Czy Trump dał się ograć? Czy Bidena spektakularnie poświęcono dla promocji Hilarii Clinton? Różne próby interpretacji smętnego i dość gorszącego widowiska, jakim była debata prezydencka w USA, zgodnie pomijają kwestię najważniejszą. To, co się dokonało na oczach odbiorców światowych mediów, dowodzi teatralizacji współczesnej sceny politycznej oraz całkowitej pozorności tzw. demokracji liberalnej.
Czy można mówić o debacie prezydenckiej w przypadku osób, które nie mają nominacji swoich partyjnych ugrupowań uprawniających do startu w listopadowych wyborach? Zwolennicy Donalda Trumpa słusznie argumentują, że przebieg debaty gwarantowałby mu sukces, gdyby Joseph Biden był już oficjalnym kandydatem Niebieskich… Ale tak nie jest. Ponadto, czerwcowe widowisko uzasadniło, także w głowach publiczności światowej, konieczność podmiany kandydatury Demokratów. Nikt nie będzie protestował. Co więcej, ludzie odetchną z ulgą, że ktoś, kto ze względu na wiek i/lub stan zdrowia przestał być panem swego ciała oraz umysłu, nie będzie dysponentem nuklearnego arsenału ani architektem posunięć politycznych prowadzących wprost do światowego konfliktu z zastosowaniem broni masowej zagłady.
Natomiast zmiana kandydata Partii Demokratycznej postawi Trumpa w sytuacji nowego i być może trudniejszego wyzwania, gdyby na przykład tym staro-nowym nominatem miała być Hilaria Clinton, zaprawiona w życiu politycznym USA, zwłaszcza w zakulisowych niuansach Białego Domu czy Departamentu Stanu. Oczywiście, osoba ze względu na swą przeszłość biznesowo-polityczną także sterowalna, ale na postronnych widzach obecnego Theatre Politico sprawiająca jednak znacznie lepsze wrażenie niż przysłowiowy „Sleepy Joe”.
Mówiąc wprost, część nieestablishmentowych komentatorów uważa, że starcie Trump-Biden w sprzyjającej bez wątpienia amerykańskim postępowcom telewizji CNN było formą medialnej ustawki, mającej na celu uzyskanie społecznego przyzwolenia, a nawet aprobaty dla podmiany „niewybieralnego” już Bidena na wciąż „obiecującą” panią Clinton. Czy spin-doktorzy Głębokiej Finansjery (ang. Deep Finance) mogli wzorować się na roszadzie „Trzaskowski za Kidawę-Błońską” z roku 2020? Hipoteza brzmi dość rozsądnie, choć pytanie – dlaczego dał się w to wciągnąć Donald Trump – też niewątpliwie warto postawić.
Zalety demokracji bezpośredniej
Jeśli wierzyć kontrolowanym przez globalistów mediom, w grę wchodzi także Michalina Obama, kolejna prezydentowa, tym razem czarnoskóra, kreowana – podobno wbrew własnej woli – na żonę opatrznościową dla imperium Stanów Zjednoczonych. Jednak owa medialna giełda, ograniczająca się do tasowania kilku znanych nazwisk, odgrywa podobną rolę, co szybkie przestawianie trzech kubków przez wyjadaczy z Bazaru Różyckiego: idzie o zamącenie w głowach, tak by w stosownym momencie zdezorientowana publika w głosowaniu zrobiła to, czego się od niej oczekuje…
USA, jako wciąż jeszcze wyłączny światowy hegemon, pozostaje – według własnych oświadczeń – państwem demoliberalnym, czyli systemem, który społeczeństwu zapewnia rządy demokratyczne, a jednostkom gwarantuje prawa i swobody obywatelskie. Warto może przypomnieć, że podstawą klasycznej demokracji ateńskiej „była zasada równości wobec prawa i zasada wolności obywateli w życiu politycznym”. Ówczesne „rządy większości” i „rotacyjność urzędów” opierały się zatem na masowym i osobistym uczestnictwie obywateli w zgromadzeniu ludowym, które podejmowało decyzje ważne dla wspólnoty państwa-miasta (gr. polis).
Była to zatem demokracja bezpośrednia, przy liczebności tamtych wspólnot nie tylko pożądana, ale też operacyjnie łatwa do realizacji. Obywatele polis widzieli i słyszeli wystąpienia kandydatów na istotne urzędy, toteż na tej podstawie, w oparciu o własne rozeznanie czy sympatie, podejmowali decyzje o obsadzie urzędów. Dziś, trochę ze względu na znaczący wzrost populacji, ale głównie dla ograniczenia realnych wpływów „demosu”, czyli suwerena, zdecydowanie przeważa demokracja przedstawicielska. Ujmując rzecz najkrócej, suweren przekazuje swe władcze uprawnienia grupom mandatariuszy do organów władzy ustawodawczej, ale również kandydatom do sprawowania konkretnych urzędów w państwie, np. prezydentowi. Odbywa się to w trakcie pięcioprzymiotnikowych wyborów, które w mediach są patetycznie określane mianem „święta demokracji”, ale w istocie stanowią zwykle jednodniową (rzadko dłuższą) szczelinę w przemyślnej mechanice systemu władzy, kiedy to ten „nominalny suweren” ma na cokolwiek jakiś faktyczny wpływ.
Natomiast nieco inaczej wygląda, złożony oraz mocno zróżnicowany co do metod, wybór sędziów stanowych w USA, który wszakże zapewnia lokalnym społecznościom istotny wpływ na akceptację obsady sądów stanowych przez sędziów pochodzących z nominacji miejscowej egzekutywy. Ocenia się, że trzy z pięciu stosowanych „metod wyłaniania obsady sędziów sądów stanowych można uznać za instytucje demokracji bezpośredniej” (por. Magdalena Abu Gholeh, Paweł Bury, Uniwersytet Wrocławski: „Bezpośredni wybór sędziów na przykładzie Stanów Zjednoczonych Ameryki”). Za reliktowe formy demokracji bezpośredniej należy także uznać system referendalny w Konfederacji Szwajcarskiej. Są to jednak już tylko szczątkowe pozostałości po najlepszej chyba metodzie demokratycznego sposobu sprawowania władzy.
W objęciach partii wodzowskich
Zgodnie z uogólnionym prawem Kopernika-Greshama, że pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, demokracja bezpośrednia musiała ustąpić formom demokracji pośredniej. Po co sami zainteresowani mieliby w bezpośrednim głosowaniu, czyli osobiście decydować, jak chcą urządzić sobie życie wspólnotowe oraz indywidualne, jeśli można decyzje w tej sprawie scedować na ręce ich mandatariuszy, tj. upełnomocnionych formalnie przedstawicieli. Tymi da się znacznie łatwiej „zarządzać”, przekonywać do zmiany powziętych planów, skłaniać do uchylania decyzji, podejmować kroki „dalekie” od tego, do czego się zobowiązali wobec swych wyborców. Sprawę ułatwia nie tylko przestrzenna odległość od wyborców oraz czasowe oddalenie się od chwili składania przedwyborczych obietnic, ale przede wszystkim swoiste poczucie bezkarności, wsparte na braku możności odwołania wiarołomnych parlamentariuszy przez „nominalnego suwerena”.
W polskiej praktyce parlamentarnej sprowadza się to do faktu, że posłowie pozostają zakładnikami przywódców ugrupowań, do których należą: jeśli bowiem sprzeniewierzą się tzw. linii partii, nie znajdą się na biorących miejscach partyjnych list. Natomiast niezadowolenie elektoratu, spowodowane np. brakiem realizacji postulatów i obietnic, zawsze można ominąć zmianą okręgu, z którego się kandyduje. Stąd też w czasie „wyłaniania kandydatur” do ciał przedstawicielskich wśród zawodowych funkcjonariuszy sceny politycznej panuje zwykle tak zrozumiałe ożywienie. Pragnąc pozostać w zgodzie z prawdą, należałoby zresztą mówić raczej o „układaniu partyjnych list kandydatów” z uwzględnieniem walki o tzw. miejsca biorące.
Argumentacja, że związanie parlamentarzysty z elektoratem okręgu, w którym go wybrano, byłoby groźne dla unitarnego charakteru państwa i mogłoby uniemożliwić prowadzenie polityki związanej z racją stanu, okazała się daleko na wyrost, pozbawiając za to posłów obywatelskiej asertywności, a w konsekwencji zmuszając ich do nielojalności wobec własnych wyborców i wydając w ręce przywódców „wodzowskich” partii. Polska praktyka polityczna dowodzi, że – częściej niż elektorat – to właśnie partyjni wodzowie, nazbyt pewni swej dominującej pozycji, wystawiają na szwank nasze narodowe interesy.
Biden zachwyca, czy nie zachwyca
To wcale nie wiek kandydatów, jak usiłują wmawiać opinii publicznej globalne media, jest głównym problemem amerykańskich wyborów AD 2024. Istotne jest raczej to, że jeden z pretendentów – tak się składa, że właśnie pupil i wybraniec globalistów – nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować jako osoba. Sytuacje, jak ta podczas debaty z Trumpem, zdarzają się nie od dzisiaj. Rozmaite gafy, groźne politycznie przejęzyczenia, przejawy zagubienia i bezradności mnożą się przecież od dawna, a debata jedynie to uwyraźniła. Trudno, żeby przytomni obserwatorzy nie zastanawiali się, jak ktoś niezdolny radzić sobie z wymogami codzienności, może faktycznie prowadzić politykę wielkiego państwa, które od połowy XX stulecia pretenduje do roli światowego hegemona i pragnie w trwającym od upadku ZSSR jednobiegunowym ładzie utrzymać niepodzielną kontrolę nad ziemskim globem.
Dalsze utrzymywanie rządów administracji Bidena jest oczywiście technicznie możliwe, ale zarazem kłopotliwe, gdyż trudno uniknąć pytań o to, kto naprawdę rządzi Stanami Zjednoczonymi, jeśli POTUS (ang. skrót od President of the United States) nie jest już w stanie fizycznie ani mentalnie tej władzy sprawować. Bo nie wystarczy tu tłumaczenie, że decyzje pochodzą od osoby wybranej przez naród do Białego Domu, natomiast ich wykonaniem zajmuje się prezydencka administracja.
Nie wystarczy, choćby dlatego, że Joseph Biden nie jest już w stanie podejmować racjonalnych i samodzielnych decyzji, niezbędnych dla utrzymania geopolitycznej równowagi, zapewniającej bezpieczeństwo Stanom Zjednoczonym i światu. Ale również dlatego, że administracja Bidena jest w znacznej mierze spadkiem po Obamie, ze znaczącym udziałem trwale osadzonych w Departamencie Stanu funkcjonariuszy „głębokiego państwa”. I z mocno zachwianą strukturą etniczną, dość odległą od realnych proporcji między grupami narodowościowymi w liczącym już blisko trzysta czterdzieści dwa miliony społeczeństwie amerykańskim.
„Jake” Sullivan i „Maggie” Tamposi Goodlander
Przyjrzyjmy się kilku kluczowym postaciom w ekipie Bidena. Na przykład doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Jacob Jeremiah („Jake”) Sullivan, prawnik z wykształcenia, przeszedł dość charakterystyczną dla pragmatyki politycznej w USA drogę do swej obecnej pozycji. Pracował dla Hilarii Clinton, podczas jej starań o prezydenturę USA i później, gdy pełniła funkcję Sekretarza Stanu w trakcie kadencji Baracka Obamy. Ruchliwy „Jake” pracował też dla wiceprezydenta Bidena i dla samego prezydenta Obamy, więc dla czołowych liderów Partii Demokratycznej nie jest kimś nieznanym. Sullivan w roku 2015 poślubił Margaret („Maggie”) Tamposi Goodlander, z wykształcenia również prawniczkę, która ma za sobą nie tylko pracę dla państwa w Departamencie Sprawiedliwości czy w wywiadzie tzw. komponentu rezerwowego marynarki USA, ale doradzała także, właśnie w zakresie bezpieczeństwa narodowego oraz spraw zagranicznych, senatorowi Josephowi Liebermanowi, któremu wcześniej przygotowywała teksty wystąpień. Pracowała również dla senatora Johna McCaina.
W tym roku „Maggie” Tamposi Goodlander, której dziadek po kądzieli oraz matka byli tradycyjnie związani z Partią Republikańską, została powołana na doradcę obecnego POTUS-a, czemu sprzyjał zapewne jej aktywny udział w pracach nad procedurą impeachmentu wobec Donalda Trumpa podczas jego urzędowania w Białym Domu. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ślub Jake’a i Maggie, który odbył się w New Heaven, w stanie Connecticut, zaszczycili swą obecnością nawet Clintonowie… A o przyśpieszeniu jej politycznej kariery może świadczyć ogłoszony w maju br. zamiar kandydowania do Izby Reprezentantów w charakterze reprezentantki stanu New Hampshire.
Natomiast „Jake” Sullivan, z bakalaureatem z nauk politycznych na Uniwersytecie Yale, magisterium z filozofii w brytyjskim Oxfordzie oraz doktoratem z prawa ponownie na Yale, sprawia mimo wszystko raczej wrażenie prymusa, a trochę maminsynka. Dzięki poleceniu Amy Klobuchar, senator z Minnesoty, został współpracownikiem ambitnej pani Clinton. I dalej już poszło. W roku 2013 jako jeden z trzech przedstawicieli administracji amerykańskiej poufnie spotykał się z przedstawicielami Iranu, w czasie negocjacji nad porozumieniem w sprawie irańskiego programu nuklearnego.
Na swej obecnej, mocno eksponowanej funkcji, Sullivan głównie oznajmia, przestrzega, oświadcza i doradza, ale emblematycznym rezultatem jego wysiłków mogą być losy artykułu w dwumiesięczniku Foreign Affairs, z 2 października 2023 roku, w którym z niejaką dumą oznajmił, że „administracja prezydenta Bidena doprowadziła do deeskalacji kryzysu w Gazie”… Pięć dni później nastąpił pamiętny atak Hamasu na Izrael, po którym rozpoczęły się w Strefie Gazy działania militarne IDF na wielką skalę. Miarą chybionej przez Sullivana oceny ówczesnej sytuacji w Gazie może być fakt, że internetowa wersja jego tekstu została mocno „przepracowana”.
Blinken w podróży, twarda Haines od dronów
Pewnie jeszcze bardziej ruchliwy od Sullivana jest sekretarz stanu USA Anthony Blinken. Pasierb urodzonego w Białymstoku Samuela Pisara, znanego prawnika, pisarza i polityka, z wykształcenia również jest prawnikiem. Swą karierę polityczną zaczynał w Departamencie Stanu za Clintona, współpracował z prezydentem Obamą… W latach 2015–2017 był zastępcą sekretarza stanu Johna Kerry’ego w drugim gabinecie Baracka Obamy. Najdłużej jednak, bo przez dwie dekady, współpracował z senatorem Josephem Bidenem, jako jego doradca w Komisji Spraw Zagranicznych, toteż pozycja Blinkena w gabinecie obecnego prezydenta nie zaskakuje. Warto jednak przypomnieć, że w Senacie, gdzie przecież Blinken dał się dobrze poznać, jego wybór na nowego szefa dyplomacji nie spotkał się z entuzjazmem. Spośród stu senatorów aż dwudziestu dwóch głosowało przeciwko tej nominacji.
Victoria („Toria”) Nuland, podsekretarz stanu ds. politycznych, jest znana szczególnie ze swej aktywności związanej z Ukrainą. Dość wygadana, raczej bezkompromisowa, niekiedy wręcz arogancka, do niedawna postać numer trzy w ekipie amerykańskiej dyplomacji zrezygnowała ze stanowiska w początkach marca br. Nuland, żona neokonserwatysty Roberta Kagana, odeszła z Departamentu Stanu, gdy po przeszło półrocznym okresie pełnienia przez nią obowiązków zastępcy Anthony’ego Blinkena prezydent mianował na to stanowisko Kurta M. Campbella. Czy w awansie, którego bardzo pragnęła, mogły zaszkodzić jej słowa wypowiedziane w Kongresie w parę miesięcy po sabotażu na Bałtyku: „Ja osobiście, a myślę, że administracja również, jestem zadowolona, że rurociąg Nord Stream 2 stał się teraz kupą żelastwa na dnie morza”?
Warto też choćby wspomnieć o Avril Haines, pierwszej kobiecie pełniącej funkcję dyrektora wywiadu narodowego. Bidenowi, który ją wyniósł na to stanowisko, nie przeszkodził – jak widać – ani fakt, że Haines zarzucano praktyczne zablokowanie publikacji senackiego raportu o torturach stosowanych przez CIA, ani to, że za rządów Obamy to właśnie ona typowała, które osoby, z tych uznanych za groźne dla interesów USA, mogą być „eliminowane” przy pomocy dronów, co niejednokrotnie prowadziło również do śmierci postronnych ofiar.
Kto rządzi światem, gdy POTUS nie uradzi
Pewnie, że taka sprawdzona ekipa, jak właśnie Blinken, Sullivan, Avril Haines, szef personelu Białego Domu Jeff Zients, a do niedawna też „Toria” Nuland, poradzi sobie z wykonywaniem bieżących zadań. Podróże, prowadzenie rozmów, działania taktyczne, nawet realizacja strategii i osiąganie celów długofalowych, to żaden problem dla zahartowanych od lat w politycznych bojach wyjadaczy z okolic Gabinetu Owalnego czy Departamentu Stanu. Łatwo obejdą się bez niedysponowanego Bidena. Tyle że najpierw ktoś musi owe priorytety ustalić i dalekosiężną strategię polityki zagranicznej sformułować, do czego prawo – zgodnie z konstytucją – ma prezydent wybrany przez naród w procesie elekcji o wielostopniowej, mocno złożonej, wręcz wyrafinowanej strukturze. Tak, to właśnie on, POTUS, dysponuje takimi uprawnieniami, a nie członkowie jego gabinetu: ani ci z bliskiego otoczenia prezydenta, wybierani bezpośrednio przez niego, ani nawet sekretarze (resortów), których kandydatury wymagają zatwierdzenia przez Senat, czyli izbę wyższą Kongresu USA. To są w istocie wynajęci przez państwo oraz opłacani z pieniędzy podatnika pracownicy prezydenckiego gabinetu, którego skład stosunkowo często rotuje, ulega zmianom, roszadom personelu między funkcjami, awansom i degradacjom. Ewolucja adaptacyjna? Optymalizacja? Karuzela stanowisk? Różnie o tym można mówić.
Tak czy inaczej, głównym zadaniem administracji federalnej USA pozostaje realizacja polityki, którą winien inspirować i programować prezydent obdarzony przez naród mandatem władzy. Po drugiej wojnie światowej próbowali to robić nieliczni gospodarze Białego Domu: Eisenhower, Kennedy, Reagan, Trump. JFK zapłacił za to cenę najwyższą. Wobec Trumpa, którego nie udało się odwołać, stosuje się teraz najróżniejsze pretekstowe szykany.
Niełatwo uwierzyć, że to właśnie Joseph Biden, który znów nieco zebrał siły i zapewnia o swojej gotowości do rządzenia przez następne cztery lata – był faktycznym architektem tej dość ryzykownej zresztą polityki wobec Rosji, Ukrainy oraz Europy Środkowowschodniej… Nie wydaje się też, aby o wszystkim mogli decydować tylko Blinken z Sullivanem, bo to nie ta liga. A różne podpowiedzi Baracka Obamy, podobnie jak niemal codzienne telefony pani Clinton do ludzi z Departamentu Stanu nie wyczerpują z pewnością znamion konstytucyjności… Kto zatem ma dziś istotny wpływ na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych? Odpowiedź, że mamy tu do czynienia z jakąś dostatecznie przemożną, ale ukrytą siłą, w dodatku, całkowicie pozbawioną mandatu społecznego, wydaje się trudna do zaakceptowania.
9 lipca 2024
Wybory w USA: Szekspir czy Monty Python?
Czy Trump dał się ograć? Czy Bidena spektakularnie poświęcono dla promocji Hilarii Clinton? Różne próby interpretacji smętnego i dość gorszącego widowiska, jakim była debata prezydencka w USA, zgodnie pomijają kwestię najważniejszą. To, co się dokonało na oczach odbiorców światowych mediów, dowodzi teatralizacji współczesnej sceny politycznej oraz całkowitej pozorności tzw. demokracji liberalnej.
Czy można mówić o debacie prezydenckiej w przypadku osób, które nie mają nominacji swoich partyjnych ugrupowań uprawniających do startu w listopadowych wyborach? Zwolennicy Donalda Trumpa słusznie argumentują, że przebieg debaty gwarantowałby mu sukces, gdyby Joseph Biden był już oficjalnym kandydatem Niebieskich… Ale tak nie jest. Ponadto, czerwcowe widowisko uzasadniło, także w głowach publiczności światowej, konieczność podmiany kandydatury Demokratów. Nikt nie będzie protestował. Co więcej, ludzie odetchną z ulgą, że ktoś, kto ze względu na wiek i/lub stan zdrowia przestał być panem swego ciała oraz umysłu, nie będzie dysponentem nuklearnego arsenału ani architektem posunięć politycznych prowadzących wprost do światowego konfliktu z zastosowaniem broni masowej zagłady.
Natomiast zmiana kandydata Partii Demokratycznej postawi Trumpa w sytuacji nowego i być może trudniejszego wyzwania, gdyby na przykład tym staro-nowym nominatem miała być Hilaria Clinton, zaprawiona w życiu politycznym USA, zwłaszcza w zakulisowych niuansach Białego Domu czy Departamentu Stanu. Oczywiście, osoba ze względu na swą przeszłość biznesowo-polityczną także sterowalna, ale na postronnych widzach obecnego Theatre Politico sprawiająca jednak znacznie lepsze wrażenie niż przysłowiowy „Sleepy Joe”.
Mówiąc wprost, część nieestablishmentowych komentatorów uważa, że starcie Trump-Biden w sprzyjającej bez wątpienia amerykańskim postępowcom telewizji CNN było formą medialnej ustawki, mającej na celu uzyskanie społecznego przyzwolenia, a nawet aprobaty dla podmiany „niewybieralnego” już Bidena na wciąż „obiecującą” panią Clinton. Czy spin-doktorzy Głębokiej Finansjery (ang. Deep Finance) mogli wzorować się na roszadzie „Trzaskowski za Kidawę-Błońską” z roku 2020? Hipoteza brzmi dość rozsądnie, choć pytanie – dlaczego dał się w to wciągnąć Donald Trump – też niewątpliwie warto postawić.
Zalety demokracji bezpośredniej
Jeśli wierzyć kontrolowanym przez globalistów mediom, w grę wchodzi także Michalina Obama, kolejna prezydentowa, tym razem czarnoskóra, kreowana – podobno wbrew własnej woli – na żonę opatrznościową dla imperium Stanów Zjednoczonych. Jednak owa medialna giełda, ograniczająca się do tasowania kilku znanych nazwisk, odgrywa podobną rolę, co szybkie przestawianie trzech kubków przez wyjadaczy z Bazaru Różyckiego: idzie o zamącenie w głowach, tak by w stosownym momencie zdezorientowana publika w głosowaniu zrobiła to, czego się od niej oczekuje…
USA, jako wciąż jeszcze wyłączny światowy hegemon, pozostaje – według własnych oświadczeń – państwem demoliberalnym, czyli systemem, który społeczeństwu zapewnia rządy demokratyczne, a jednostkom gwarantuje prawa i swobody obywatelskie. Warto może przypomnieć, że podstawą klasycznej demokracji ateńskiej „była zasada równości wobec prawa i zasada wolności obywateli w życiu politycznym”. Ówczesne „rządy większości” i „rotacyjność urzędów” opierały się zatem na masowym i osobistym uczestnictwie obywateli w zgromadzeniu ludowym, które podejmowało decyzje ważne dla wspólnoty państwa-miasta (gr. polis).
Była to zatem demokracja bezpośrednia, przy liczebności tamtych wspólnot nie tylko pożądana, ale też operacyjnie łatwa do realizacji. Obywatele polis widzieli i słyszeli wystąpienia kandydatów na istotne urzędy, toteż na tej podstawie, w oparciu o własne rozeznanie czy sympatie, podejmowali decyzje o obsadzie urzędów. Dziś, trochę ze względu na znaczący wzrost populacji, ale głównie dla ograniczenia realnych wpływów „demosu”, czyli suwerena, zdecydowanie przeważa demokracja przedstawicielska. Ujmując rzecz najkrócej, suweren przekazuje swe władcze uprawnienia grupom mandatariuszy do organów władzy ustawodawczej, ale również kandydatom do sprawowania konkretnych urzędów w państwie, np. prezydentowi. Odbywa się to w trakcie pięcioprzymiotnikowych wyborów, które w mediach są patetycznie określane mianem „święta demokracji”, ale w istocie stanowią zwykle jednodniową (rzadko dłuższą) szczelinę w przemyślnej mechanice systemu władzy, kiedy to ten „nominalny suweren” ma na cokolwiek jakiś faktyczny wpływ.
Natomiast nieco inaczej wygląda, złożony oraz mocno zróżnicowany co do metod, wybór sędziów stanowych w USA, który wszakże zapewnia lokalnym społecznościom istotny wpływ na akceptację obsady sądów stanowych przez sędziów pochodzących z nominacji miejscowej egzekutywy. Ocenia się, że trzy z pięciu stosowanych „metod wyłaniania obsady sędziów sądów stanowych można uznać za instytucje demokracji bezpośredniej” (por. Magdalena Abu Gholeh, Paweł Bury, Uniwersytet Wrocławski: „Bezpośredni wybór sędziów na przykładzie Stanów Zjednoczonych Ameryki”). Za reliktowe formy demokracji bezpośredniej należy także uznać system referendalny w Konfederacji Szwajcarskiej. Są to jednak już tylko szczątkowe pozostałości po najlepszej chyba metodzie demokratycznego sposobu sprawowania władzy.
W objęciach partii wodzowskich
Zgodnie z uogólnionym prawem Kopernika-Greshama, że pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, demokracja bezpośrednia musiała ustąpić formom demokracji pośredniej. Po co sami zainteresowani mieliby w bezpośrednim głosowaniu, czyli osobiście decydować, jak chcą urządzić sobie życie wspólnotowe oraz indywidualne, jeśli można decyzje w tej sprawie scedować na ręce ich mandatariuszy, tj. upełnomocnionych formalnie przedstawicieli. Tymi da się znacznie łatwiej „zarządzać”, przekonywać do zmiany powziętych planów, skłaniać do uchylania decyzji, podejmować kroki „dalekie” od tego, do czego się zobowiązali wobec swych wyborców. Sprawę ułatwia nie tylko przestrzenna odległość od wyborców oraz czasowe oddalenie się od chwili składania przedwyborczych obietnic, ale przede wszystkim swoiste poczucie bezkarności, wsparte na braku możności odwołania wiarołomnych parlamentariuszy przez „nominalnego suwerena”.
W polskiej praktyce parlamentarnej sprowadza się to do faktu, że posłowie pozostają zakładnikami przywódców ugrupowań, do których należą: jeśli bowiem sprzeniewierzą się tzw. linii partii, nie znajdą się na biorących miejscach partyjnych list. Natomiast niezadowolenie elektoratu, spowodowane np. brakiem realizacji postulatów i obietnic, zawsze można ominąć zmianą okręgu, z którego się kandyduje. Stąd też w czasie „wyłaniania kandydatur” do ciał przedstawicielskich wśród zawodowych funkcjonariuszy sceny politycznej panuje zwykle tak zrozumiałe ożywienie. Pragnąc pozostać w zgodzie z prawdą, należałoby zresztą mówić raczej o „układaniu partyjnych list kandydatów” z uwzględnieniem walki o tzw. miejsca biorące.
Argumentacja, że związanie parlamentarzysty z elektoratem okręgu, w którym go wybrano, byłoby groźne dla unitarnego charakteru państwa i mogłoby uniemożliwić prowadzenie polityki związanej z racją stanu, okazała się daleko na wyrost, pozbawiając za to posłów obywatelskiej asertywności, a w konsekwencji zmuszając ich do nielojalności wobec własnych wyborców i wydając w ręce przywódców „wodzowskich” partii. Polska praktyka polityczna dowodzi, że – częściej niż elektorat – to właśnie partyjni wodzowie, nazbyt pewni swej dominującej pozycji, wystawiają na szwank nasze narodowe interesy.
Biden zachwyca, czy nie zachwyca
To wcale nie wiek kandydatów, jak usiłują wmawiać opinii publicznej globalne media, jest głównym problemem amerykańskich wyborów AD 2024. Istotne jest raczej to, że jeden z pretendentów – tak się składa, że właśnie pupil i wybraniec globalistów – nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować jako osoba. Sytuacje, jak ta podczas debaty z Trumpem, zdarzają się nie od dzisiaj. Rozmaite gafy, groźne politycznie przejęzyczenia, przejawy zagubienia i bezradności mnożą się przecież od dawna, a debata jedynie to uwyraźniła. Trudno, żeby przytomni obserwatorzy nie zastanawiali się, jak ktoś niezdolny radzić sobie z wymogami codzienności, może faktycznie prowadzić politykę wielkiego państwa, które od połowy XX stulecia pretenduje do roli światowego hegemona i pragnie w trwającym od upadku ZSSR jednobiegunowym ładzie utrzymać niepodzielną kontrolę nad ziemskim globem.
Dalsze utrzymywanie rządów administracji Bidena jest oczywiście technicznie możliwe, ale zarazem kłopotliwe, gdyż trudno uniknąć pytań o to, kto naprawdę rządzi Stanami Zjednoczonymi, jeśli POTUS (ang. skrót od President of the United States) nie jest już w stanie fizycznie ani mentalnie tej władzy sprawować. Bo nie wystarczy tu tłumaczenie, że decyzje pochodzą od osoby wybranej przez naród do Białego Domu, natomiast ich wykonaniem zajmuje się prezydencka administracja.
Nie wystarczy, choćby dlatego, że Joseph Biden nie jest już w stanie podejmować racjonalnych i samodzielnych decyzji, niezbędnych dla utrzymania geopolitycznej równowagi, zapewniającej bezpieczeństwo Stanom Zjednoczonym i światu. Ale również dlatego, że administracja Bidena jest w znacznej mierze spadkiem po Obamie, ze znaczącym udziałem trwale osadzonych w Departamencie Stanu funkcjonariuszy „głębokiego państwa”. I z mocno zachwianą strukturą etniczną, dość odległą od realnych proporcji między grupami narodowościowymi w liczącym już blisko trzysta czterdzieści dwa miliony społeczeństwie amerykańskim.
„Jake” Sullivan i „Maggie” Tamposi Goodlander
Przyjrzyjmy się kilku kluczowym postaciom w ekipie Bidena. Na przykład doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Jacob Jeremiah („Jake”) Sullivan, prawnik z wykształcenia, przeszedł dość charakterystyczną dla pragmatyki politycznej w USA drogę do swej obecnej pozycji. Pracował dla Hilarii Clinton, podczas jej starań o prezydenturę USA i później, gdy pełniła funkcję Sekretarza Stanu w trakcie kadencji Baracka Obamy. Ruchliwy „Jake” pracował też dla wiceprezydenta Bidena i dla samego prezydenta Obamy, więc dla czołowych liderów Partii Demokratycznej nie jest kimś nieznanym. Sullivan w roku 2015 poślubił Margaret („Maggie”) Tamposi Goodlander, z wykształcenia również prawniczkę, która ma za sobą nie tylko pracę dla państwa w Departamencie Sprawiedliwości czy w wywiadzie tzw. komponentu rezerwowego marynarki USA, ale doradzała także, właśnie w zakresie bezpieczeństwa narodowego oraz spraw zagranicznych, senatorowi Josephowi Liebermanowi, któremu wcześniej przygotowywała teksty wystąpień. Pracowała również dla senatora Johna McCaina.
W tym roku „Maggie” Tamposi Goodlander, której dziadek po kądzieli oraz matka byli tradycyjnie związani z Partią Republikańską, została powołana na doradcę obecnego POTUS-a, czemu sprzyjał zapewne jej aktywny udział w pracach nad procedurą impeachmentu wobec Donalda Trumpa podczas jego urzędowania w Białym Domu. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ślub Jake’a i Maggie, który odbył się w New Heaven, w stanie Connecticut, zaszczycili swą obecnością nawet Clintonowie… A o przyśpieszeniu jej politycznej kariery może świadczyć ogłoszony w maju br. zamiar kandydowania do Izby Reprezentantów w charakterze reprezentantki stanu New Hampshire.
Natomiast „Jake” Sullivan, z bakalaureatem z nauk politycznych na Uniwersytecie Yale, magisterium z filozofii w brytyjskim Oxfordzie oraz doktoratem z prawa ponownie na Yale, sprawia mimo wszystko raczej wrażenie prymusa, a trochę maminsynka. Dzięki poleceniu Amy Klobuchar, senator z Minnesoty, został współpracownikiem ambitnej pani Clinton. I dalej już poszło. W roku 2013 jako jeden z trzech przedstawicieli administracji amerykańskiej poufnie spotykał się z przedstawicielami Iranu, w czasie negocjacji nad porozumieniem w sprawie irańskiego programu nuklearnego.
Na swej obecnej, mocno eksponowanej funkcji, Sullivan głównie oznajmia, przestrzega, oświadcza i doradza, ale emblematycznym rezultatem jego wysiłków mogą być losy artykułu w dwumiesięczniku Foreign Affairs, z 2 października 2023 roku, w którym z niejaką dumą oznajmił, że „administracja prezydenta Bidena doprowadziła do deeskalacji kryzysu w Gazie”… Pięć dni później nastąpił pamiętny atak Hamasu na Izrael, po którym rozpoczęły się w Strefie Gazy działania militarne IDF na wielką skalę. Miarą chybionej przez Sullivana oceny ówczesnej sytuacji w Gazie może być fakt, że internetowa wersja jego tekstu została mocno „przepracowana”.
Blinken w podróży, twarda Haines od dronów
Pewnie jeszcze bardziej ruchliwy od Sullivana jest sekretarz stanu USA Anthony Blinken. Pasierb urodzonego w Białymstoku Samuela Pisara, znanego prawnika, pisarza i polityka, z wykształcenia również jest prawnikiem. Swą karierę polityczną zaczynał w Departamencie Stanu za Clintona, współpracował z prezydentem Obamą… W latach 2015–2017 był zastępcą sekretarza stanu Johna Kerry’ego w drugim gabinecie Baracka Obamy. Najdłużej jednak, bo przez dwie dekady, współpracował z senatorem Josephem Bidenem, jako jego doradca w Komisji Spraw Zagranicznych, toteż pozycja Blinkena w gabinecie obecnego prezydenta nie zaskakuje. Warto jednak przypomnieć, że w Senacie, gdzie przecież Blinken dał się dobrze poznać, jego wybór na nowego szefa dyplomacji nie spotkał się z entuzjazmem. Spośród stu senatorów aż dwudziestu dwóch głosowało przeciwko tej nominacji.
Victoria („Toria”) Nuland, podsekretarz stanu ds. politycznych, jest znana szczególnie ze swej aktywności związanej z Ukrainą. Dość wygadana, raczej bezkompromisowa, niekiedy wręcz arogancka, do niedawna postać numer trzy w ekipie amerykańskiej dyplomacji zrezygnowała ze stanowiska w początkach marca br. Nuland, żona neokonserwatysty Roberta Kagana, odeszła z Departamentu Stanu, gdy po przeszło półrocznym okresie pełnienia przez nią obowiązków zastępcy Anthony’ego Blinkena prezydent mianował na to stanowisko Kurta M. Campbella. Czy w awansie, którego bardzo pragnęła, mogły zaszkodzić jej słowa wypowiedziane w Kongresie w parę miesięcy po sabotażu na Bałtyku: „Ja osobiście, a myślę, że administracja również, jestem zadowolona, że rurociąg Nord Stream 2 stał się teraz kupą żelastwa na dnie morza”?
Warto też choćby wspomnieć o Avril Haines, pierwszej kobiecie pełniącej funkcję dyrektora wywiadu narodowego. Bidenowi, który ją wyniósł na to stanowisko, nie przeszkodził – jak widać – ani fakt, że Haines zarzucano praktyczne zablokowanie publikacji senackiego raportu o torturach stosowanych przez CIA, ani to, że za rządów Obamy to właśnie ona typowała, które osoby, z tych uznanych za groźne dla interesów USA, mogą być „eliminowane” przy pomocy dronów, co niejednokrotnie prowadziło również do śmierci postronnych ofiar.
Kto rządzi światem, gdy POTUS nie uradzi
Pewnie, że taka sprawdzona ekipa, jak właśnie Blinken, Sullivan, Avril Haines, szef personelu Białego Domu Jeff Zients, a do niedawna też „Toria” Nuland, poradzi sobie z wykonywaniem bieżących zadań. Podróże, prowadzenie rozmów, działania taktyczne, nawet realizacja strategii i osiąganie celów długofalowych, to żaden problem dla zahartowanych od lat w politycznych bojach wyjadaczy z okolic Gabinetu Owalnego czy Departamentu Stanu. Łatwo obejdą się bez niedysponowanego Bidena. Tyle że najpierw ktoś musi owe priorytety ustalić i dalekosiężną strategię polityki zagranicznej sformułować, do czego prawo – zgodnie z konstytucją – ma prezydent wybrany przez naród w procesie elekcji o wielostopniowej, mocno złożonej, wręcz wyrafinowanej strukturze. Tak, to właśnie on, POTUS, dysponuje takimi uprawnieniami, a nie członkowie jego gabinetu: ani ci z bliskiego otoczenia prezydenta, wybierani bezpośrednio przez niego, ani nawet sekretarze (resortów), których kandydatury wymagają zatwierdzenia przez Senat, czyli izbę wyższą Kongresu USA. To są w istocie wynajęci przez państwo oraz opłacani z pieniędzy podatnika pracownicy prezydenckiego gabinetu, którego skład stosunkowo często rotuje, ulega zmianom, roszadom personelu między funkcjami, awansom i degradacjom. Ewolucja adaptacyjna? Optymalizacja? Karuzela stanowisk? Różnie o tym można mówić.
Tak czy inaczej, głównym zadaniem administracji federalnej USA pozostaje realizacja polityki, którą winien inspirować i programować prezydent obdarzony przez naród mandatem władzy. Po drugiej wojnie światowej próbowali to robić nieliczni gospodarze Białego Domu: Eisenhower, Kennedy, Reagan, Trump. JFK zapłacił za to cenę najwyższą. Wobec Trumpa, którego nie udało się odwołać, stosuje się teraz najróżniejsze pretekstowe szykany.
Niełatwo uwierzyć, że to właśnie Joseph Biden, który znów nieco zebrał siły i zapewnia o swojej gotowości do rządzenia przez następne cztery lata – był faktycznym architektem tej dość ryzykownej zresztą polityki wobec Rosji, Ukrainy oraz Europy Środkowowschodniej… Nie wydaje się też, aby o wszystkim mogli decydować tylko Blinken z Sullivanem, bo to nie ta liga. A różne podpowiedzi Baracka Obamy, podobnie jak niemal codzienne telefony pani Clinton do ludzi z Departamentu Stanu nie wyczerpują z pewnością znamion konstytucyjności… Kto zatem ma dziś istotny wpływ na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych? Odpowiedź, że mamy tu do czynienia z jakąś dostatecznie przemożną, ale ukrytą siłą, w dodatku, całkowicie pozbawioną mandatu społecznego, wydaje się trudna do zaakceptowania.
9 lipca 2024