Mozart w grobie się przewraca. Ten genialny kompozytor urodził się w Salzburgu. Najbardziej związany był z Wiedniem. Bywał też w Pradze. Nie przyszło mu wszak do głowy, by swoją najwspanialszą operę zatytułować: CZARODZIEJSKI FLET W BRESLAU. Czemu nie we Lwowie? Przecież Marek Krajewski, którego tekstem się posłużono, także tam umiejscowił swoje fascynujące skądinąd, kryminalne historie. Jak by się odniósł do tego faktu Emanuel Schikaneder, autor oryginalnego libretta z akcją inspirowaną starożytnym Egiptem? Miasto, w którym żyjemy miało wszak swoje wielkie dramaty zasługujące na oryginalną operę. Zwłaszcza w dwudziestym wieku. Oto jeden z nich.
„…Z Kaiserbrücke rozpościerał się przed nami nieopisanie smutny widok płonącego Wrocławia, niezapomniana panorama grozy… Płomienie buchały z wież kościoła katedralnego; dach Katedry był jednym morzem płomieni; płonął kościół Św. Michała, kościół Na Piasku, Św. Wincentego, Św. Wojciecha, Św. Maurycego, Św. Bernarda, Św. Krzysztofa i wszystkie ciągi ulic między tymi kościołami, przede wszystkim zaś Biblioteka Uniwersytecka. Niesamowity i ponury był obraz płonącego Wrocławia wieczorem w Poniedziałek Wielkanocny i w nocy, obraz zagłady najpiękniejszej części tego ładnego miasta… Im wcześniej przyjdą Rosjanie, tym rychlej zakończy się dzieło zniszczenia, którego sprawcą jest przede wszystkim nasze dowództwo.”
Kronikarz oblężonej twierdzy, ksiądz Paul Peikert opisuje także wymuszony rozkazem gauleitera Hanke dramatyczny exodus niemieckiej ludności pozostawiający tysiące zamarzniętych w styczniowym mrozie uchodźców, dzieci, kobiet, starców. Rosjanie weszli dopiero 7 maja do nieistniejącego już centrum. Przez następne długie tygodnie w morzu ruin mijały się w milczeniu dwa nieustające orszaki podobnie wynędzniałych ludzi. Mówili tylko do swoich. Po niemiecku albo po polsku z kresowym akcentem.
Obce miasto. To tytuł i zarazem teza książki Niemca, Gregora Thuma, w której opisuje zdruzgotany Wrocław pierwszych lat powojennych. Obce – już dla Niemców, obce – stale jeszcze dla Polaków, bo i cóż innego jak nie obcość i przerażenie może oferować cuchnące swądem terytorium odarte z tkanki jakiejkolwiek przynależności.
Jednak to miasto nie było obce dla pierwszej powojennej generacji. Właśnie dla mnie. Mama pakowała wózek na odkryty pomost pierwszego uruchomionego żółtego tramwaju. Jadąc tak podwójnym transportem widziałem kikuty ruin lub odsłonięte jak w teatrze, pozbawione ścian, puste mieszkania. Ruiny porastały coraz bujniejszą zielenią. Buldożery przecierały ulice. Kibicowanie ciągnącym linę robotnikom, którzy usuwali zagrożone runięciem kamienice i penetrowanie piwnic w poszukiwaniu skarbów i broni – to były najlepsze zajęcia takich smarkaczy jak ja. To był nasz pierwszy i jedyny świat. Innego nie znaliśmy wtedy i przez długie jeszcze lata. Zatem ten nie mógł być obcy, dla nas najmłodszych, których przybywało tu z każdym miesiącem tysiące. Tego braku psychologicznej obcości wobec miasta Thum nie dopatrzył się. Myślę, że i starsi od nas oswajali się tu nie najgorzej.
Pierwsze wyraźne wspomnienie mam z terenów wystawowych. To chyba nie mogła być słynna Wystawa Ziem Odzyskanych, byłem za mały. Potem organizowano tam różne ogólnopolskie wystawy. Zadzierałem głowę na szpic iglicy i wchodziłem do monumentalnej Hali Ludowej. Tak, tak! Ten obiekt nigdy nie będzie dla mnie zwał się inaczej, tak jak i dla setek tysięcy wrocławian. Przez 60 lat uczestniczyliśmy tu we wspaniałych imprezach. Pamiętam koncert pięknej, choć już niemłodej Marleny Dietrich. Śpiewała w języku, którym mieszkańcy Breslau lżyli mojego dziadka pędzonego do Gross Rosen, gdzie został zamordowany na kilka tygodni przed końcem wojny. Jednak wtedy, w hali, język niemiecki wydał mi się ekscytujący.
Właśnie tu, w Hali Ludowej, na Międzynarodowym Kongresie Eucharystycznym, zabrzmiał też głos największego współczesnego nam Polaka. Jakież więc „stulecie” wróciło i jest niezmordowanie wtłaczane niczym goebbelsowska propaganda? Nikt wrocławian o zdanie nie pytał. Mam oto wejść do Jahrhunderthalle ochrzczonej tak w setną rocznicę bitwy pod Lipskiem (1813), w której poległ książę Józef Poniatowski. Ten sam, który dumnie spina konia przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Tam był oglądany przez morze kwiatów i zniczy po ostatniej tragedii narodowej w 2010 roku. Tu we Wrocławiu został pohańbiony. W polskim mieście – chyba, że się mylę.
Wiem, że znajdą się argumenty: po co „ludowa”? Lud, czyli demos już się nie liczy. Zaraz, zaraz. Podobno mamy demokrację. Była konieczność wpisania na listę zabytków UNESCO. To czemu nie np. jako Hali im. Maxa Berga, wybitnego niemieckiego architekta, twórcy obiektu. On nie dokopał żadnemu wielkiemu Polakowi. Taką przemianę uznałbym. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że ta hala była tylko niewiele ponad 30 lat niemiecka a dwa razy dłużej polska. Czy wykreślenie z listy UNESCO zaszkodziłoby piramidom? Proszę niech ktoś mi powie, jakie my mieszkańcy Wrocławia mamy naprawdę z tej i z podobnych zmian korzyści? Jeśli jakieś są, to zapłacimy za nie utratą tożsamości.
Nie wątpię natomiast, że istnieje pewne grono doradców lokalnej władzy, które z prymitywnego germanizowania miasta korzyści czerpie. Nie myślę o korupcji – choć i tej wykluczyć całkiem się nie da – ale o nieformalnym poklepywaniu się z obcokrajowcami, przyznawaniu nagród, grantów na badania naukowe, zaproszeń na wykłady o historii Breslau. Ci ludzie są obiektem świadomej, perfekcyjnej polityki historycznej współczesnych Niemiec oraz dziwnie rozrośniętego personelu konsulatu niemieckiego we Wrocławiu. Zdecydowanie mniej interesuje ich powiązanie Wratislawii z Czechami, mimo że władali tym grodem znacznie dłużej. Dłużej od polskich Piastów i ponad dwa razy dłużej niż Prusacy i Niemcy razem wzięci. To lokalna władza przed paroma laty storpedowała pomnik Bolesława Krzywoustego na Psim Polu.
Proszę nie posądzać mnie o germanofobię. Mieszkam na ulicy Prostej i wolałbym, by miała ona imię niemieckiego komediopisarza Holteia, tak jak przed wojną. Chciałbym też, by honorowano tu w podobny sposób np. wielkiego Johanna Brahmsa, który dla Uniwersytetu Wrocławskiego skomponował słynną pieśń Gaudeamus Igitur. Zasługuje także na hołd paru niemieckich noblistów, oprócz oczywiście wynalazcy śmiercionośnego gazu bojowego, którego popiersie stoi o dziwo w ratuszu.
Mam natomiast wątpliwości czy wypędzenie z centrum miasta Muzeum Etnograficznego było dobrym pomysłem. W tym samym czasie w Goerlitz otworzono nową, spektakularną placówkę o podobnym charakterze, tyle że dowodzącą germańskich korzeni Nieder-schlesien. Natomiast w zagarniętym etnografom Pałacu Królewskim przy Kazimierza Wielkiego gościł chyba król Maciuś I. Takie imię ma inicjator germanizacji miasta. Królowie pruscy tu raczej nie zaglądali. Proszę obejrzeć jak po macoszemu jest tam potraktowana zarówno czeska jak i polska historia. Także żydowska. Piękna synagoga na Włodkowica, to także odpowiedź współczesnego Wrocławia na dramat Kryształowej Nocy, który dokonał się tamże w 1938 roku, a który bywał dotychczas wspominany półgębkiem, co chcąc nie chcąc, idealizowało także niemiecką historię miasta. Naziści nie byli kosmitami. Byli Niemcami.
W tym wyjątkowym mieście trzeba uszanować i upamiętnić godność kilku narodów. Mam też nadzieję, że nie będę musiał do Jahrhunderthalle jechać przez Kaiserbrücke, zamiast przez Most Grunwaldzki. Chyba, że będziemy realizować doktrynę nowego Anschlussu. Trafia ona na podatny grunt we Wrocławiu, którego nazwę frywolnie zniekształca się na plakatach na Wroc-love. Stąd do Breslau już niedaleko.