Prezentujemy drugą część niepublikowanego dotychczas opowiadania Krzysztofa Gulbinowicza, które sam autor podzielił na dwa odrębne fragmenty. Tak jak pisaliśmy do redakcji PJC opowiadanie trafiło za pośrednictwem Zbigniewa Rutkowskiego. Jeszcze raz bardzo dziękujemy.
Krzysztof Gulbinowicz
– To nie ona jest ofiarą – szeptała gorączkowo – lecz ja, która to widziałam i muszę żyć nadal.
Rozmyślała nad tym, co leżało teraz za oknem. I nie była pewna, która z nich żyła naprawdę.
Niegdyś zapytała zaprzyjaźnionego mnicha w Nepalu: czym jest pustka? Odpowiedział, że nawet to jej gadanie jest złudzeniem. Tak mu wtedy wyszło. Wówczas nic z tego nie rozumiała. Teraz również czuła się podobnie – trochę jak wielkanocna wydmuszka: pstrokata i pusta zarazem. „Niech to diabli” – pomyślała.
Kiedy dokończyła herbatę, podeszła do okna i je zamknęła. Nie spojrzała ponownie w dół, choć ciągnęło ją, by pożegnać przyjaciółkę ostatnim skinieniem dłoni. Nie potrafiła jednak albo już nie chciała. Może stała się odrobinę mądrzejsza.
Położyła się do łóżka, przykryła głowę kocem i natychmiast zasnęła. Spała głęboko. Nie wiedziała jednak ile to trwało, kilka minut, godzin, czy kilka dni. Miała w tym czasie sen, w którym Bóg tworzył jej życie od nowa. W jego dłoniach stawała się uginaną na wietrze trzciną. Mimo, iż metafora ta odzwierciedlała wszystkie jej psychiczne upodobania i preferencje, obraz ten, już w chwili po przebudzeniu, rozjątrzył Gaję do żywego, jako że znowu nie miała wpływu na swoje życie. Stąd też, gdy otworzyła oczy, niemiłosiernie głośno wrzasnęła:
– Jeb się i rozmnażaj sam! – Bóg zaś milczał na to gajkowe przekleństwo.
Przetarła twarz, po czym rozejrzała się wokół. Nie rozpoznawała otoczenia i nie wiedziała, gdzie się znajduje. Bezwiednie przesunęła dłońmi po kanapie, aż trafiła na płócienny worek: ostatni ślad po istnieniu Gośki. Wszystko przypomniało się.
Wcześniej jednak, zanim zdołała zasnąć, ktoś pukał do drzwi. Zajęta piciem herbaty i własnymi myślami, nie otworzyła. Pukanie stawało się coraz bardziej natarczywe i wulgarne, a kiedy to nie pomogło, drzwi wyleciały z wielkim łoskotem. Wówczas ujrzała milicjantów i sanitariuszy w białych kitlach. Tuż za nimi, niczym stadko przestraszonych kurcząt, kotłowali się ciekawi rzeczy sąsiedzi. Pośród gorączkowej krzątaniny i padających pod jej adresem pytań, których w ogóle nie rozumiała, dobrze jednak zapamiętała, że przez cały ten czas kurczowo ściskała w dłoniach gogolową torbę podróżną.
Nie myślała jeszcze o tym konkretnie jako o swoim powrocie do ćpania. Przygarniając jednak zawartość torby do siebie, zdawała sobie sprawę, że dzięki temu co tam zostało, nawet jeżeli nie musi, może to jednak zrobić w dowolnie wybranej chwili. Świadomość tego dodawała jej otuchy, ale i przerażała zarazem.
Chciałaby o tym opowiedzieć, lecz nie miała komu; o czym zresztą byłaby to opowieść? Przychodziły jej do głowy różne pomysły, bo w jakiś sposób rozpaczliwie potrzebowała komunikacji ze światem, ostatecznie jednak, z braku osób bliskich, wybrała na powiernika ścianę w łazience. Tuż nad wanną napisała flamastrem jedno zdanie: „Stałam się ćpunką bez zaćpania!”.
Mijały dni, albo i tygodnie. Każdego poranka, tuż po przebudzeniu, potrzebowała godziny i dzbanka mocnej, zielonej herbaty, by wyrwać się ze stanu otępienia. Chciała dojrzeć w sobie coś więcej, niż tylko tępy ból. Nie potrafiła jednak określić, czym to „coś” mogłoby się okazać.
Prócz bólu, odczuwała wyłącznie strach. Zupełnie jednak nie miała pojęcia o tym, czego właściwie się boi? Czego naprawdę? Albo tylko wydawało się, że nie wie. Co rusz bowiem spoglądała na marynarski tobołek po Gośce. Patrzyła nań spod oka, jakby oglądała wroga, jednak się go nie pozbyła. – Nie ten czas – przeplatała słowa szeptem. – Jeszcze nie teraz…
Była pewna, że zachowując rzeczy po Gośce, trzyma w dłoniach nitkę, która może ją doprowadzić do odpowiedzi na pytanie: co się właściwie stało? Nie chciała już liczyć na własny umysł, jako że on właśnie okazał się najsłabszym ogniwem w łańcuchu tej historii. W jej głowie myśli kotłowały się niemal tak, jak wije się robactwo na kawałku zepsutego mięsa. Wszystko wydawało się możliwe.
Napisała o tym dwa krótkie zdania: „Trzymam jej rzeczy, jak topór zawieszony na nitce. Wisi tuż nad moją głową i każdego dnia obawiam się, że nitka puści”.
Włożyła kartkę do koperty i wysłała. Adresatem nie był nikt z jej przyjaciół, ale zwykły rzeźnik, którego poznała rok wcześniej, podczas wędrówki przez Bieszczady.
Opowiadał wtedy dziwne rzeczy, że jest specjalistą od odcinania kurzych łbów i ludzkich problemów zarazem. Wtedy brzmiało to niedorzecznie, ale właśnie teraz jego gadanie wydawało się najbardziej przekonującą opowieścią. Była pewna, że właśnie on zrozumie jej sytuację bez zbędnych komentarzy i wyjaśnień. Te bowiem, wyjaśnienia, mogły tylko zaciemnić i tak już nieczytelny obraz.
Czuła się dokładnie jak kura, której ktoś powinien odciąć zmęczony łeb. Wysłała kartkę pod adres sklepu mięsnego, gdzie pracował, z dopiskiem: pilne!
Zamiast rzeźnika, po kilku miesiącach odezwał się mnich z Nepalu. List był ciepły i mądry, jak jego nadawca. Rozpostarła na stole zawiniętą w płótno, jedwabną chustę, na której lama skreślił pędzlem kilka prostych słów po angielsku: „Nawet moje wielkie współczucie – pisał – nie jest TYM, czym jest TO…!”.
Na osobnej kartce z ryżowego papieru zachęcał, by: „Ćwiczyła nadal… mimo wszystko, albo właśnie dlatego…”.
Po odebraniu przesyłki z Nepalu – może to zresztą nie był Nepal, ale dom wariatów w pobliżu miasta – poczuła się nieco lepiej. Nabrała pewności siebie i przekonania, że teraz mogłaby wyrzucić z siebie haiku. Gotowa była jedynie pozornie – nic bowiem nie przypominało w niej lekkości opadającego liścia na moment przed stworzeniem albo zniszczeniem świata.
Odłożyła więc próby twórcze na inny czas.
Litery i zdania malowała wyłącznie kredką po ścianach pokoju. Choć zdarzyło się też pisanie szminką na lustrze w łazience czegoś takiego, co ją samą wprawiło w podziw: „Nie ma nic gorszego od obojętności ludzi dobrych”.
Nie musiała zastanawiać się, do kogo adresowała to zdanie. Przeciągając szminkę poza krawędź lustra, wiedziała dokładnie, że usuwa ostatnią wrażliwą tkankę ze swojego mózgu: przywiązanie do serdecznych przyjaźni.
Następnego dnia, tuż po przebudzeniu włożyła rozgrzaną głowę pod lodowaty strumień wody z kranu. Nie udało się jednak zamrozić mózgu, choć byłoby to sprawiedliwą nagrodą za dotkliwy ból czaszki. Po kurwach, szmatach i chybionych celach, nie spodziewając się tego, napisała jednak haiku: „Na świątynnym dzwonie siedzi motyl…”.
Powstało bez jej udziału, podobnie jak obraz sam się utrwala na negatywie kliszy fotograficznej. Czuła się jedynie soczewką, na której skupiły się promienie światła. Niczym więcej.
Odtąd motyl stał się jej obsesją. Chciała spojrzeć na to po ludzku, wyczuwając emocje pięknego owada. Nazwała to metafizyczną odmianą matematyki lub jakoś tak… Postawiła sobie proste pytanie: – Po co on w ogóle miałby siadać na świątynnym dzwonie? Na co liczył? Że odpocznie…?
Chciała napisać o tym więcej, ale potknęła się o kontrast między ogromem świątynnego dzwonu a kruchością i ulotnością owada. Może nie potrafiła też albo i nie chciała uznać, że pierwszy dźwięk, który wydobyłby się z serca mosiężnej masy, byłby ostatnią chwilą życia dla bielinka, a chęć odpoczynku – wyrokiem śmierci. Cokolwiek zadecydowało o tym, pragnienie skomentowania haiku zostawiła innym, bardziej otwartym i rogatym duszom.
Przez wiele tygodni, mimo dotkliwego bólu kręgosłupa i stawów w kolanach, siedziała w pozycji zazen i błagała wszystkie buddyjskie duchy, a nawet zwróciła się do demonów, by teraz nie opuszczały jej w tej szczególnej chwili. Sam ból nie przeszkadzał za bardzo. Wydawał się wręcz nieodzownym sprzymierzeńcem, jak chlaśnięcie bambusowym kijem po grzbiecie lub świadomość kary za winy rzeczywiste czy urojone.
Myśli ciągnęły Gaję w stronę okna. Domagało się tego jej głębokie poczucie zła w sobie. Próbowała zatem znaleźć jakiś praktyczny sposób, który byłby skokiem w przepaść, bez przepaści.
Któregoś dnia spojrzała na dębowy stół. Ręką zgarnęła wszystko, co znajdowało się na blacie. Na parkiet leciały szklanki, talerze i porcelanowe kubki, które przywoziła przez lata z Dalekiego Wschodu. Wtedy wlazła na wierzch i przykucnęła na krawędzi mebla. Siedziała tak jakiś czas. Mijały minuty, a może i godziny, nie pamiętała tego. Czekała na moment – ten, a nie inny. Który? Nie wiedziała.
Kiedy jednak wewnętrznym okiem ujrzała, że nie kuca już na stole, lecz siedzi okrakiem na framudze okna, z dołu zaś patrzy na nią Gogola i śmieje się jak głupia, wtedy uniósłszy ręce, wyjąc przeraźliwie runęła w dół. Opadając, widziała to, co przeoczyła wcześniej, albo chciała o tym zapomnieć.
Wspomniała potem, że to nie był film, lecz jeden obraz. Przedstawiał zagonioną do utraty tchu sukę, której ktoś przywiązał do ogona metalowy rondel. Biegała po podwórzu jak samonakręcająca się maszyna. W poczuciu przerażenia, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, kim był ten, kto przytroczył jej garnek, oraz z jakiego powodu to zrobił?
Straciła przytomność, gdy dotknęła stopami parkietu podłogi.
Po przebudzeniu, pierwszy raz od wielu miesięcy, bez obawy spojrzała w stronę okna. W kuchni zaparzyła zwykłą ekspresową herbatę w brudnej, tłustej od rosołku szklance. Uśmiechając się nad złożonością rzeczy, zapaliła kadzidło. Siadła w zazen, by w ten skromny sposób przeprosić Buddę, że od tylu miesięcy nie chciała być jego uczennicą. Ten zaś spoglądał z wysokości zdjęcia zawieszonego na ścianie.
Wszystko stało się naprawdę.
Albo i zawsze takie było.
Kto to wie?
Kilka dni później Gaja wyrzuciła wszystkie pozostałości po Gogoli do zsypu. Nie zajrzała nawet, co zawierało wnętrze torby. Potem wyjechała z miasta. Nikt nie wie dokąd.
Gośka Górecka „Gogola”, latem osiemdziesiątego pierwszego roku tamtego czasu, wyskoczyła z dziesiątego piętra wieżowca przy ulicy Drukarskiej we Wrocławiu. Jedni z jej przyjaciół próbowali później współegzystować w jej cierpieniu, wczuwając się w chwilę przed tym, jak poleciała głową w dół; inni uspakajali się, że spadała nie głową, lecz stopami w stronę chodnika, a poza tym – podkreślano – była tak zaćpana, że nie mogła nic odczuwać. Nawet egzystencjalnego bólu…
Ja zaś…
Cóż tam, ja…?