Geneza i skutki rozpełznięcia się po świecie infekcji wywołanej laboratoryjnie podkręconym patogenem zostały przez media skłamane. Podobnie jak sposób optymalnego reagowania na tę plagę. To już wiemy. Problem w tym, że ludzkość wydaje się zagrożenie dla trwania swego gatunku zwyczajnie lekceważyć.
Najpierw u progu roku 2020 przez miesiące solidnie przestraszoną publiczność globalną karmiono bajkami o naturalnym przeskoku odzwierzęcego wirusa z nietoperza przez łuskowca na człowieka… Pastwiono się też nad brakiem higieny na tradycyjnych azjatyckich bazarkach z nieprzetworzoną żywnością (mięso, ryby, owoce morza), które z angielska nazywa się „wet markets”. Winą za zainicjowanie nowej groźnej dla ludzi infekcji próbowano obciążyć tradycyjną, jadaną od tysięcy lat przez Chińczyków zupę z rudawki wielkiej, jednej z odmian nietoperza. A wszystkich, którzy ów medialny bajer od początku kwestionowali, usiłowano stygmatyzować niezbyt wymyślnym epitetem, pochodzącym od fachowców z Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA). Życie jednak, jak to zwykle bywa, ostatecznie dowiodło, że to właśnie ci ośmieszani „wyznawcy teorii spiskowych” mają rację.
Stosunkowo szybko okazało się, że wirusa, analogicznego do osławionego SARS-CoV-2, którym w roku 2020 zaczęto straszyć, ale również skutecznie wysyłać na tamten świat raczej osoby sędziwe niż dzieci, da się, po pierwsze, zmajstrować w laboratorium, a po drugie, uzłośliwić tak, aby atakował człowieka, a nie jak dotąd – w naturze – wyłącznie niektóre gatunki zwierząt. Wystarczyło np. zapoznać się z sukcesem odniesionym i opisanym w branżowym portalu przez grupę badaczy z laboratorium dr. Ralpha S. Barica, profesora Uniwersytetu Północnej Karoliny w Chapel Hill, którym już pięć lat wcześniej udało się stworzyć w laboratorium hybrydę (ang. chimeric virus) patogenu SARS z białkiem szczytowym wirusa SHC014-CoV, występującego wśród chińskich nietoperzy podkowcowatych.
Sukces był potrójny: białko szczytowe Spike miało potencjalnie sporą zdolność łączenia się z receptorem ACE2, umożliwiając wtargnięcie wirusa do organizmu; z kolei struktura SARS groziła rozwinięciem się zespołu ciężkiej niewydolności oddechowej, a co może najważniejsze, uzyskana hybryda zachowała zdolność do replikacji i jako wytwór nieistniejący w naturze (w terminologii angielskiej: chimera) mogła zostać opatentowana. Jeszcze do tego wątku wrócimy.
GOF wyeksportowano na Ukrainę
Oczywiście, przyzwoici mikrobiolodzy czy wirusolodzy w Stanach nigdy o żadnym „uzłośliwianiu” nie mówili. W niestygmatyzującej, przyjaznej nomenklaturze nazywano to zwykle tzw. wzmacnianiem funkcji (ang. gain-of-function, GOF). Podkreślano też aspekt czysto poznawczy oraz głęboko profilaktyczny wymiar prowadzonych eksperymentów, żadna tam, uchowaj Boże, broń biologiczna, ależ skąd!
Niemniej jednak źli ludzie, jakich nigdzie nie brakuje, gruszek w popiele nie zasypiali. Skierowany do prezydenta Obamy list trzystu amerykańskich prominentnych naukowców sprawił, że w roku 2014 zakazano w Stanach tego rodzaju eksperymentów z poprawianiem zdolności wirusów odzwierzęcych do wywoływania chorób u ludzi. Wiele takich działań trzeba było zakończyć, tak się jednak szczęśliwie złożyło, że akurat otworzyły się pewne możliwości na Ukrainie, więc prace laboratoryjne objęte nowym zakazem w USA częściowo tam przeniesiono. I pytana później w Kongresie o te właśnie biolaboratoria wygadana zazwyczaj Victoria Nuland nagle się jakoś zacukała.
Zakaz eksperymentów typu gain-of-function stropił pewnie trochę dr. Anthony’ego Fauciego, bo według naszej obecnej wiedzy, to właśnie wszechmocny szef Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych (National Institute of Allergy and Infectious Diseases, NIAID) stał przez dekady za działaniami o charakterze formalnie prozdrowotnym, które Robert F. Kennedy Jr. nazywa dziś wprost zbrodniczymi. Ale jeśli nawet faktycznie Tony Fauci tym zakazem się zafrasował, to tylko przez chwilę, żeby zaraz – dzięki pomocy Petera Daszaka oraz jego organizacji pozarządowej EcoHealth Alliance – znaleźć metodę transferowania naprawdę znacznych federalnych środków na badania tego rodzaju poza granicami USA. Na przykład w Wuhan.
Poszło mu z tym o tyle łatwiej, że dr Ralph S. Baric ze względu na zaawansowany stan prac i dobrze rokujące postępy dostał zgodę na dokończenie prowadzonych prac badawczych. Tak się zresztą złożyło, że jedną z osób zespołu w Chapel Hill, któremu formalnie przewodził zresztą badacz hinduski Vineet D. Menachery, a nie sam dr Baric, okazała się Chinka Shi Zhengli, z laboratorium w Wuhan, która dostarczyła też potrzebne do eksperymentów próbki wirusów, pochodzących od chińskich nietoperzy. Wygląda na to, że narracja zaczyna się składać w jakąś całość, niczym w tradycyjnie napisanej powieści kryminalnej, ale to przecież jeszcze daleko nie wszystko, co wiemy już o tzw. pandemii… No, bo wirus nie zmutował samorzutnie, lecz do roli, jaką miał pełnić, w niejednym laboratorium usilnie go przysposabiano. I wiemy jeszcze, że poczciwy dr Fauci duńskiemu badaczowi o nazwisku Andersen zapłacił blisko 9 milionów dolarów za „skorygowanie” pierwotnej ekspertyzy, z której wynikało, że SARS-CoV-2 to rezultat ostrego majstrowania w laboratorium, a nie jakiś tam samorzutny międzygatunkowy przeskok patogenu.
Nieodrobione lekcje się powtarza
Początek tzw. pandemii jest praktycznie nie do ustalenia, choć wiele faktów świadczy, że miało to miejsce u schyłku lata 2019, już we wrześniu lub październiku. Co gorsza, nie wiemy też, czy ten wirus – szczęśliwie niezbyt śmiercionośny! – uciekł z laboratorium (wersja optymistyczna) czy został celowo wypuszczony (wersja diaboliczna, ale w przypadku broni biologicznej niestety do rozważenia). Skąd takie ponuro brzmiące hipotezy?
Otóż, niepokoić przede wszystkim może słynna konferencja pn. Event 201, stanowiąca zarazem rodzaj symulacji wybuchu groźnej infekcji globalnej oraz instruktażu, jak się w tej sytuacji powinny zachować służby sanitarne oraz instytucje państwowe. Ciekawa zbieżność w czasie… Zastanawiać musi także brak profesjonalizmu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), której zalecenia najpierw pozwoliły się patogenowi szybko rozprzestrzenić po świecie, a później – za sprawą przeciwskutecznych lockdownów – skomplikowały proces uzyskiwania odporności populacyjnej, sparaliżowały służbę zdrowia, blokowały terapię w fazie początkowej, wreszcie promowały mylne bądź wręcz fałszywe procedury lecznicze, eliminując zarazem skuteczne tanie leki i lansując drogie preparaty o kiepskiej efektywności.
No i wreszcie to wszechobecne straszenie społeczeństw w obliczu patogenu o stopie śmiertelności poniżej 1 punktu procentowego. Dodajmy do tego propagandowe fałszywki w mediach, z mnogością trumien (Włochy) czy zbiorowymi pochówkami (Nowy Jork). Paraliżujący strach, który przecież nie sprzyja terapii ani profilaktyce, mógł mieć na celu tylko – jak dobitnie ujął to dr Jarosław Pinkas! – „wygenerowanie dostatecznie mocnego społecznego zapotrzebowania na szczepionkę”. A mówiąc dokładniej, na serię ponawianych iniekcji preparatem genetycznym typu mRNA. Już na bieżąco owe „zachęty” do przyjęcia nieprzetestowanych należycie preparatów mogły budzić i budziły poważny sprzeciw. Jak np. przemożny szantaż emocjonalny, typu „zaszczep się dla innych”, czy perswazyjne bilbordy z sędziwymi uczestnikami Powstania Warszawskiego…
Dziś, gdy o biznesie „szczepionkowym” Pfizera lub Moderny wiemy już znacznie więcej, gdy sporo wiadomo też o skutkach ubocznych tego seryjnego, w przypadku części zawodów wręcz obligatoryjnego „szprycowania się” przeciwko CoViD-19, to autorowi piszącemu o tym zaczyna brakować dość mocnych, a jeszcze cywilizowanych określeń dla tak bezprecedensowego w dziejach medycyny procederu.
Jak to z SARS-em było
Dziewięć miesięcy temu w Parlamencie Europejskim, podczas trzeciego szczytu poświęconego epidemii CoViD-19, wystąpił m.in. dr David E. Martin, autor, naukowiec, wynalazca, założyciel i prezes firmy M.CAM Inc., zarejestrowanej w Virginii, USA. Istotne jest to, że jego firma zajmuje się także białym wywiadem gospodarczym, w tym analizą około 4 tysięcy patentów, zgłoszonych w USA w latach 1999-2020, którą przeprowadził osobiście sam dr Martin. Wnioski z tej analizy wydają się… Oceńcie zresztą Państwo sami główne tezy jego wystąpienia w PE:
Primo: koronowirus jako model replikowalnej i bardzo „plastycznej” struktury został wyizolowany już w roku 1965. I od razu wiedziano, że to jest patogen!
Secundo: rok później dokonano pierwszej wymiany danych na ten temat między USA a Wielką Brytanią. A w 1967 roku po raz pierwszy zmodyfikowany patogen wstrzyknięto eksperymentalnie ludziom. A więc pół wieku przed „Wydarzeniem 201(9)” oraz „niespodziewanym atakiem koronowirusa”, który miał się wyłonić z tradycyjnej chińskiej miseczki zupy z nietoperza…
Tertio: w drugiej połowie lat 70. zaczęto zmodyfikowany patogen aplikować zwierzętom, głównie psom i świniom. W latach 80. hodowcy zauważyli, że zwierzęta cierpią z tego powodu na zaburzenia żołądkowo-jelitowe, a w roku 1990 Pfizer – tak ten sam koncern – opatentował pierwszą szczepionkę zawierającą białko kolca!
Quarto: wkrótce też okazało się, że te szczepionki z białkiem kolca po prostu nie działają, bo patogen jest zbyt labilny i nader szybko mutuje. Wiele prac naukowych, które powstały między 1990 a 2018 rokiem, bez żadnych wątpliwości dowodziło, że takie „szczepionki z białkiem kolca” to zwyczajny humbug.
Quinto: ale oto w roku 2002 laboratorium Ralpha S. Barica z Uniwersytetu Północnej Karoliny w Chapel Hill opatentowało „zakaźny klon koronowirusa z defektem replikacji”. Dostali ów patent, mimo że się nie należał i to z dwóch powodów – a) nie powinno się patentować obiektów będących cząstką Przyrody, nawet cząstką w istotny sposób zmodyfikowaną; b) bo „zakaźny klon z defektem replikacji” to przecież – jak powiedział 3 maja br. w Brukseli David Martin – broń biologiczna zaadresowana do konkretnego organizmu, ale niezarażająca innych!
Prawda nie ma dziś wzięcia
Wypadałoby pamiętać, że międzynarodowe konwencje zabraniają wytwarzania i produkcji m.in. broni biologicznej. Nawet broni tak precyzyjnie (selektywnie) adresowanej… Ale co tam konwencje, nie wszystkie państwa przecież je podpisują, a już z przestrzeganiem tych traktatów, jak wiadomo, różnie bywa. Warto może jeszcze dodać, że badania w laboratorium dr. Barica finansował w latach 1999-2002 nie kto inny, lecz ów cichy, obnoszący się z przymilnym uśmiechem szef NIAID dr Anthony Fauci. I przysłowiowa wisienka na torcie: patent dla laboratorium w Chapel Hill poprzedził o rok pojawienie się wirusa SARS-1.
Po co o tym przypominam? Zainteresowani tematem już wszystko od dawna wiedzą, natomiast osoby immunizowane na prawdę o tzw. pandemii i tak jej do wiadomości przyjąć nie zechcą… No właśnie, prawda zupełnie nie ma dziś wzięcia, a poczucie sprawiedliwości czy choćby zwykła przyzwoitość zostały wyłączone. Co gorsza, chyba nawet przestał działać instynkt samozachowawczy rodzaju ludzkiego.
Bo jak to? Lekarzom, którzy zgodnie ze swym lekarskim sumieniem skutecznie – wbrew oficjalnym schematom WHO! – leczyli osoby zainfekowane wirusem SARS-CoV-2, odbiera się prawo uprawiania zawodu. I nic. Wirus został sprokurowany, a pandemia była lipna, ale Tony Fauci bezkarnie odszedł na sutą emeryturę. I nie ma sprawy. Źle ustawione respiratory (zbyt niska temperatura, zbyt mała wilgotność powietrza) zabijały chorych z ciężkim, odwirusowym zapaleniem płuc, spowodowanym przez nieleczenie wstępnej fazy infekcji, ale Tedros Adhanom Ghebreyesus domaga się teraz dla WHO monopolu na ogłaszanie kolejnych globalnych epidemii oraz wyłączności na zarządzanie polityką sanitarną w suwerennych państwach.
I wygląda na to, że nikogo to nie przeraża ani nawet specjalnie nie obchodzi. A emocje opinii publicznej, zresztą nie tylko w Polsce, bardziej od realnego stanu rzeczy angażuje opowieść snuta przez mocno „kreatywne” media. Takie mamy czasy.
5 lutego 2024