Polska nie szanuje i nie popiera swej emigracji

Z prof. Kazimierzem Braunem rozmawia Marek Bober

Marek Bober: Często słyszymy, że Polonia od wielu lat nie ma siły politycznej. Dawniej jednak mieliśmy wpływowych polityków, w tym kongresmanów, gubernatorów, burmistrzów czy radnych. Jak to wyglądało w Buffalo? Czy w tej chwili Polonia – obojętnie jaka jest – odgrywa jakąś rolę w lokalnej polityce?

Kazimierz Braun: Rzeczywiście, w chwili obecnej nie widać na scenie politycznej Ameryki jakiegoś wpływowego polityka przyznającego się do polskich korzeni. Gdy znalazłem się w Ameryce w połowie lat 80. było inaczej. Szarą eminencją polityczną był profesor Zbigniew Brzeziński, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego w administracji prezydenta Cartera. Miałem okazję zetknąć się z nim kilka razy na konferencjach naukowych.

Dan Rostenkowski, kongresman z Chicago, był w tym czasie jednym z najpotężniejszych przywódców Izby Reprezentantów amerykańskiego Kongresu, w którym zasiadał przez 36 lat. W 1995 jego przeciwnicy doprowadzili do jego upadku, a nawet uwięzienia – czysto polityczna rozgrywka. Wielką postacią na amerykańskiej scenie politycznej był Alojzy Mazewski, przez 20 lat (1968-1988) prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej, z którym bardzo liczył się rząd amerykański. Prezes Mazewski wielokrotnie spotykał się z kolejnymi amerykańskimi prezydentami, a przez prezydenta Ronalda Regana był włączony do zespołu opracowującego amerykańską politykę wobec Polski po wprowadzeniu stanu wojennego.

W lokalnej polityce Buffalo, a nieco szerzej w regionie nazywanym „Western New York” – zachodnia część stanu Nowy Jork – odgrywają od czasu do czasu rolę ludzie o polskich korzeniach. Nie są to jednak Polacy – tylko Amerykanie polskiego pochodzenia. Na przykład obecnym „County Executive” hrabstwa Erie (obejmującym Buffalo), a więc kimś w rodzaju polskiego starosty, jest od 2012 roku Mark Poloncarz, wybrany na czwartą już kadencję. Poprzednio stanowisko to zajmowali Ed Rutkowski, a po nim Dennis Gorski. Wielu jest tutaj takich działaczy – Amerykanów polskiego pochodzenia. Ci ludzie nie mówią po polsku. Nie mają jakichś szczególnych związków z Polską. Nie sądzę, aby ich pochodzenie miało jakikolwiek wpływ na ich bieżące działania i decyzje.

Kazimierz Braun sfotografował swoją rodzinę nad wodospadem Niagara, 1986. Od lewej: córka Justyna, syn Grzegorz, córka Monika z córeczką Anią, żona Zofia.

Warto też wspomnieć, że stan Nowy Jork, na którego terenie leży Buffalo, od dekad był rządzony przez Demokratów i taka też była afiliacja ogromnej większości miejscowej Polonii. Z Partią Demokratyczną uważaną tradycyjnie za partię ludzi pracy utożsamiały się masy polonijne. Tak trwało do wczesnych lat powojennych. System ten został zachwiany przez dwa dramatyczne wydarzenia.

Po pierwsze, właśnie Demokraci rządzący w Albany (stolicy stanu) i w mieście Nowy Jork wprowadzili ustawodawstwo, które spowodowało masowy i gwałtowny napływ ludności kolorowej z południa USA do stanu Nowy Jork, w tym do Buffalo, a to z kolei, łańcuchową reakcją, było przyczyną dezintegracji, a następnie w ogóle likwidacji, polskich dzielnic, z których Polacy zostali wyrugowani.

Mówiąc o tych sprawach nie można przy tym nie widzieć procesu zmian, jakie dotknęły samą Partię Demokratyczną, która stopniowo przekształcała się w partię wielkiego biznesu, a rolę opiekuna klasy średniej, a także mniejszości etnicznych, przejmowała stopniowo Partia Republikańska. Do niedawna Partia Demokratyczna zdawała się zmierzać do sprowadzenia Ameryki do poziomu „republiki bananowej”, albo do systemu totalitarnego, w którym rządy prawa zastąpione są przemocą. Ale to nie jest temat naszej rozmowy.

Po drugie, Polacy zostali gwałtownie obudzeni ze swego „American Dream”, snu-marzenia o wielkiej, przyjaznej, dającej wszelkie szanse Ameryce, poprzez uświadomienie sobie katastrofalnej dla Polski zdrady teherańskiej, przypieczętowanej w Jałcie. Na konferencjach „wielkiej trójki” (Roosevelt, Churchill, Stalin) Ameryka praktycznie, a zarazem skrycie, zdradziła Polskę.

Jest takie słynne zdjęcie prezydenta Roosevelta przyjmującego w Białym Domu delegację przywódców Polonii, w tle jest mapy Polski z roku 1939 roku. Roosevelt ubiegał się na jesieni 1944 roku o elekcję na czwartą kadencję. Chciał zapewnić sobie głosy Polonii. Kazał na spotkanie z Polakami zawiesić w swoim gabinecie wielką mapę z Polską w granicach z 1939 – że niby o taką Polskę walczy. Było to bezczelne kłamstwo i paskudna manipulacja, bowiem już na konferencji w Teheranie (28.XI-1.XII.1943) oddał całą Polskę wschodnią Sowietom, co ukrywał. Zdrada Polski została potwierdzona na konferencji w Jałcie (4-11.II.1945) i dopiero wówczas wyszła na jaw.

Okazało się wtedy również jak wrogie stanowisko wobec Polski, najwierniejszego alianta, zajął brytyjski premier Winston Churchill. To był cios dla wszystkich Polaków, szczególnie silny dla żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, wciąż walczących z Niemcami. Dla amerykańskiej Polonii haniebna postawa amerykańskiego prezydenta była odczuwalna najwyraźniej. A to odwróciło bardzo wielu niepodległościowo nastawionych amerykańskich Polaków od Ameryki. I równocześnie niejako zdegradowało amerykańską Polonię – bo Polska przestała być broniona i popierana przez Amerykę. A Polacy amerykańscy przestali być synami narodu, cennego sojusznika, a stali się kłopotem, w najlepszym wypadku łatwo wypieranym wyrzutem sumienia. Zaś sami Polacy żyjący w Ameryce – zdradzeni i opuszczeni przez Amerykę, zaczęli się szybciej amerykanizować, jakby ukrywając swoją przynależność etniczną.

Ta zdrada, paradoksalnie, zaczęła pogłębiać różnice w stosunku Polaków do Ameryki – różnice pomiędzy Polakami mieszkającym w kraju i Polakami mieszkającymi w USA. Bowiem w kraju, mimo zdrady, utrzymywał się mit Ameryki. Powszechne było pielęgnowanie wizerunku Ameryki jako wielkiego przyjaciela, obrońcy, a także krainy mlekiem i miodem płynącej. Choć oficjalna propaganda komunistyczna zohydzała Amerykę jako „podżegacza wojennego”, „kraj wyzysku klasy robotniczej” i „przywódcę zachodniego imperializmu”. Ale nikt sobie nic nie robił z tej propagandy. Natomiast Polacy amerykańscy i Amerykanie polskiego pochodzenia już dobrze wiedzieli, że Ameryka nie jest ani przyjacielem, ani obrońcą. A życie w Ameryce może być także bardzo ciężkie i trudne.

Po przemianach 1989 roku ten mit przyjaznej Ameryki, pewnego sojusznika i obrońcy, przyjęły również elity władzy w kraju, co doprowadziło w ostatnich latach to bezwarunkowego, bezkrytycznego, a przy tym ogromnie niebezpiecznego dla Polski, popierania amerykańskiej wojny z Rosją na Ukrainie. Gdy wiele autorytetów polonijnych zabrało głos sprzeciwiając się wciąganiu Polski do wojny – zostali zrugani przez ambasadora RP.

Polacy zamieszkali w Ameryce oraz Amerykanie polskiego pochodzenia, których Polska wciąż obchodzi, wiedzą dobrze, że Ameryka Polski nie będzie bronić. Ta gorzka wiedza sięga zdrady teherańskiej i jałtańskiej, ale obejmuje także kolejne analogiczne decyzje Ameryki: oddanie komunistom połowy półwyspu koreańskiego – warto pamiętać, że w Korei zginęło wielu Polaków, amerykańskich żołnierzy; oddanie całego Wietnamu komunistom – w kraju nikt sobie nie uświadamia, że wśród przeszło 40 tys. amerykańskich żołnierzy, którzy tam zginęli, było wielu Polaków; najpierw zachęcanie Węgrów do walki z Sowietami w 1956 roku, a potem ich całkowite opuszczenie; w ostatnim latach opuszczenie wiernych Ameryce Afgańczyków.

Tak więc w Ameryce zarówno światłe umysły, jak przeciętni Polacy i Amerykanie polskiego pochodzenia wiedzą dobrze, że Polska nie może liczyć na Amerykę. A ponieważ jest to stanowisko całkowicie przeciwne polityce bezwzględnego sojuszu z Ameryką głoszonej do niedawna przez władze krajowe, więc też różnice między Polonią amerykańską a krajem się pogłębiły – niewątpliwie ze szkodą dla szeroko pojmowanej „sprawy polskiej”, która powinna być nadrzędna dla wszystkich Polaków na całym świecie.

Jakie są główne przyczyny tego, że nie odgrywamy w Ameryce większej roli politycznej? Czy to słabość organizacyjna, brak dobrych liderów? Czy po prostu mamy to na co zasłużyliśmy? A może skąpimy pieniędzy na politykę? Może nie chcemy mieć w miarę przyzwoitej reprezentacji politycznej?

Mówmy po kolei. Słabość organizacyjna? Myślę, że tak. Polskie organizacje zarówno na szczeblu lokalnym, jak ogólnokrajowym, nie posiadają już takiej siły przebicia, jaką miały kiedyś. Wydaje się, że szczególnie dotyczy to Kongresu Polonii Amerykańskiej.

Brak dobrych liderów? Rzeczywiście, w chwili obecnej nie ma chyba w Ameryce żadnego przywódcy politycznego o polskich korzeniach, który zaistniałby na poziomie ogólnokrajowym. Trzeba jednak wskazać, że było i jest w Ameryce kilku, szeroko rozpoznawalnych, biskupów polskiego pochodzenia. Wielką postacią jest nadal, choć przeszedł na emeryturę, kardynał Adam Majda, który był arcybiskupem Detroit. Bardzo znanym hierarchą jest biskup Thomas Paprocki ze Springfield. W Buffalo przez kilka lat biskupem ordynariuszem był Edward Kmieć. Są i inni biskupi polskiego pochodzenia: Jerome Listecki w Milwaukee, Bruce Lewandowski w Baltimore, Witold Mroziewski w Brooklynie, Thomas Wenski w Miami, David Walkowiak w Grand Rapids, Jan Kopacz w Jackson i kilku innych.

Znany jest również prałat Anthony Czarnecki, przewodniczący Polish Apostolate Committee – Komisji Polskiej przy Konferencji Biskupów Amerykańskich, złożonej z duchownych i świeckich, obejmującej zasięgiem całą Amerykę. Byłem jej członkiem przez kilkanaście lat. Komisja spotyka się w „Amerykańskiej Częstochowie” pod miastem Doylestown w Pensylwanii. Jest tam wybudowany przez Polonię wielki kościół – Narodowe Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej, klasztor Ojców Paulinów, dom pielgrzyma, księgarnia, cafeteria, a także rozległy cmentarz. Komisja wypracowuje programy duszpasterskie dla Polonii, organizuje konferencje, rekolekcje i pielgrzymki, opiekuje się muzeum Jana Pawła II w Waszyngtonie. Przedstawia sprawy polskie Episkopatowi Amerykańskiemu. Wypowiada się też w sprawach polskich. Między innymi zajęła aktywną postawę w obronie Radia Maryja.

Czy więc mamy to, na co zasłużyliśmy?

Zapewne. Zapewne sami Polacy, a w następnych pokoleniach Amerykanie polskiego pokolenia, sami się zmieniali – wyrzekając się polskiego dziedzictwa, polskich tradycyjnych wartości, polskiego języka. Ale niewątpliwie przyczyniła się do tego w równym stopniu polityka władz polskich, zarówno komunistycznych, jak postkomunistycznych, która marginalizowała, a także po prostu zwalczała, amerykańską Polonię; zresztą także i Polonię w innych krajach.

W czasach zaborów polska emigracja w Ameryce uważała się za depozytariusza tradycji Polski niepodległej. W końcowych latach XIX wieku krążyły tutaj i były dyskutowane plany utworzenia na terenie stanu Illinois osobnej, wielkiej enklawy, mającej charakter wolnego Państwa Polskiego. Polonia amerykańska była ponownie depozytariuszem marzenia o Niepodległej w czasach zniewolenia Polski przez komunizm i podporządkowania jej Sowietom. Diaspora polska na całym świecie podejmowała działania zmierzające do podtrzymywania pamięci o Niepodległej, a także podejmowała uparcie praktyczne prace nad odzyskaniem niepodległości. Taką pracę wykonywała paryska „Kultura”, taką pracę prowadziła rozgłośnia polska Radia Wolna Europa, takie były cele polskich organizacji emigracyjnych. Więc władze komunistyczne zwalczały Polonię, nasyłały do niej szpiegów, werbowały donosicieli, na wszelkie sposoby marginalizowały Polonię. Nie dopuszczały do kraju wiadomości o zagranicznych sukcesach artystycznych czy sportowych Polaków, o dokonywanych przez nich badaniach naukowych, czy pracach inżynierskich – poczynając od Ralfa Modjeskiego (Rudolfa Modrzejewskiego, syna aktorki Heleny Modrzejewskiej), znanego budowniczego wielu mostów w Ameryce. Postacią bodaj zupełnie nieznaną w kraju pozostał Janusz Żurakowski, polski pilot wojskowy, po wojnie w Anglii, następnie w Kanadzie, znakomity konstruktor lotniczy, który był określany jako najlepszy na świecie pilot-oblatywacz.

I to się niewiele zmieniło po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Nadal Polacy mieszkający i pracujący za granicą uznawani są w kraju za jakichś gorszych Polaków. Choć ich działania odgrywały nieraz ważną rolę. W staraniach o przyjęcie Polski do NATO była to rola decydująca.

Od wielu już lat Polonia, zarówno w Ameryce, jak i w świecie, ubiega się o możliwość desygnowania – w drodze wyborów – swoich reprezentantów do polskiego parlamentu. Jak dotąd na próżno. A mogliby oni wnieść do polskiej polityki bardzo wiele.

Proszę posłuchać co mówi Cyprian Norwid na taki właśnie temat: Nasłuchałem się przez wiele lat mniemania od przyjezdnych z kraju, naczytałem się w krajowej prasie, i słyszałem nieraz, jakoby długo od kraju oddaleni nie mieli możności uprzytomnienia sobie potrzeb i dążeń krajowych. A przecież skoro szczegóły i detale miejscowe tracimy z oczu, pozostają przede wszystkim ogólne zarysy dobra, prawdy, i piękna. Czerpiąc z myśli Norwida, pisząc o nim dramat biograficzny, dodałem do tej jego przenikliwej obserwacji jeszcze i takie rozwinięcie: Zaprawdę, będąc od kraju oddalona, Emigracja kraj postrzega jaśniej w ogólnych zarysach, lubo szczegółów może nie rozróżniać. Dla nieznajomości owych szczegółów kraj Emigrację o niewiedzę o sobie sądzi, a toż właśnie szczegóły codzienne z pola widzenia usunąwszy jaśniej można widzieć, poznać i rozumieć inicjatywę Epok.

Otóż myślę, że lekceważenie emigracji przez oficjalne czynniki krajowe nie tylko szkodzi Polsce, ale rykoszetem odbija się w Ameryce i w innych krajach. Skoro sama Polska nie szanuje i nie popiera swej emigracji, nie chce słuchać jej głosu, to dlaczegóż mieliby ją szanować i słuchać obcy? A i sami emigranci, nie szanowani w kraju swego pochodzenia, nie wykorzystywani, nie czerpią już energii i motywacji dla swoich działań z bycia Polakami, lub, co najmniej, z utrzymywania więzi z krajem przodków.

A może skąpimy pieniędzy na politykę?

Polityka mierzona pieniędzmi jest biznesem, jak każdy biznes. Ludzie inwestują, jeśli spodziewają się owocowania swych inwestycji. Wpłacają pieniądze na kampanie wyborcze określonego kandydata do jakiegoś urzędu, licząc, że będzie bronił ich przekonań, wartości, wyznawanych przez nich idei, a na poziomie praktycznym, przyczyni się, na przykład, do ekonomicznego rozwoju jakiegoś miasta. Czy od jakiegoś polityka przyznającego się do polskości można obecnie oczekiwać, że będzie się upominał o wiarę przodków, o poszanowanie dla narodowego języka, o prowadzenie przez Polskę polityki służącej Polsce, a nie Ameryce? Albo, praktycznie, o remont jakiegoś polskiego kościoła? Czy takie oczekiwania można by łączyć w Ameryce z jakimś politykiem polskiego pochodzenia. Wątpię.

A może nie chcemy mieć w miarę przyzwoitej reprezentacji politycznej?

Nie sądzę, abyśmy nie chcieli. Ale skoro Polonia sama traci stopniowo swoją tożsamość, a zarazem kraj deklaruje, że nie potrzeba mu w Ameryce znaczących polityków wywodzących się z Polonii, to nie znajdują się już ludzie, którzy takie role i zadania chcieliby podejmować.

Kazimierz Braun – polski reżyser teatralny, profesor nauk humanistycznych, pisarz, emerytowany wykładowca uniwersytetu w Buffalo. Pracuje i mieszka w USA od 1985.

Fragment rozmowy z przygotowywanej do druku książki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *