy, że Ordo Iuris, że obrońcy życia, że różni księża i biskupi, że nawet najwięksi święci XX wieku – Kolbe, Wyszyński, Wojtyła, matka Teresa – że na każdego coś się znajdzie. Nie wierzyłem, bo niektórych znałem osobiści, a o innych wiedziałem dużo. I miałem wcześniejsze doświadczenia z niszczeniem polskich chadeków. Ale w opinii wielu moich znajomych stawali się uosobieniem wszelkiego zła. Na ogół zapytani – dlaczego? – nie umieli odpowiedzieć, ale było to dla nich oczywiste. Przejęta przez postkomunistyczny aparat i ich opozycyjnych sojuszników, leninowska metoda, działa niezawodnie. Mechanizmy potwierdza lektura psychologów społecznych, takich jak Aronson, Cialdini, Kahnemann.
Ktoś zapyta – a obecna władza? Przecież Tusk nie siedział przy okrągłym stole. Nawet przez pewien czas cały KLD należał do PC. Wywodzą się też z ruchu opozycyjnego niemającego korzeni w żadnej frakcji PZPR. Do tego przecież komuniści byli podporządkowani sowieckiej Rosji, a Tuskowi bliżej do Zachodu, szczególnie do Bliskiego Zachodu. Więc czy Pan przypadkiem nie naciąga, panie Drozdek?
Tak, to właśnie jest ciekawe. Otóż, raz w życiu rozmawiałem z Donaldem Tuskiem. To było na posiedzeniu Rady Politycznej Porozumienia Centrum. Oni tu przystąpili, bo byli przeciwni okrągłemu stołowi. Kiedy jednak prezydent Wałęsa poprosił Jana Krzysztofa Bieleckiego o stanięcie na czele nowego rządu, w jednym z warszawskich mieszkań odbyła się narada kierownictwa KLD. Rozpoczął Janusz Lewandowski: „Panowie, Krzysiek (chyba nazwał go drugim imieniem) ma kierować Rządem. To zupełnie zmienia naszą sytuację. W tej chwili w Polsce ukształtował się przy okrągłym stole najbardziej wpływowy układ. My jesteśmy do niego w opozycji. Warto się zastanowić, czy można będzie skutecznie sprawować władzę i kierować rządem pozostając w opozycji. Czy nie lepiej przystąpić do tego układu i zmieniać go od wewnątrz?”
Dyskusja trwała kilka godzin, skończyła się głęboką nocą. Niedługo po tym KLD wystąpił z PC, a za jakiś czas połączył się ze stanowiącą „solidarnościowy” element układu okrągłego stołu Unią Demokratyczną, tworząc Unię Wolności. Dziś założona przez Donalda Tuska Platforma Obywatelska przejęła funkcję politycznej ochrony struktur, często niewidzialnych, będących kontynuacją tamtego aparatu peerelowskiego. Ciągle słyszę, że przecież starzy komuniści w większości wymarli lub przeszli na emeryturę. Rzeczywiście, ludzie się zmieniają. Ale logika układów, relacji i wpływów w tych strukturach pozostaje.
Dawno stwierdzono badając sytuację w Ameryce Łacińskiej, że istnieją niezawodne mechanizmy kooptacji do układów nowych ludzi, którym można zaufać, że się podporządkują i nie będą czegoś zmieniać na tyle, żeby rozproszyć więzi i wewnętrzną solidarność, które dają pozycję uprzywilejowaną w społeczeństwie. Oni wiedzą, że przez daleko posunięte zmiany mogą stracić wszystko. Bo ich wpływy i dochody istnieją nie z powodu jakiś specjalnych talentów, tylko z powodu miejsca w najczęściej nieformalnej strukturze społeczno-instytucjonalnej. Wiedzą też, że takie układy trzeba wzmacniać przez ostrożne włączanie nowych ludzi. Kiedyś byłem radnym w nieistniejącym już miasteczku podwarszawskim. Przynajmniej dwa razy dostałem tego rodzaju propozycje. „Wpisowym” jest jakiś udział w procesie korupcyjnym, czy innej nieuczciwości. Bo to uzależnia i gwarantuje lojalność.
Nic więc dziwnego, że wrogami nr 1 takiej władzy są ci, którzy próbują skutecznie zwalczać korupcję oraz ci, którzy chcą budować więzi i struktury społeczne dla wszystkich wykluczonych, w ten sposób włączając ich z powrotem do grona obywateli mających wpływ na rzeczywistość. Przywódców trzeba oczernić i jak się da eliminować, a struktur zakazywać, lub marginalizować. Układ rządzący do niedawna zadawalał się głównie walką werbalną. Po 13 grudnia ub.r. wrócił do naciągania prawa, oskarżeń, prokuratury i więzień. Z korupcją już nikt nie walczy. Za duże ryzyko, można skończyć jak Kamiński, Wąsik i Ziobro.
Tylko że takie społeczeństwo traci szanse na rozwój. Dodam jeszcze, że pasywność wszystkich postkolonialnych i postkomunistycznych instytucji administracji publicznej, ma swe źródło w strachu przed podejmowaniem decyzji. To jedna z głównych przyczyn słabości i niewydolności instytucji, przed którymi ostrzegają ekonomiści. Słyszałem opinię od wybitnego eksperta, że administracja publiczna, to sektor, który od czasów PRL zmienił się najmniej. Jako socjolog zarządzania proponowałem zmiany w kilku instytucjach, w których wcześniej pracowałem. Zawsze słyszałem: „teoretycznie to słuszne, ale u nas zupełnie niemożliwe”. W czasie dyskusji na ten temat z kilkoma kolegami zatrudnionymi za pierwszego PiS w instytucjach rządowych, zgodziliśmy się, że są dwie rzeczy, które mogą być przyczyną jakiś zmian w polityce resortów. Albo kiedy ministrem zostanie jakiś profesor, który ma własne zdanie, albo kiedy przyjdzie dyrektywa z Unii. Praktycznie się nie zdarza, żeby trudna decyzja była wypracowana i podjęta przez urzędników, niezależnie od szczebla. Teraz zaś, po dramatycznych doświadczeniach dwóch urzędniczek z Ministerstwa Sprawiedliwości, niemożliwe stanie się także prawdziwe wykonywanie poleceń ministrów. Lęk się wzmógł i urzędnicy tylko udają, że podejmują nierutynowe zadania. Administracja jest pasywna, zupełnie nietwórcza i nie adaptacyjna. Będziemy tylko przegrywali.
Teraz Polska rozwija się jeszcze dość dynamicznie, ale zaczną się mnożyć bariery. Najważniejsza to demografia. Dotąd średnia wieku pracujących Polaków jest niższa niż w Unii, dlatego jesteśmy bardziej otwarci na innowacje i zmiany, rozwijamy się więc szybko. Za dwadzieścia lat staniemy się od średniej starsi. Z powodu starzenia zatrzymał się już rozwój Japonii i krajów unijnego centrum, z Niemcami na czele. Dla nas będzie to dużo bardziej dotkliwe, bo nie mamy tych zasobów, które oni sobie wypracowali przez lata – innowacyjnej i wydajnej kultury organizacyjnej oraz nagromadzonego bogactwa.
Druga sprawa to brak kapitału społecznego, który według badań jest u nas jednym z najsłabszych w Unii. Dotąd nasz rozwój polegał na indywidualnej zaradności pojedynczych przedsiębiorców. Przy pewnym jednak rozwoju kapitalizmu, kapitał społeczny staje się niezbędny, bo zadania mają coraz szerszy horyzont i wyższy pułap. My tymczasem nic nie robimy, żeby go budować. Rząd Tuska i stojące za nim struktury postkomunistyczne, robią wszystko, żeby go osłabić, bo naród potrafiący coś robić wspólnie i wierzący, że wspólnym wysiłkiem może wpływać i zmieniać przyszłość, jest dla nich jednym z najpoważniejszych zagrożeń. Dlatego właśnie naszą wspólnotowość atakują.
Tymczasem narastające nierówności w większości rozwiniętych krajów generują napięcia zamieniające się na postawy egoistyczne i agresywne. Dalsze konflikty rozwijają się za pomocą sprzężenia zwrotnego, w tym spirali nienawiści. W takich warunkach bezpieczeństwo Polski w najbliższych latach jest faktycznie zagrożone. Z jednej strony możemy się stać unijną peryferią, bez znaczenia i wpływu, z drugiej, jak się ci drudzy pozbierają, to mogą nas potraktować jak Ukrainę. Polska więc musi stawać się coraz silniejsza i lepiej zorganizowana.
Trzeba zrobić wszystko, żeby wypracować i wprowadzić w życie model społeczno-ekonomiczny zapewniający szybki rozwój. Nie będzie to możliwe jeżeli u władzy będą przedstawiciele „struktur grzechu”, które boją się zorganizowanego i dynamicznego społeczeństwa dążącego do daleko idących zmian. Tacy, których jako swój aparat rządzenia stworzyli komuniści, a którzy kiedy sytuacja się zmieniła nie przestali być sobą, ale zmienili orientację z komunizmu, na wolny rynek, a z oparcia o sowiecką Rosję, w oparcie o dążącą do centralizacji lewicowo-liberalną Brukselę. Samoorganizacja społeczeństwa jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem. Przejęcie zaś kontroli nad Polską przez dowództwa polityczne zachodnich przyjaciół, może przywrócić im stabilną pozycję nadrzędną jako zaufanego aparatu obcych, ale za to silniejszych i bogatszych.
Jeżeli więc ten system się domknie, to Polska traci szansę na podmiotowość, na rozwój i na bezpieczeństwo. Tracimy w ten sposób też szansę na powroty z saksów rodzimych migrantów, którzy mogą nam przywieźć swoje umiejętności organizacyjne i technologiczne, bo pracowali w krajach o bardziej rozwiniętej i przystosowanej do konkurencji kulturze organizacyjnej. To jedyna szansa na zmniejszenie złych skutków kryzysu demograficznego i podniesienie kompetencji Polaków. Do kraju hamowanego przez Tuska nie wrócą, a bez tego przegramy.
Dlatego będę głosował na łobuziaka Nawrockiego. A co mi tam. Też ze mnie w młodości było niezłe ziółko! Ale szczegółów Wam nie opowiem, żebyście nie poskarżyli Tuskowi.
Link: