Przegrana bitwa Polonii amerykańskiej

Jeśli pojawiają się głosy, że Polacy w USA zdecydowali o wyborze prezydenta, to są to opinie uprawnione. Jeśli zaś pojawiają się głosy, że wpływ Polonii na obsadę Białego Domu był minimalny lub żaden, to również są to opinie uprawnione. Na czym polega paradoks? Na tym, że mamy do czynienia z twierdzeniami średnio poinformowanych dziennikarzy lub politologów, a nie mamy jakichkolwiek dowodów empirycznych. Być może sztaby wyborcze dysponują wewnętrznymi badaniami, być może przeprowadzają badania. Jest to jednak wątpliwe, gdyż Polonia amerykańska jest zbyt małą grupą wyborczą i – co najważniejsze – nie wydaje pieniędzy na politykę. Stąd jej znikome, a praktycznie żadne, znaczenie polityczne.

W Michigan bez walki

Relatywnie spore wpływy polityczne Polonii, poparte charakternymi politykami na szczeblu federalnym i lokalnym, skończyły się mniej więcej w połowie lat 80. Czasy jako takich zdobyczy politycznych i sukcesów w tej dziedzinie, czasy choćby prominentnych kongresmanów z Chicago – Romana Pucińskiego i Dana Rostenkowskiego – minęły dawno. Widoków na lepsze nie ma, bo wystarczy przykładowo pobieżna kwerenda po członkach rad miast z silną polską populacją – Nowy Jork i Chicago – aby przekonać się, że ze świeczką trzeba szukać polskich nazwisk. I bezowocnie. Pojawiające się polskie nazwiska na szczeblu stanowym czy nawet w Kongresie federalnym mówią nam tyle, że jedynie te nazwiska brzmią po polsku, ale już z Polonią i Polską niewiele mają wspólnego.

Polonia amerykańska liczy sobie 10 milionów, choć dane spisu ludności pokazują 8,5 miliona. Nie każdy jednak w spisie uczestniczy i nie każdy wypełnia pochodzenie etniczne. Z kolei muzułmanów arabskiego pochodzenia jest „zaledwie” 3,5 miliona i są to szacunki te najwyższe. Dlaczego wspominam o muzułmanach?

Duże ich skupiska mamy w Michigan, ważnym stanie, bo zazwyczaj w wyborach prezydenckich stanie wahadłowym (swing state). Oba sztaby zabiegały o poparcie tej grupy wyborców, w szczególności w dwóch miasteczkach: Dearborn i Hamtramck. Poparcie obu burmistrzów, mimo jawnych i zdecydowanie proizraelskich deklaracji, zdobył Donald Trump. Te decyzje ogłaszano przy fanfarach i z dużym nagłośnieniem stacji telewizyjnych. Z pewnością były warunki udzielenia poparcia.

Populację muzułmanów w tym stanie ocenia się na 242 tys., czyli 2,75% ogółu ludności. W Michigan 785 tys. osób identyfikuje się jako Polacy, co stanowi prawie 8% populacji stanu. Żadnego znaczącego wydarzenia, że starano się w Michigan o głosy Polaków nie pokazano, bo takiego nie było. Amerykańscy Arabowie zyskali zapewnienia Trumpa, że będzie czynił wszystko, aby na Bliskim Wschodzie zapanował pokój. Polonia – nic.

Pensylwania oddana

Pojawiały się także opinie, że to Polacy w Pensylwanii wybrali Trumpa na prezydenta. O naszych rodakach w tym „swing state” wspomniała podczas debaty telewizyjnej w Filadelfii wiceprezydent Kamala Harris. Krzyczała do Trumpa, co zamierza on powiedzieć do 800 tys. naszych rodaków zamieszkujących ten stan, skoro chce iść na ustępstwa wobec Władimira Putina. Rzecz w tym, że na tym się skończyło. Ze względów bezpieczeństwa odwołano wizytę Trumpa w amerykańskiej Częstochowie, kiedy przebywał tam prezydent Andrzej Duda.

Ze strony obu sztabów jakichś szczególnych wysiłków skierowanych do tutejszej Polonii nie było. Pojawiło się kilka oświadczeń popierających jednego lub drugiego kandydata, podpisanych w imieniu Polonii mało znanymi nazwiskami, i tyle. Nie było spotkań z Polonią, nie było rozmów. Głosy Polaków w Pensylwanii mogły przysłużyć się do wybrania Trumpa, ale nie były dominujące. Bo tak samo głosowali w Pensylwanii Rosjanie – populacja 155 tysięcy, Latynosi, których znacznie przybyło – 1,5 miliona czy w końcu Amerykanie niemieckiego pochodzenia, których żyje w „Keystone State” aż 3,5 miliona. Polonia oddała kolejne głosy bez jakichkolwiek warunków.

W wyborach 2016 Trump zdecydował się na przyjazd do Chicago i w siedzibie Związku Narodowego Polskiego spotkał się z Polonią. W ostatniej kampanii, choć wielokrotnie w tym mieście się pojawiał, nie było takiego wydarzenia. Owszem, zadzwonił do uczestników obchodów 80-lecia powstania Kongresu Polonii Amerykańskiej. Owszem, znalazł w Chicago czas na spotkanie z Markiem Popiełuszko, bratankiem śp. ks. Jerzego. Trump wydał nawet w 40. rocznicę zamordowania kapelana „Solidarności” specjalną rezolucję, dwustronicowy, dobrze zredagowany dokument. W Nowym Jorku z kolei przyjął przedstawicieli komitetu organizacyjnego Parady Pułaskiego i udzielił wywiadu Telewizji Republika. Na tym się skończyło.

Żaden ze sztabów wyborczych nie miał jakiegoś szczególnego przesłania do Polonii, aby to właśnie ich poprzeć w wyborach. Żaden nie wykazywał potrzeby walki o polonijnego wyborcę. Bo też Polonia była na uboczu.

Inni potrafią

Szacuje się, że społeczność żydowska w Stanach Zjednoczonych liczy 7,5 miliona osób, co stanowi około 2,4% całkowitej populacji, czyli mniej niż Polaków. W tym przypadku mówimy jednak o zorganizowanej sile, głosującej różnie, zazwyczaj z niewielką przewagą na demokratów, ale jednak taką, o którą trzeba się starać. I to mocno. Głównie dlatego, że za tą siłą stoją ogromne pieniądze. Tylko jedna organizacja, American Israel Public Affairs Committee, wydała w tym cyklu wyborczym grubo ponad 100 milionów dolarów. Z kolei izraelsko-amerykańska miliarderka, Miriam Adelson, mająca zresztą rodzinne korzenie w Polsce, sama przekazała Trumpowi 100 mln dol. Tak uczyniła też w 2016 i 2020 roku. Za pierwszym razem zażądała w zamian przeniesienia stolicy Izraela z Tel Awiwu do Jerozolimy i tak się stało. Jak to się, mówi, w polityce nie ma nic za darmo. Polonia w polityce nie ma nic, bo nic nie daje, poza głosem wyborczym, który nie jest uwarunkowany postulatami. Amerykańscy Żydzi otrzymali od prezydenta-elekta zapewnienie o bezwarunkowym poparciu Izraela.

Kolejna grupa, z którą każdy polityk się liczy. Latynosi odnotowali drugi najszybszy wzrost wśród głównych grup rasowych i etnicznych w elektoracie USA od wyborów prezydenckich 2020. Szacunki mówiły, że w tym roku uprawnionych do głosowania było 36,2 miliona Latynosów, w porównaniu z 32,3 miliona w 2020 r. Co roku około 1,4 miliona Latynosów uzyskuje prawo do głosowania. Prognozy głoszą, że Latynosi stanowili aż 14,7% wszystkich uprawnionych do głosowania w listopadzie 2024 roku, co jest nowym rekordem. Ten udział stale się podnosił w ciągu ostatnich dwóch dekad i wzrósł z 13,6% w 2020 roku. Dla porównania, w 2000 Latynosi stanowili zaledwie 7,4% uprawnionych do głosowania w USA. Już teraz widać, że wywalczyli dużo stanowisk w nowej administracji.

Tańce i pierogi

Tylko te trzy przykłady – jakże różne liczebnie – dają pojęcie o charakterze wyborów: działania polityczne, celowe i ukierunkowane, są prowadzone tam, gdzie mamy do czynienia z blokiem wyborczym. W przypadku Polonii tego powiedzieć nie możemy. Mamy bezwolną masę, bez struktury politycznej i zasobów finansowych. Polonia nie stawia warunków, bo nie jest w stanie tego zrobić. Z dość zorganizowanej siły politycznej jaką był Kongres Polonii Amerykańskiej pozostała atrapa, coś co się nazywa jedynie „name recognition”, rozpoznawalność nazwy.

Polonia nie ma ambicji politycznych, nie ma silnych organizacji, nie przeznacza pieniędzy i zniknęła nawet z lokalnej polityki. Nie ma przywódców z aspiracjami. Jeśli nawet burmistrzem jakiegoś miasteczka gdzieś w New Jersey czy Illinois zostanie Polak, to na całość oceny nie ma to żadnego wpływu.

Z Polonią amerykańską stało się to, na czym dawniej zależało komunistom: aby nie zajmowała się polityką, zastępując ją tańcami ludowymi i propagowaniem na ziemi Waszyngtona pierogów. To co nie udało się komunistom, przyszło jakby samo: siły politycznej pozbawiła się sama Polonia, nie trzeba było jej w tym pomagać. Oddano pole bitwy bez walki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *