Po zabiciu trzech amerykańskich żołnierzy i zranieniu ponad 40 na pograniczu jordańsko-syryjskim, Biały Dom musiał zareagować.
Oskarżenia padły na muzułmańskie ugrupowania, działające – jak twierdzi Waszyngton – z inspiracji Iranu. Od 7 października, czyli ataku Hamasu na Izrael, takich ataków – ale bez skutków śmiertelnych – na amerykańskie wojska stacjonujące w regionie wykonano grubo ponad 150. Nie była znana skala amerykańskiej reakcji, a w zasadzie odpowiedź na zasadnicze pytanie: czy będzie uderzenie na Iran. Biały Dom czekał z odpowiedzią kilka dni, co już zostało skrytykowane przez zwolenników ostrzejszego kursu. Zdecydowano się ostatecznie, wykorzystując także wojska brytyjskie, na punktowe uderzenia w Iraku, Syrii i Jemenie, w tym na zgrupowania rebeliantów Huti. Decyzja została przez wielu republikańskich polityków uznana jako za słaba, bo omijająca bezpośrednio Iran.
Bez wojny z Iranem?
„Ludzie się nas nie boją – powiedział senator Lindsey Graham, republikanin z Karoliny Południowej. – Pomysł uderzenia w setki celów – to nie ma znaczenia. Jedyny Irańczyk, którego zabiliśmy w Syrii lub Iraku, to jakiś głupek, który nie wie jak zejść z drogi. Daliśmy im tygodniowe uprzedzenie, więc mam nadejdzie, że kolejna runda ataków naprawdę uderzy Iran wewnątrz lub doprowadzi do zabicia ich przywództwa, bo jeśli tego się nie zrobi nic się nie zmieni”.
Wojskowe uderzenie na Iran ze strony USA wydaje się na tę chwilę mało realne, jednak Biały Dom pozostawia sobie furtkę. Jake Sullivan, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, nie odrzucił przeprowadzenia ataków w Iranie, stwierdzając jedynie, że „nierozsądnie byłoby z mojej strony mówienie o tym, co wykluczamy, a czego nie wykluczamy”. Zapewnienia, że nie będzie wojny z Iranem padają ciągle. „Nie dążymy do konfliktu z Iranem. Cele zostały wybrane tak jak mówiliśmy, aby osłabić i zakłócać możliwości Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej oraz grup, które Iran sponsoruje i wspiera” – powiedział rzecznik bezpieczeństwa narodowego Białego Domu, John Kirby. Pamiętać przy tym należy, że zaangażowanie Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie będzie teraz automatycznie większe od zaangażowania na Ukrainie. I nie zmienią tego żadne słowa, i żadne pieniądze.
Państwo dla Palestyńczyków
Sytuacja na Bliskim Wschodzie ma duże reperkusje wewnętrze. Od zaostrzenia sytuacji w Izraelu, w tym głównie w strefie Gazy, trwają w USA duże manifestacje propalestyńskie i antyizraelskie. Wszystko rozpoczęło się od kilku ośrodków uniwersyteckich i z dużym natężeniem rozszerzyło na cały kraj. Manifestanci, wyjątkowo zdesperowani, domagają się zaprzestania działań wojskowych i utworzenia państwa dla Palestyńczyków, oskarżają Izrael o ludobójstwo i politykę apartheidu. Transparenty z napisem „Genoicide Joe” (ludobójca Joe), obwiniające prezydenta za śmierć tysięcy Palestyńczyków są na porządku dziennym.
To nic, że w dużej części manifestacje były i są inspirowane przez poddaną lewicowej ideologii młodzież studencką. Protesty na ogromną skalę są po prostu faktem społecznym i politycznym. Do tej grupy przyłączyli się ludzie w różnym wieku i różnych poglądów, ale z jednym celem: naciskiem na administrację federalną, aby odstąpiła od bezwarunkowego popierania Izraela. A ta pomoc cały czas jest – polityczna, wojskowa, wywiadowcza i finansowa.
Licząc się ze spadkiem poparcia wśród społeczności muzułmańskiej w Ameryce i w ogóle przy nie najlepszych sondażach, administracja Bidena zaczęła wzywać Izrael do ograniczenia operacji w strefie Gazy, aby zminimalizować ofiary cywilne. Biały Dom zapowiedział także, że wstrzyma dostawy niektórej broni do Izraela. Ponadto 1 lutego prezydent wydał, w sumie bezprecedensowe, zarządzenie wykonawcze, wymierzone w żydowskich osadników, którzy atakują Palestyńczyków na okupowanym Zachodnim Brzegu. Ustanawia ono system nakładania sankcji finansowych i ograniczeń wizowych na osoby, co do których stwierdzono, że zaatakowały Palestyńczyków, zastraszały ich lub zajmowały ich własność.
Najważniejszą jednak zmianą w nowym podejściu do sytuacji jest coraz silniej forsowany pomysł utworzenia państwa dla Palestyńczyków. Według doniesień, sekretarz stanu USA Antony Blinken zwrócił się do Departamentu Stanu o dokonanie przeglądu możliwości jednostronnego uznania państwa palestyńskiego po zakończeniu wojny między Hamasem a Izraelem, co byłoby poważnym zerwaniem z dotychczasową polityką USA i Izraela.
Choć dzisiaj amerykańska propozycja wydaje się mało realna i podyktowana tylko względami wyborczymi, pomysł zyskał już poparcie w kilku stolicach europejskich. Przychylnie mówił o nim ostatnio minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, David Cameron. Jedno jest pewne: nacisk ze strony dużej części Amerykanów na Biały Dom będzie trwał obojętnie kto w nim zamieszka po wyborach. Będzie to nacisk z potężnym poparciem dla Palestyńczyków.