Otwarte okno – prolog

Przedstawiamy kolejne niepublikowane dotychczas opowiadanie Krzysztofa Gulbinowicza, które trafiło do naszej redakcji dzięki Zbigniewowi Rutkowskiemu. W następnym numerze PJC zamieścimy drugą część opowiadania, podzielonego przez samego autora na dwa odrębne fragmenty.

Krzysztof Gulbinowicz

Wysoki dom stał we Wrocławiu. W nim mały pokoik na ostatnim piętrze. Kuchenka metr na metr. Drzwi balkonowe bez balkonu. I okno.

Kiedy Gaja usłyszała nieśmiałe pukanie i otworzyła drzwi, nie wiedziała, czy Gogola stoi w progu zmęczona, zrezygnowana, czy zaćpana. Nie miało to zresztą większego znaczenia, jako że ich przyjaźń, nie potknęła się dotąd o jakiekolwiek warunki.

Gośka wyglądała dziwnie. Trochę jak nadymana przez rurkę żaba, w chwili gdy zastanawia się, czy jest jeszcze płazem, czy już tylko powietrzem. Mizernie wyglądała: ni to kurwa, ni święta.

Uchyliła szerzej drzwi i gestem dłoni zaprosiła delikwentkę do środka.

– No i co? – zapytała po chwili.

– Musisz być taka…

– Jaka?

– …głupia!

– Naprawdę?.

– Nigdy nie mów: „no i co?”.

Przekraczając próg, Gośka nie spoglądała na Gaję, lecz gdzieś obok.

– Czepiasz się, Gosiu…

– Odpierdol się!

– Jeszcze rok temu nie przeklinałaś.

– Wysłałam ci kartkę, że wracam.

– Jaką kartkę?

– Tydzień temu.

Kiedy to powiedziała, nie była jednak pewna, czy istotnie wrzuciła kopertę na poczcie, czy jej się tylko wydawało. „Wszystko jedno” pomyślała. Niczego nie była już pewna. Możliwe, że zamiast na kartce, zapisała to w głowie, że skończył się rok pobytu w zakonie. Tak czy inaczej z pewnością coś wysłała, nawet gdyby był to zapisany flamastrem, toaletowy papier. Bo przeżyła ten rok wbrew sobie, więc musiała o tym komuś powiedzieć, że spędziła dwanaście miesięcy jak pospolita kurwa. Nie takie rzeczy się zdarzały w zakonie. Jednak nie pamiętała dokładnie, czy to była rolka papieru, czy opakowanie po margarynie, czy w ogóle cokolwiek było. Patrząc zatem z uwagą, zapytała cicho: – Dostałaś tę przesyłkę, czy nie?

– Jaką?

– List.

– Od kogo?

– No dobra – Gogola machnęła ręką, zrzuciła brezentowy worek na podłogę i siadła na kanapie.

Gaja przyglądała się jej z uwagą.

– Mówisz o tej kartce papieru? – zapytała.

– A jednak…?

– To było pół roku temu, Gosiu.

– Co to ma do rzeczy, pół roku, rok…?

– Napisałaś wtedy, że jesteś w zakonie.

– No.

– Tylko, że ja zawiozłam cię do Monaru.

– Poważnie?

– Na stemplu pocztowym też pisało, Głosków…

– A nie Jasna Góra…?

– Nieźle musiałaś tam odjechać.

– Wydawało mi się, że to był zakon.

– To prawie to samo, Gosiu, ale…

– Nie przejmuj się, Gajka… Ja też znalazłam rozwiązanie… Jest nawet dość proste…

Gajka spojrzała na Gośką z niepokojem: – Kiedy słyszę, że coś jest proste…?

– Zobaczysz.

Nie pytała więcej. Właśnie teraz nie chciała palnąć jakiejś głupoty. Są bowiem takie sytuacje – wiedziała o nich aż nadto – gdy niewiele, albo nic nie należy mówić, bo z dwojga złego, można tylko zaszkodzić, albo zabić słowem. Jeszcze mniej wyobrażała sobie, co mogłaby uczynić, by nie było straszne.

Miałaby ochotę uderzyć Gośkę w twarz, albo wziąć w dłonie wiklinowe krzesełko, które miała obok i przyłożyć jej po grzbiecie. Lecz czuła wyraźnie, że na dzisiaj stała się jedynie gościem we własnym domu. I nie powinna zachowywać się inaczej niż na gościnę przystało.

Siadła więc tylko obok na kanapie. Korciło ją by ująć sprawy w swoje ręce, ale opanowała się. Wciskając dłonie między kolana, patrzyła długą chwilę na przyjaciółkę. Owszem, dostrzegała w jej oczach strach, lecz jakie to mogło mieć znaczenie? Tylko Gośka mogła cokolwiek o tym opowiedzieć, a widać było, że nie chce.

W samej Gai też odzywały się jej własne demony. Patrząc na tę siedzącą obok przyjaźń – jedyną, która się ostała – ulegała dwóm uczuciom jednocześnie: okropnie się jej bała i zachwycała zarazem. Nigdy nie potrafiła dojść prawdy, dlaczego wzruszali ją szczególnie ci z bliskich, którzy najpierw gotowi byli ugryźć wysuniętą do nich dłoń, by potem ją uścisnąć. Ktoś powiedział jej – choć nie pamiętała, kto i kiedy – że potrzebuje kąsania w dupę, na równi z głaskaniem po czole. Nie próbowała jednak tego rozwikłać, jak było naprawdę? Starała się tylko niczego nie popsuć, dlatego też wolała milczeć i patrzyć. Dopiero po dłuższej chwili stwierdziła z troską w głosie.

– Ładnie cię tam załatwili.

– Co powiedziałaś? – odezwała się Gocha jakby z innego świata.

– Pomylić odwyk z zakonem?

Gogola spojrzała zdziwiona.

– Naprawdę nie wiedziałaś…?

– O czym?

– …że to są klechy.

– Rozmawiał z nami Kotański.

– Ale mówił jak klecha.

– Kiedy?

– Potem.

– Gdy wyjechałam?

– Tego samego dnia.

– Co ci wtedy powiedział

– Że to jest czyściec: ani piekło, ani niebo…

– Tak to ujął?

– …pozostanę szmatą, albo… albo stanę się kobietą!

– Dokładnie, tak?

Gogola kiwnęła głową.

Nawet gdyby w oczach Gai sprawa ta wyglądała poważnie, i chciałaby coś z tym zrobić, nie było to możliwe. Gośka bowiem nagle zachichotała dziwnie, poderwało ją ku górze, znaczy się, uniosła tułów na rękach, albo i skręciło nią dziwacznie, diabli wiedzą… Tak czy inaczej, gwałtownym ruchem sięgnęła do worka, który leżał obok.

– Jebał pies Kotana! – warknęła. – Pokażę ci Gajka coś nadzwyczajnego. Kupiłam to wczoraj na ulicy, od baby… Zrobiłam sobie prezent… Bo nikt mi, kurwa, nie chce czegoś dać za darmo…! Spójrz tylko…?

Gaja patrzyła z ciekawością. Gosia wyciągnęła kawałek sztucznej dermy w kolorze ciemnego brązu. Po rozwinięciu okazało się to parą damskich majtek.

– Po co ci to? – zapytała zdumiona.

– Zobacz dalej – śmiejąc się, a właściwie rechocząc obrzydliwie, wydobyła kusą spódniczkę z podobnej dermy, co majtki. Na ten widok, Gaja po raz pierwszy pomyślała, że Gośka naprawdę potrzebuje pomocy. Nic jednak nie mówiła. Patrząc z niepokojem, dopiero po chwili zapytała: – I co chcesz z tym zrobić?

Spoglądając na Gaję, Gosia wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń, w której trzymała tandetne, aluminiowe breloczki w żółtym kolorze.

– To też kupiłaś?

– Kiedy je włożę – śmiała się – będę wyglądała jak Cabiria na nocnej zmianie. Jeżeli chcieli kurwy, to będą ją mieli!

– Chyba już ją… mają. – próbowała żartować Gaja.

– Sama widzisz, babo, że to nie jest proste.

Słuchając Gośki, Gaja usłyszała stare pieśni i rzężenia na swój temat. Poczuła zimny podmuch po plecach i przeszywający na wylot strach.

Od kilku lat, gdy zajęła się wyłącznie obserwacją własnego oddechu, myślała, że jest bezpieczna. Sama to wymyśliła, że w świecie absurdów nie ma nic zdrowszego niż konkret, a ze świata rzeczy konkretnych, właśnie oddech wydawał się najbardziej oczywistym i zdrowym zajęciem.

Dwa lata później dowiedziała się od starej baby, handlary na targu z ziołami, że uprawia medytację Zen. Nie zastanawiała się wtedy, skąd ona może wiedzieć takie rzeczy. Bo i nie było ku temu potrzeby. Jednak jakiś czas potem, ktoś obcy zauważył mniej więcej to samo, co widziała zielarka, że jest jeszcze nieświadomą, lecz w pełni już ugotowaną buddystką. Tak się wyraził. Zdziwiła się, że to takie proste i skomplikowane zarazem.

Przez cztery lata próbowała zrozumieć, kim jest i co robi naprawdę? Chwilami była przekonana, że już wie… Lecz teraz, patrząc bezradnie na Gośkę, czuła się niemniej pusta i głupia, jak wtedy.

Jej intuicje, jak i całe doświadczenie podpowiadały wyraźnie, że nic tu już nie zależy od niej, a najlepszym rozwiązaniem dla obu, byłoby zaparzenie dobrej herbaty. Wiedziała o tym, że jakiekolwiek próby szamotania się, byłyby początkiem jeszcze większego bajzlu.

Najlepiej byłoby gdyby stała się rozrzedzoną mgłą, powietrzem lub milczeniem… Lecz widok Gośki był zbyt konkretny, by się rozpłynąć. Nie potrafiła zatem nic innego jak podnieść się z krzesła i przejść dwa kroki do kuchni.

Wstała.

Gogola delikatnie dotknęła dłonią jej ramienia: – Co chcesz teraz zrobić…? – zapytała niepewnie.

– Zaparzę herbatę.

– Herbata?

– Wojtek przywiózł taki specjał, Gosiu. Sama spróbujesz: badyle mieszane z wędzonym mięsem.

– Wojtek?

– To był przecież twój chłopak.

– Aha?

– Nie pamiętasz?

– No to zrób tego… specjału. Ale najpierw puść muzykę.

– Czego chcesz posłuchać?

– Tylko…

– The Doors!

– Uhmmm.

– Absoluty Live!

– Jeden utwór.

– Wiem nawet, który…

– Właśnie.

Gaja uruchomiła patefon i z ulgą, że jednak coś przejrzystego udało się zrobić, weszła do kuchni. O tej dziupli, jak i całym jej mieszkanku, ktoś powiedział kiedyś, że na takim metrażu można tylko popełnić samobójstwo. Może i miał rację.

Parzenie herbaty traktowała kultowo, jak wszystko, od czego zależało jej życie. Sztuki przygotowywania czaju uczyła się od samych mnichów w Nepalu. Czajnik musiał być pęknięty, ale nie dziurawy; niejako część i całość w jednym. Zdążyła roztłuc kilka worków porcelany, zanim osiągnęła wtajemniczenie, a ze szczeliny w ostatnim z naczyń, nie wysączyła się ni jedna kropla wody. Tamtego dnia przestała ćpać.

Zatem czuwała nad badylami z wędzonką, by nie zagotowały się, bo miało to być według przepisu burłaków znad Wołgi, a oni nie uznawali gotowanej wędzonki z wodorostami, bo to nawet nie były liście herbaty, lecz wodorosty narwane u brzegów Wołgi.

Więc stała nad garnkiem jak czarownica. Z pokoju snuły się narkotyczne halucynacje Morrisona i Manzarka. Wszystko wydawało się takim jakim jest, albo być powinno.

Czuła, że pierdoli głupoty, ale nie przychodziło jej do głowy nic poza chęcią przekleństwa, lecz i na przekleństwo również nie miała w tej chwili odwagi.

Kiedy już postawiła na tacy dwa czajniczki i tybetańskie czarki – bóg wie z czego ulepione – wtedy płyta zacięła się. Dokładnie na tym fragmencie, gdy Morrison miał wyznać matce, że chciałby ją przelecieć, a do ojca powiedzieć, że dawno już powinien go zastrzelić. „Ale się zakrztusił biedak” – pomyślała Gaja. – Niesamowite! – dodała po chwili.

Weszła do pokoju. Wszystko czekało na swoim miejscu. Budda uśmiechał się tajemniczo spod drzewa mądrości; stare tajlandzkie makatki opowiadały ze ścian o ludzkich złudzeniach, a rozwieszone pod sufitem tajemnicze dzwonki, które przywiozła z Bangkoku poprzedniego lata, by odganiały demony zła, dyndały w podmuchach lekkiego wiatru, co się szlajał po pokoju. I ten właśnie wietrzyk dotknął jej wyobraźni.

Bezwiednie spojrzała w stronę okna. Było otwarte. Dobrze pamiętała, że wcześniej je zamknęła. Wtedy zrozumiała wszystko.

Nie miała pojęcia dlaczego to zrobiła, ale wychyliła się przez parapet i ujrzała Gogolę. Leżała na chodniku dziesięć pięter w dół. Właściwie dziesięć pięter i dwa i pół metra, bo mieszkanie Gai znajdowało się w pomieszczeniu po starej pralni, nad ostatnią kondygnacją.

Dwadzieścia siedem lat później nie potrafiła zrozumieć, dlaczego taca nie wypadła jej z rąk. Natomiast siadła spokojnie przy stole i starannym ruchem dłoni, nalała sobie herbaty. I uśmiechając się, powoli zaczęła sączyć napar.

Zastanawiała się nad tym, czy lata praktyki Zen doszczętnie pozbawiły ją uczuć? Czy też nigdy ich nie miała?! Bowiem jedyną refleksją nie był żal, ani współczucie. Myślała o tym, co kurwa, wyskoczyło przez okno, jeżeli nie była to Gogola?

I nie znalazła odpowiedzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *