Przełomowy krok w likwidacji państwa polskiego
To żaden retoryczny chwyt. Powyższy tytuł nie zawiera grama przesady. Forsowane przez klikę Tuska nowe traktaty europejskie oznaczają, że po ich przyjęciu – państwa polskiego nie będzie. Jeśli w ogóle ocaleje jakakolwiek podmiotowość naszego kraju, to będzie ona mniejsza nie tylko od autonomii poszczególnych stanów USA czy landów RFN, ale nawet od wielu zamorskich terytoriów niegdysiejszych imperiów kolonialnych. Największą z przeszkód na tej drodze jest prezes NBP prof. Adam Glapiński.
Już samą próbę postawienia Glapińskiego przed Trybunałem Stanu Jarosław Kaczyński nazwał zbrodnią na polskiej gospodarce, Łukasz Andrzejewski zamachem na państwo a Robert Bagiński największym skokiem na bank w całych dziejach świata. Z kolei premier Mateusz Morawiecki dostrzega w tym analfabetyzm ekonomiczny. Rację ma każdy z nich, ale chodzi o coś wymyślonego w Berlinie i o całe piekło gorszego.
Skutkiem bowiem tego, że wbrew nadziejom naszych sąsiadów zza Odry ich rosyjscy przyjaciele nie zdołali podbić Ukrainy, a to zrujnowało niemiecki plan imperialny – RFN zamiast stać się unijnym hubem gazowym, pogrążył się w największych od początku swych dziejów ekonomicznych tarapatach. Jak domek z kart rozsypały się plany gospodarczego triumfu, polegającego na bezkonkurencyjności produktów wytwarzanych dzięki pozyskiwaniu z Rosji surowców energetycznych za super-cenę „nur für Deutschland”. Po pierwszym szoku kreatorzy naprędce sklecili nowy sposób osiągnięcia przez Niemcy pozycji imperialnej. Oczywiście nazwany „europejskim”, co polegało na dołączeniu do twórców tegoż planu jednej (!) osoby nie będącej obywatelem RFN. Co trzeba docenić, gdyż od lat Niemcy trzymają się żelaznej zasady mówienia tylko i wyłącznie o interesie unijnym czy europejskim, gdy w rzeczywistości chodzi tylko i wyłącznie o interes – niemiecki.
Pomysł ten polega na błyskawicznym przekształceniu Unii Europejskiej w jedno maksymalnie scentralizowane super-państwo. Forsowane jest ono w tempie Blitzkriegu chyba właśnie po to, żeby Europejczycy nie zdążyli się zorientować, o co właściwie chodzi. A z traktatów tych wynika jednoznacznie, że całkowicie inne będą prawa Niemiec i na przykład Polski, która de facto nie będzie miała możliwości decydowania o czymkolwiek. Ani o tym, co będzie uczone w polskich szkołach, które wojska, służby i policje będą uprawnione do operowania na polskim terytorium, a także gdzie w Polsce wybudowana być może (to nie żart) choćby – gminna szosa. Jeden z punktów tego upiornego planu stwierdza, że żadne waluty narodowe istnieć nie będą miały prawa – będzie tylko euro. Jednym z pierwszych, którzy dostrzegli, co się święci, był prof. Adam Glapiński. I powiedział: „Po moim trupie”.
Prezes banku centralnego to w ładzie demokratycznym osoba w państwie pierwsza po prezydencie, szefie rządu i marszałkach izb parlamentu. W Polsce więc – piąta osoba w państwie. Już same wypowiedzi polityków na temat jej usunięcia niebezpiecznie nim chwieją. Niepokojem zareagowali inwestorzy i rynki finansowe. Po raz pierwszy od dziewięciu lat obniżony został rating Polski, spada wartość polskich papierów dłużnych. Jeśli jednak celem jest likwidacja państwa polskiego, to wszystko to jest najściślej zgodne z zamiarami tych, którzy rękami swych marionetek cel ten realizują.
Wobec zagrożenia takiego, jakim jest likwidacja naszego państwa, skutki zastąpienia złotówki walutą euro to byłby dla nas przysłowiowy „pryszcz”. Warto jednak je znać, bo tym zakończyć się ma proceder forsowany przez Tuska i jego niemieckich mocodawców. Przewidzieć je można doskonale, bo katastrofy gospodarcze i nędza eksplodująca w latynoskich krajach zamieniających własną walutę na dolara są doskonale znane. W roku 1999 prof. Robert Mundell dostał Nagrodę Nobla z ekonomii za pracę, w której precyzyjnie wszystkie te mechanizmy opisuje. Wynika z niej, że walutę państwa gospodarczo silniejszego przyjmować mogą kraiki rozmiarów Portoryko czy Lichtensteinu, ale już nieco większe od Litwy czy Słowacji wystrzegać się tego powinny jak ognia. Kraj o potencjale Polski posługujący się walutą tą samą, co Niemcy, błyskawicznie zostałby wydrenowany z wszystkiego, co w nim gospodarczo najbardziej wartościowe. Przy niepomiernych zyskach Niemiec kraj nasz stałby się wyludniającą się, pozbawioną rozwojowych perspektyw ruiną. Przy tym scenariuszu niewielkie znaczenie miałoby to, że wraz z przyjęciem euro wszystkie polskie rezerwy walut oraz złota (pomnożone w ostatnich latach, dziś należące do dwunastu największych na świecie) natychmiast przeniesione zostałyby do skarbców banku we Frankfurcie. Tego samego Europejskiego Banku Centralnego, który myśląc po „europejsku” zawsze wszystko robi po myśli Niemiec a dla znajdującego się w tarapatach unijnego południa nie tylko palcem w bucie nigdy nie kiwnął, ale uczynił wiele, by kto trzeba na kłopotach Włoch czy Grecji jeszcze skorzystał.
Spytałby ktoś, czy tak upiorny bieg wydarzeń w ogóle jest możliwy. A przecież prawda jest taka, że elity polityczne po PRL i okrągłym stole wypełnione są indywiduami, przy których członkowie Konfederacji Targowickiej uchodzić by mogli za niedościgły przykład troski o Rzeczpospolitą. Według badań opinii publicznej co najmniej trzydziestu procentom obywateli RP sprawa istnienia naszego państwa jest dziś całkowicie obojętna a co najmniej dwanaście procent wolałoby, żeby nie było go wcale.
Polityczne elity II Rzeczpospolitej to przy dzisiejszych oczywiście niedościgły wzór troski o państwo. A jednak i wśród nich znaleźli się tacy, jak naczelnik Wydziału Wschodniego MSZ, który – pomimo powinowactwa z prezydentem Mościckim i własnego bohaterstwa wyróżnionego Krzyżem Virtuti Militari – okazał się sowieckim agentem, aż do 17 września 1939 zapewniającym głowę państwa i ministra Becka, że „ze strony ZSRS absolutnie nic Polsce nie grozi”. Wśród najpierwszych decydentów znaleźli się też tacy, którzy w miesiącach poprzedzających pewny już wybuch wojny, postanawiali o sprzedaży za granicę wielkich ilości broni, której Polska potrzebowała najbardziej. Na eksport szły więc działa przeciwlotnicze, myśliwce P-24 (sprzedano wszystkie), Polski broniły przestarzałe P-7 i P-11. PZL produkował trzy rodzaje bombowców „Karaś” – lepsze wersje w stu procentach sprzedawano, w kraju zostawiając najsłabsze. Na co tuż przed wybuchem wojny wymieniano broń do obrony ojczyzny najpotrzebniejszą? Transakcje barterowe mówią o tym jasno – za armaty, myśliwce czy bombowce Polska otrzymywać miała kawę, orzeszki, bakalie… Czyżby przypadkiem ktoś wolał rodzynki od niepodległości? O tym, że tysiące pilotów wojskowych nie miało czym walczyć, pisał m.in. Stanisław Skalski, który pojąć też nie mógł, dlaczego z dowództwa naszego lotnictwa płynęły rozkazy absurdalne, jakby wychodzące naprzeciw oczekiwaniom agresorów…
Książę Adam Jerzy Czartoryski pisał: „W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie: polską i antypolską. Ludzi godnych i ludzi bez sumienia. Tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej oraz tych, którzy woleli upadlające obce panowanie”. Pytanie to rzecz jasna retoryczne, ale niech sobie je każdy postawi: która z tych partia rządzi dziś Polską?