Pstryczki i potyczki
Wiele osób się dziwi. Bo w imię budowania praworządności łamane jest dość drastycznie w Polsce prawo. Czym zatem jest owa praworządność i o co chodzi w tym sporze?
Przejrzenie różnych definicji praworządności, nie pozostawia wątpliwości, że do jej istoty należy przewaga obowiązującego prawa nad wolą rządzących. Jest to wyrażone w naszej Konstytucji m.in. w art. 7: „Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”. Dużo było nieporozumień, czasami tragicznych, już w okresie zaborów, kiedy Rosjanie nie rozumieli czemu Polacy odmawiają wykonywania poleceń władzy tylko dlatego, że są one sprzeczne z prawem. Wielki książę Konstanty nie potrafił zrozumieć, dlaczego podchorążowie nie wykonują jego bezprawnych rozkazów, bo do głowy mu nie przyszło, że dla ludzi honoru prawo i honor stoją ponad wolą władcy. Kiedy zaś na przełomie wieków XIX i XX w Rosji zaczęto tworzyć instytucje kontrolne, starano się w nich zatrudniać rozrzuconych po całym imperium Polaków, Rosjanie bowiem nie dawali żadnej rękojmi, że przestrzeganie prawa będzie miało dla nich jakiekolwiek znaczenie (patrz: Gogol – „Rewizor”).
Dziś więc, mimo spustoszenia naszej kultury społecznej i prawnej dokonanej przez komunizm, Polacy się dziwią dlaczego praworządność jest realizowana zgodnie z wolą władców („tak jak my ją rozumiemy”), a nie zgodnie z tym, co zapisano w Konstytucji i ustawach.
Ale to wcale nie jest takie proste. Spór między filozofami prawa trwa od wieków. Niepostrzeżenie zasygnalizowałem go już w pierwszym akapicie. Polski szlachcic kierował się nie tylko zapisami obowiązującego prawa, ale także niewymiernym honorem. A cóż głosił ten honor? Otóż, że nie wolno robić rzeczy niegodziwych, sprzecznych z godnością ludzi, których rzecz dotyczy. Zarówno z godnością sprawcy, jaki i przedmiotu działania. Od czasu sporu między Pawłem Włodkowicem a Krzyżakami na soborze w Konstancji, Europa, która przyznała rację rektorowi Akademii Krakowskiej, zgodziła się, że ponieważ Bóg tak samo ukochał wszystkie swoje dzieci, a więc wszystkich bez wyjątku ludzi, to żadnego nie wolno krzywdzić i traktować niesprawiedliwie. Nawet kiedy robi się to, aby ich do Boga nawrócić. Jest więc podstawa wszelkiego prawa zapisana w naturze człowieka jako dziecka Bożego, co potwierdził po latach w encyklice Pacem in Terris Jan XXIII, włączając koncepcję niezbywalnych praw człowieka do kanonu zasad katolickiej nauki społecznej.
Wcześniej argumentację Włodkowica, wiek po soborze w Konstancji, zastosował Bartolomé de las Casas OP broniąc Indian przed konkwistadorami w słynnej dyspucie na dworze króla Hiszpanii, po czym papież obłożył ekskomuniką tych, którzy rdzennych mieszkańców Ameryki krzywdzili. Uczeń las Casasa, Francisco de Vitoria OP, stworzył scholastyczną szkołę prawa międzynarodowego opartego na prawie naturalnym, przyczyniając się na pewno do rozwoju wśród myślicieli europejskich założenia, że każdemu człowiekowi przysługują podstawowe prawa tylko z racji jego człowieczeństwa. Na tak rozumiane prawa człowieka powoływał się na dwie dekady przed Janem XXIII papież Pius XII w swoich dramatycznych przemówieniach radiowych dotykających problemu zbrodni wojennych. Na godność człowieka jako źródło jego praw powołuje się także (stworzona z inicjatywy katolickiego filozofa Jacques’a Maritaina, o czym mało kto wie) Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ONZ.
Dziś filozofowie prawa opisują to jako dyskusję między zwolennikami prawa pozytywnego, tego, które zostało zapisane w przepisach państwowych, ze zwolennikami prawa naturalnego, którzy twierdzą, że w tych przepisach nie wolno zapisywać niczego, co byłoby sprzeczne z naturą ludzką, a gdyby coś takiego się tam znalazło, to nie może obowiązywać w sumieniu obywatela.
Praworządni Niemcy już przed wojną zadbali, żeby ich przepisy opisane w ustawach norymberskich pozwalały łamać prawa naturalne tych, których uznają za ludzi gorszych i pozbawią obywatelstwa. Uważali bowiem, że tylko prawo pozytywne ma znaczenie i ono, swoimi zapisami, usprawiedliwia łamanie prawa naturalnego. Dlatego zwycięzcom, sądzącym zbrodniarzy wojennych w tej samej Norymberdze, trudno było powoływać się na wówczas obowiązujące obywateli Niemiec przepisy zapisane w prawie ustanowionym przez organa państwa, czyli prawie pozytywnym. Trzeba było dużej gimnastyki prawnej, zatwierdzonej potem oficjalnie przez ONZ, aby można było tak zinterpretować przepisy prawa międzynarodowego, żeby możliwe było na ich podstawie ukaranie zbrodniarzy.
Sytuacje, w których trzeba jednak przekroczyć granice prawa pozytywnego – czyli nie tylko sprytnie je zinterpretować, ale wprost złamać, właśnie ze względu na gwałconą naturę i zapisaną w niej godność człowieka – czasami się zdarzają i powodują, że łamanie prawa pozytywnego w imię prawa naturalnego staje się nieodzowne. To sytuacje jednak zupełnie wyjątkowe, w których bardzo łatwo o nadużycia, szczególnie w ogniu silnego konfliktu społecznego i politycznego. Niemal każda dyktatura, której zarzucano łamanie prawa, powoływała się na dobro wyższe (różnie rozumiane). Być może właśnie dlatego warto wrócić do pytania, czym jest prawo naturalne, które w porządku moralnym stoi jednak ponad prawem stanowionym, które z kolei powinno w państwie praworządnym stać ponad wolą władcy.
Ci, którzy uważają, że czasami usprawiedliwione moralnie są działania łamiące prawa pozytywne, przywołują historyczne przykłady. Konstytucja 3 Maja przyjęta została łamiąc prawo do udziału w głosowaniu tych posłów kresowych, którzy nie zdążyli wrócić jeszcze z przerwy wielkanocnej. Gen. de Gaulle zaś przeprowadził referendum łamiące ewidentnie francuską Konstytucję, żeby – pro publico bono – zreformować niewydolną IV Republikę. W obu wypadkach mimo oporu obrońców starego systemu, nie było problemu ze społeczną akceptacją tych łamiących prawo pozytywne działań. Wiedziano bowiem powszechnie, że zmiany idą w dobrym kierunku, otwierają drogi do rozwoju, a inaczej nie dało się ich przeprowadzić. Można więc powiedzieć, że zastosowano tu, bez otwartego powoływania się na nie, zasadę prymatu prawa naturalnego przed pozytywnym.
Podobną zasadę, też nie wyrażoną wprost, przywołują polscy politycy i prawnicy w naszym dzisiejszym sporze o praworządność. Powiadają, że należy na jakiś czas zawiesić obowiązywalność prawa pozytywnego, zapisanego w Konstytucji i ustawach, ponieważ zostało wykorzystane do tego, żeby formacja rządząca przez ostatnie 8 lat zachowała wpływy mimo przegranych wyborów. A obecność tych wpływów ze swojej istoty przeciwne ma być praworządności.
Szukając więc odpowiedzi na pytanie o treść prawa naturalnego mogącego w wyjątkowych sytuacjach usprawiedliwić łamanie Konstytucji i ustaw, warto spojrzeć, czy zapisana w naszej naturze potrzeba sprawiedliwego potraktowania i uszanowania godności obywateli RP, stanowiących Naród – władzę zwierzchnią naszego państwa – jest w tym sporze przestrzegana. Dlaczego i przez kogo.
W polskim sporze praworządność jest rozumiana nieco inaczej niż w definicji, którą przytoczyłem na początku. Podstawowy zarzut stawiany przez środowiska sędziowskie i przeciwników politycznych prawicowej koalicji, dotyczy podejmowania działań i decyzji mających na celu pozbawienie władzy sądowniczej jej niezależności. Ta bowiem zapisana jest w Konstytucji. Na pytanie: niezależność – jak my ją rozumiemy? – można dopowiedzieć, że niezależność władzy sądowniczej sprowadza się do tego, że stan sędziowski posiada monopol na kooptowanie nowych sędziów.
Problem w tym, że to jest mechanizm samozachowawczy znany z różnych krajów postkolonialnych i postkomunistycznych, stanowiący element tzw. pamięci instytucjonalnej. Pozwala on przetrwać temu co papieże, opisując sytuację w Ameryce Łacińskiej, nazwali „strukturami grzechu”, czasami przez kolejne pokolenia, a nie tylko do czasu przejścia na emeryturę urzędników dawnego systemu zniewolenia. Polega on na tym, że ludzie się zmieniają, a pewne układy i nawyki, także patologiczne, w instytucjach trwają – oczywiście także ulegając zmianom, raz w dobrym kierunku, kiedy indziej pogłębiając zjawiska patologiczne. Może najbardziej jaskrawym przykładem tego drugiego kierunku jest przekształcenie się dawnego ruchu narodowo-wyzwoleńczego na Sycylii w mafię. Jednym z narzędzi tego mechanizmu jest właśnie zamknięcie instytucji na obcych przez kontrolowaną wewnętrznie zasadę kooptacji.
Mechanizm zamkniętej kooptacji ma oczywiście w wielu instytucjach jakieś uzasadnienie. Nie może być jednak usprawiedliwiony i stosowany w instytucjach władzy państwowej, mającej ambicję bycia władzą w państwie demokratycznym. Istnieje bowiem powszechna zgoda w naszej cywilizacji, że twórca nowożytnej demokracji John Locke miał rację, twierdząc, iż społeczeństwo jest pierwotne w stosunku do władzy państwowej, a więc społeczeństwo winno władzę z siebie wyłaniać. To zasada leżąca u podstaw wszelkiej demokracji. Wiele rozwiązań ustrojowych jest znanych historii, ale tylko demokracji nie da się bronić wyłączając obywateli z prawa do udziału w istotnych decyzjach, szczególnie dotyczących sprawowania władzy.
Zdarzało się oczywiście, że udział ludu w przemianach, a nawet, że mechanizmy demokratyczne, wyłaniały najokrutniejsze dyktatury, ale to bywało, kiedy natężenie buntu społecznego przekraczało możliwość zastosowania jakiegoś powstrzymującego go mechanizmu ustrojowego. Jeżeli tama pęknie, to czym więcej wody jest nagromadzone w zbiorniku, tym szkody będą większe. A tamy w życiu społecznym nie bywają tak trwałe, jak ta w Solinie. Zatem mądrość przywództwa narodowego polega na takim układaniu relacji społecznych i regulującego je prawa, żeby nie kumulowało się nadmiarowe niezadowolenie ludu. Dużo mniej groźne w dłuższej perspektywie dla spokoju i rozwoju społecznego może być niezadowolenie grup uprzywilejowanych, które zawsze – nawet podświadomie – będą dążyły do zamknięcia się w swoim i przez siebie kontrolowanym gronie. Przypomnę, że jedną z istotnych i nieukrywanych przyczyn niechęci elit III RP do PiS, już za jego pierwszych rządów w latach 2005-2007, było podjęcie inicjatywy młodych absolwentów prawa zmierzającej do otwarcia zawodów prawniczych.
Kiedy zaś na mocy układów okrągłego stołu pojawili się w urzędach i instytucjach państwowych ludzie związani z szeroko rozumianym ruchem Solidarności, siłą rzeczy niedoświadczeni, to w wielu konkursach zaczął pojawiać się warunek ich wykluczający i z punktu widzenia współczesnych nauk o zarządzaniu, oraz zwykłej logiki, zupełnie absurdalny – mianowicie posiadania co najmniej 5 lat doświadczenia na stanowiskach kierowniczych. Serio, proszę się nie śmiać, tak było. I dziś jeszcze podobne warunki się zdarzają. Zarzuty zaś stawiane przez nową władzę działaniom poprzedniej, dotyczą np. tego, że finansowała organizacje chcące realizować jakieś programy prospołeczne, pomimo, że nie miały one dostatecznego doświadczenia w tej dziedzinie. Jeżeli więc w przyszłości urzędnik będzie chciał uniknąć odpowiedzialności karnej, powinien finansować tylko te organizacje, które mają głębokie korzenie w III RP. Broń Boże mających związek z instytucjami kościelnymi.
Wracając do praworządności, tak jak dziś jest w Polsce rozumiana. W wielu krajach, także Unii Europejskiej i USA, władze ustawodawcze uczestniczą w mianowaniu sędziów, właśnie dlatego, żeby uniknąć mechanizmu ograniczania kontroli społecznej przez mechanizm kooptacji wewnętrznej. Jest w ten sposób realizowana zasada Johna Locke’a. Jest to też wyjście naprzeciw myśleniu Monteskiusza, który kontynuował i rozwijał koncepcje Locke’a. Uznał on, bezsprzecznie słusznie, że władza niekontrolowana ulega wypaczeniom. Trzeba więc władzę podzielić, żeby poszczególne jej człony wzajemnie się dopełniały, hamowały i kontrolowały.
W Polsce mamy świeże doświadczenie komunizmu, a w czasie prac nad konstytucją nawet żywsze. W PRL sądy były bezpośrednio podporządkowane rządzącej partii, co stanowiło obrazę wszelkiej praworządności i zasad demokracji. Wielu więc szlachetnych przedstawicieli stanu sędziowskiego, uznało tę okoliczność za największe zagrożenie dla dobrego wykonywania swojej funkcji. Sprawa więc niezależności sądów od innych władz stała się jednym z głównych postulatów ustrojowych tych środowisk. Przez pewien czas nawet powoływano się na Monteskiusza, który zalecał przecież rozdzielenie władz i ich wzajemną kontrolę.
Rozumowanie tych szlachetnych sędziów wydaje się z pozoru prawidłowe, idące w kierunku umożliwiającym sądom stanie na straży praworządności, cechą bowiem polityków na całym świecie jest chęć stanięcia ponad prawem, przed czym powinni ich sędziowie bronić.
Jak zwykle jednak reaktywne „przegięcie kija w drugą stronę” może wywołać skutki przeciwne do zamierzonych. Nasz ludzki umysł, a może zwłaszcza u ludzi wybitnie inteligentnych, często koncentruje się na zagrożeniu, które odczuliśmy osobiście. Nie zawsze jednak dostrzegamy jego głębsze przyczyny i cały kontekst, pełen pułapek pojawiających się z innych, często przeciwnych, stron. Ten mechanizm leży przecież u podstaw powstania rozmaitych reaktywnych, jednostronnych ideologii, które koncentrując się na jakimś realnym i groźnym problemie, zaniedbywały inne zagrożenia i prowadziły w XX wieku do niewyobrażalnych zbrodni. Na początku wszyscy twórcy tych ideologii byli przekonani, że walczą ze złem w imię lepszego świata. Potem było za późno, bo uruchomione mechanizmy totalnej zmiany, gardzące kontrolą społeczną, uniemożliwiały jakikolwiek zwrot w inną stronę i zatrzymanie niszczycielskiej siły totalitaryzmu. To nie dlatego, że ci ludzie byli z natury źli, tak jak my ich dziś widzimy. To dlatego, że nie chcieli budować cierpliwie uczestnictwa obywateli w zarządzaniu państwem, nie słuchali głosów przeciwnych uważając je za wcielone zło. Wierzyli zaś, że jeżeli tych inaczej myślących się wyeliminuje, zniszczy się przywództwo grup niezadowolonych i postulujących inne rozwiązania, to świat automatycznie stanie się lepszy.
Oczywiście nie porównuję naszych sędziów, szczególnie tak szlachetnych ludzi jak prof. Zoll i prof. Strzembosz, do zagubionych ideologów, którzy doprowadzili do nieludzkich zbrodni. Warto jednak znać ten mechanizm powstawania reaktywnych ideologii, żeby unikać błędów myślenia. Takim błędem może okazać się przekonanie, że jedynym zagrożeniem dla stojącego na straży praworządności środowiska sędziowskiego jest wpływ nań, a szczególnie na jego skład personalny, instytucji władzy ustawodawczej i wykonawczej. To rzeczywiście było bardzo realne zagrożenie w czasach komunistycznych, kiedy owe dwie władze polityczne nie były wyłaniane zgodnie z konceptem Locke’a przez społeczeństwo. Były natomiast regularnie kontrolowane przez obce mocarstwo, w strefie którego wpływów pozostawaliśmy razem z sąsiadami przez niemal pół wieku. Mają więc rację ci wszyscy, którzy widzieli w owym podporządkowaniu wpływ uniemożliwiający sędziom w wielu wypadkach stawanie po stronie obowiązującego prawa, szczególnie zaś po stronie sprawiedliwości, która należy do kanonu zasad naturalnych, czasami tylko trafnie opisanych w ustawach.
Problem w tym, że – jak to często bywa w przypadku złożoności spraw społecznych – rozwiązaniem nie jest proste przeciwieństwo patologii. Władza sądownicza bowiem, która jest zależna wyłącznie od siebie samej i sama sobie podlega, chce czy nie chce, podlega zagrożeniom przez mechanizmy antydemokratyczne, które opisali John Locke i Charles de Montesquieu. Po to przecież w Konstytucji wprowadzono zasadę nieodwołalności orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, żeby nieodpowiedzialny naród nie wybrał takich władz politycznych, które mogą pozbawić władzę sądowniczą zapisanej w art. 173 odrębności i niezależności. Konstruktorzy ustroju Trzeciej Rzeczypospolitej, najpierw przy okrągłym stole, potem w komisji konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego, nie szukali rozwiązań mogących podporządkować w jakimś aspekcie władzę sądowniczą społeczeństwu (wg naszej Konstytucji Narodowi). Szukali oni wyłącznie gwarancji uwolnienia jej od ewentualnego wpływu władz politycznych, bo tylko traumę takiego wpływu znali z własnego doświadczenia. I wiemy z licznych wypowiedzi, że uczestniczący w tych pracach szlachetni sędziowie, wierzyli w to, że elementy kultury prawnej dawnej Rzeczypospolitej, bezlitośnie niszczonej między rokiem 1939 a 1989, przetrwały tę traumę i po ustąpieniu władz PRL 4 czerwca wszystko wróci do tamtych, przedwojennych i wcześniejszych standardów.
A przecież ta niekontrolowana społecznie władza sądownicza, nie stanowi bezpośredniej, instytucjonalnej kontynuacji wymiaru sprawiedliwości II RP. Powstała ona niemal od podstaw po drugiej wojnie światowej, kiedy nie istniała Stolica, obaj okupanci wymordowali prawie 1/3 ludzi z wyższym wykształceniem, 1/3 całej populacji została przesiedlona ze wschodu na zachód, rozbijając wszelkie struktury, anihilując ośrodki opiniotwórcze i naturalne przywództwo społeczne. Wielu ludzi niezależnych i prawych musiało emigrować, a w to miejsce pojawiało się wielu działaczy związanych z władzą radziecką, przysłanych z różnych stron ZSRR, którzy miewali jakieś polskie korzenie i znali nasz język. Potem jeszcze przy pomocy tej nowoutworzonej władzy sądowniczej wymordowano w latach 1944-1956 według ostrożnych szacunków ok. ćwierć miliona przedstawicieli szeroko pojętej warstwy przywódczej narodu.
Aż do 1989 roku wolność organizacyjna była marginalna, albo incydentalna. Przez cały ten czas władza sądownicza była nie tylko kontrolowana w swej działalności przez PZPR, ale przez tę partię i jej służby wyłaniana i zadaniowana (z różną intensywnością w różnych latach). Oczywiście wielu sędziów przeszło przemianę ideową, niektórzy od początku nie akceptowali systemu. Na pewno też nie w środowisku sędziowskim dominował beton partyjny, które przeciwstawiał się przemianom okrągłostołowym i odejściu od zgrzebnej „demokracji ludowej” w wydaniu sowieckim. Temu zaprzeczyć niepodobna. Pamięć instytucjonalna jednak została.
Pozostał główny nurt środowiskowy, obawiający się, że dalej idące zmiany w instytucjach władzy sądowniczej, otwarcie jej na zupełnie nowych prawników – być może wychowanych w środowiskach związanych z „Solidarnością”, Kościołem, czy innymi formacjami przeciwnymi pozostałościom PRL – może zagrażać ich pozycji. Przekonano więc owych nielicznych sędziów, których tu nazywam ludźmi szlachetnymi, że w dalszym ciągu największym zagrożeniem dla sędziowskiej niezawisłości i jej możliwości bronienia praworządności, jest pojawienie się jakiejś władzy wybranej demokratycznie przez naród, która będzie chciała wpływać na obsadę personalną sądownictwa, a przez to budować jakiś rodzaj autorytaryzmu oscylującego w kierunku zbliżonym do tego, co znali przed 1989 rokiem. Stało się to ostrzeżenie szczególnie aktualne, kiedy na Białorusi i w Rosji wróciły w innej postaci rządy autorytarne, które bojąc się nastrojów demokratycznych i proeuropejskich u siebie, zaczęły oscylować coraz bardziej w kierunku totalitaryzmu.
Nie będę więc krył, że rozumiem postawę tych osób, nie tylko znanych sędziów, którzy obawiają się wpływu procesu demokratycznego, mogącego poprzez wyłaniane w wyborach władze ustawodawcze, uzależniać sądy od polityków. To jednak, że rozumiem te obawy, nie znaczy, że mogę uznać za słuszną ową prostą reakcję, która stała się jej wynikiem. Boję się bowiem, że może ona w pewnej perspektywie bardziej osłabić polską praworządność i demokrację, niż przewidziana przez Locke’a i Monteskiusza kontrola społeczna.
Po ’89 władza ustawodawcza, wykonawcza i samorządowa, była wielokrotnie wymieniana przez wyborców, czasami o 180 stopni. Władza sądownicza zaś sama się reprodukuje, dobierając na nowych sędziów tylko takich kandydatów, którzy będą kontynuowali uprzywilejowaną pozycję tej władzy. Współpracowałem przed laty blisko z Janem Olszewskim, razem też pisaliśmy Obywatelski Projekt Konstytucji „Solidarności”, który potem prezentowałem w komisji konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego. Rozmawiałem z wieloma ludźmi obu stron – i tych, którzy układ okrągłego stołu wspierają i tych, którzy go kwestionują. Nie mam więc wątpliwości, że pozostawienie władzy sądowniczej poza kontrolą społeczną i zasadami demokracji (art. 4 Konstytucji wyrażający zasadę Locke’a), stanowiło zabezpieczenie interesów stron okrągłego stołu (w tym samej władzy sądowniczej).
Stąd tak surowe i bezwzględne kary dla tych, którzy skutecznie zwalczają korupcję stanowiącą istotę systemu oligarchicznego, a taka pobłażliwość i wyrozumiałość dla tych, którzy bywają na tego rodzaju działaniach przyłapani. Choć dla nikogo nie ulega wątpliwości, jak powszechne i co gorsza społecznie akceptowane, po tylu latach komunizmu, jest zjawisko korupcji i różne pokrewne nadużycia skierowane przeciw dobru wspólnemu. Bywa, że rozmaici rzemieślnicy nie kryją się przed obcymi ludźmi, że jeżeli z ręki do ręki, bez pozostawienia śladu po transakcji, to cena będzie niższa. Na wyższych zaś szczeblach tworzenia prawa, które sprzyja analogicznym, choć mającym o wiele większy zasięg i wagę, transakcjom, też staje się normą, o której wiedzieć mogą tylko wtajemniczeni eksperci – bo kto ze zwykłych ludzi mógłby wpaść na to, że wpisane w ustawę dwa słowa „lub czasopisma” tak bardzo zmieniły prawo, że doszło do najgłośniejszej chyba w III RP afery korupcyjnej. A o ilu takich zabiegach, które uruchamiają olbrzymie, nie całkiem uczciwe, zyski, po prostu nie wiemy i nigdy się nie dowiemy?
Warto więc znów postawić wiele pytań, na które wszystkie nie da się odpowiedzieć w jednym artykule. Ale pytać warto, bo czytelnicy tego pisma to osoby, które na pewno także same szukają prawdy. Nie tylko dlatego, że jest ciekawa. Rzucę więc na koniec cztery pytania, zachęcając czytelników do stawiania sobie kolejnych, żeby nasza odpowiedź na problemy, nie była tylko taka – „oni są źli, jak ich wyeliminujemy to będzie dobrze”. Bo takie myślenie, bez szerszego rozumienia ciągów przyczynowo skutkowych, zawsze do złego prowadzi – nawet kiedy wierzymy, że tak właśnie budujemy lepszy świat.
• Czy aby zapewnić w kraju praworządność, rozumianą tradycyjnie, jako prymat prawa stanowionego nad wolą władzy i kierunkowo prymat prawa naturalnego nad prawem stanowionym, lepiej jest uniezależnić władzę sądowniczą od wszelkiej społecznej kontroli, czy może podjąć poszukiwania jakiejś drogi do budowania takiej kultury prawnej i społecznej, aby bez ryzyka autorytaryzmu zapewnić jakiś rodzaj społecznej kontroli władzy sądowniczej? W tym otworzenie jej na nowych sędziów, niekoniecznie wyznaczanych wyłącznie przez dotychczasowych?
• Czy perspektywicznie większe zagrożenie dla praworządności w postkomunistycznym kraju, w którym pozostały po zniewoleniu, przekształcone struktury grzechu, stanowi dziś władza może czasem niezgrabnych przeciwników systemu ustanowionego przy okrągłym stole, chcących nawiązywać do naszych tradycji i wzmacniać społeczne grupy wykluczone, czy też tych, którzy podtrzymują wpływy dobrze zorganizowanych grup interesu ukształtowanych jeszcze w tamtym systemie, mając ich wsparcie?
• Czy rozwój gospodarczy i społeczny, bez którego niemożliwe jest na dłuższą metę zapewnienie bezpieczeństwa kraju, ma większe szanse kiedy praworządność będzie rozumiana jako zamknięcie środowiska sędziowskiego na wszelkie zmiany i wpływy z zewnątrz, pozostawiając go w takim systemie sojuszy i układów, jaki został ukształtowany po 1989 roku – czy też kiedy praworządność będzie rozumiana jako prymat prawa stanowionego, opartego na prawie naturalnym, nad wolą i interesami rządzących układów, dysponujących różnymi narzędziami wpływu i stale się rekonstruującymi układami elit i grup interesu pochodzącymi jeszcze z tamtego ustroju? Tak jak jest to w innych krajach postkolonialnych i postkomunistycznych na całym świecie, gdzie społeczne patologie będące skutkiem dawnego zniewolenia trwają przez dziesiątki, czasem setki lat, dławiąc nieodmiennie w tych krajach twórcze możliwości obywateli, przez co i poziom gospodarczy i dobrostan społeczny pozostają z tyłu za demokratycznymi i praworządnymi krajami, gdzie społeczeństwo jest na tyle zorganizowane i ustrukturalizowane, że samo potrafi wyłaniać i kontrolować wszystkie swoje władze.
• Czy da się zbudować jakąkolwiek praworządność i demokrację, bez strategii włączania wszystkich obywateli w decyzje, odpowiedzialność i rozumienie wszystkich spraw i dziedzin naszego życia? Bez zastąpienia pogardy dla biedniejszych i gorzej wykształconych programami wspierającymi ich edukację, awans społeczny i materialny, uczestnictwo w życiu społecznym, politycznym i gospodarczym, przez budowanie organizacji i struktur mających swoje oddolnie wyłaniane przywództwo oraz swobodę pielęgnowania i rozwijania swoich tradycyjnych tożsamości i systemów wartości, które budują solidarność, zrozumienie i zaangażowanie w dobro wspólne? Czy bez tego wszystkiego wystarczy włączyć się do wspólnoty politycznej z narodami, które przez wieki pracowicie to wszystko budowały, dlatego mają ciągle nad nami sporą przewagę organizacyjną i materialną? Czy możemy być dla nich partnerami, samemu nic nie budując, nie inwestując w CPK i podobne, nie organizując się, nie unowocześniając zarządzania, nie ucząc się, szczególnie własnej historii, nie tworząc wizji nowoczesnej przyszłości? Bo przecież oni lepiej wiedzą co dla nas jest dobre, więc po nam się wysilać? Wystarczy ich grzecznie słuchać?!