Polskę traktujmy jak własne dziecko

Ten tytuł miałem gotowy już 2-3 miesiące temu, a na pewno przed wyborami do Sejmu i Senatu. Życzyłem wtedy Zjednoczonej Prawicy z całego serca utworzenia rządów koalicyjnych z Konfederacją. Byłem przekonany, że największa partia nie uzyska 50%, ale w imię nietorpedowania usiłowań zaprzyjaźnionych polityków trzymałem Pegaza na wodzy tzn. powstrzymywałem się od publikowania przewidywań wyborczych.

Na takie życzenie połączenia PiS, Suwerennej Polski i Konfederacji, wielu moich bardziej lewicowych znajomych wzdrygało się z obrzydzeniem podszytym strachem. Natomiast ci mocniej prawicowi uśmiechali się z politowaniem. Związani bardziej z PiS, z butą odrzucali wszelkie sugestie nieuzyskania 50%. Zaś sympatycy wolnej gospodarki cytowali słowa Janusza Korwin-Mikkego, że „polityka jest sztuką unikania kompromisu”, a ci pobożniejsi, zarzucający rządowi, że zamordował 200 tysięcy ludzi w czasie paniki sanitarnej, zarzekali się, że „nigdy z PiS-em nie będziem w aliansach”.
– Nie właź do tej kałuży, bo przemoczysz buty – mówimy kilkuletniemu dziecku. Ale jak wejdzie, to mu zmieniamy buty i skarpetki, by się nie rozchorowało. Gdy syn ma kilkanaście lat, upominamy go, by w zimie włożył czapkę, bo sobie odmrozi uszy. Ale gdy nie posłucha, to mu podajemy maść na odmrożenia. Po maturze radzimy córce: nie idź na psychologię, bo będziesz bezrobotna. Ale gdy skończy jednak psychologię i nie znajdzie pracy, to podpowiadamy jej, by zrobiła kurs uczący jakiegoś fachu albo prosimy znajomego prezesa fundacji OTACZAJ BLASKIEM, by ją przyjął do sekretariatu, do pracy nie wymagającej żadnych specjalnych kwalifikacji. W każdej sytuacji dziecku pomagamy.
Analogicznie jest z Polską. Gdy rządząca administracja nabroi, a nawet bardzo nabroi – nie trzeba się obrażać, tylko szukać najlepszego wyjścia w takim momencie, w jakim jesteśmy.
I właśnie mamy kolejną taką sytuację, że administracja rządowa nabroiła utożsamiając się zbytnio z największą partią polityczną – Prawem i Sprawiedliwością. Polsce grozi kolejna wymiana administracji państwowej, popularnie zwana „czystką”. Większe fale emocji wprawdzie już opadły, ale wciąż słychać ujadanie polityków tkwiących w przedwyborczych narracjach ustalonych wcześniej przez doradcze zespoły „spin-doktorów”.
Z jednej strony mamy hasło medialne o brzmieniu „opozycja demokratyczna”. Nie jest to oczywiście żaden podmiot prawny, a jedynie wishful thinking antypisowskich aktywistów, którzy uważają za sukces, że Zjednoczona Prawica nie osiągnęła w wyborach pięćdziesięciu procent głosów. Nazwa „opozycja demokratyczna” jest znakomicie dobrana, bo w sposób oczywisty kojarzy się pozytywnie z historią, z opozycją przeciw autokratycznym rządom Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, której dzisiaj nawet byli PZPR-owcy się wstydzą. A ponieważ od lat popularnie panującym dogmatem jest tożsamość demokracji i dobra, to wszystko, co ma przymiotnik „demokratyczny” jest oczywiście dobre. W ten sposób „spin-doktorzy” zawłaszczyli pamięć o tym, kto i jak obalał w Polsce rządy z moskiewskiego nadania. Nazwa zatem jest dobrze wymyślona, ale nawet gdyby takie ugrupowanie zostało utworzone formalnie (minimum to jakaś umowa koalicyjna), to musiałoby mieć jakiś program. Nic takiego jednak nie ma, bo trudno nazwać programem dla Polski hasło „precz z PiS-em”. Głównym antypisowskim aktywistą jest oczywiście były premier RP, Donald Tusk, który nawet udał się natychmiast po wyborach do Brukseli, co stworzyło iluzję, że jest już nowym powołanym – a nawet „wybranym przez obywateli” – premierem i to właśnie jego pierwsza zagraniczna wizyta.
Z drugiej strony mamy sfrustrowane gremia decyzyjne Zjednoczonej Prawicy. Nie mogą się one wciąż pozbyć buty, która rosła przez osiem lat bardzo przyzwoitych rządów. Z pewnością łyknięcie gorzkiej konieczności wejścia z kimkolwiek w koalicję polityczną powoduje u wielu partyjnych działaczy raczej skłonność do przetrwania kilku lat jako partia opozycyjna. Ten „przetrwalnikowy” pogląd przeważa zapewne wśród tych posłów Prawa i Sprawiedliwości, którzy przeżyli już niejedną kadencję sejmową specjalnie nie angażując się w działania na styku Sejm-Rząd. Nie należy do nich premier Mateusz Morawiecki, bowiem to on z urzędu traci stanowisko i – z dużym prawdopodobieństwem – będzie usiłował tworzyć nowy, koalicyjny rząd.
Na to, co w Polsce zajdzie w ciągu kilku najbliższych miesięcy trzeba spojrzeć jak na układ sił globalnych. Na subkontynencie europejskim mamy do czynienia z próbą tworzenia nowego państwa (Unii Europejskiej) oraz z konsekwentnym od lat 90. XX w. okrawaniem terytorium Rosji. Oba te procesy są oczkiem w głowie Stanów Zjednoczonych czyli światowego policjanta z własnego nadania.
O tym, że nowe państwo obejmujące większość terenów Europy jest z punktu widzenia USA bez sensu – pisałem wielokrotnie od lat 90. w „Opcji na Prawo” i „Najwyższym Czasie”. W szczególności poważnym ciosem w USA jest utworzenie nowej waluty (EUR) mającej zastąpić amerykańskiego dolara w międzynarodowych rozrachunkach. Jeśli obrót towarowy np. między Portugalią a Finlandią był kiedyś w dolarach, to od każdej transakcji jakiś procent pozostawał w bankach amerykańskich. Obecnie z tych transakcji nie pozostaje tam nic, bo cały obrót jest w nowej, sztucznie powołanej przez związek banków walucie – euro. Zawsze mnie dziwiło, że pomysłodawcy Unii Europejskiej nie utworzyli od razu unijnego ministerstwa finansów oraz nie ujednolicili podatków VAT, CIT i PIT na całym obszarze UE. W ten sposób można by centralnie sfinansować nie tylko unijne siły zbrojne (Frontex to przecież groteska), ale także cały nowy wymiar sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. W ten sposób zręby nowej państwowości utworzone by zostały już w ostatniej dekadzie XX wieku, od razu po sformułowaniu Traktatu z Maastricht. Oczywiście europejscy komisarze nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i właśnie dzisiaj jesteśmy świadkami kolejnych kroków centralizujących władzę w rękach samozwańczego towarzystwa eurokratów z Brukseli. Ten trend nie może się podobać amerykańskiej administracji.
Drugim zjawiskiem, które bacznie obserwuje i uczestniczy w nim USA jest pomniejszanie roli Rosji w świecie. Muszę tu zastrzec, że jakkolwiek nie nazywałoby się państwo rządzone z Moskwy – miało ono zawsze cechy terytorialnie imperialne. Plajta ekonomiczna ZSRR i związana z tym plajta ideologii leninowsko-marksistowskiej była znakomitym pretekstem do oderwania się od Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich szeregu obszarów/republik, które za czasów Jelcyna i Gorbaczowa obwołały się państwami. Słaba Rosja nie była w stanie temu się przeciwstawić i potrzebowała wielu lat zanim podjęła próby ponownego przyłączania utraconych dominiów. Obecnie mamy do czynienia z próbą re-wasalizacji Ukrainy przez Moskwę, co oczywiście nie jest w interesie USA.
Stany Zjednoczone mają dwu poważnych przeciwników na kuli ziemskiej i nie należy się dziwić, że permanentnie starają się ich osłabiać. Osłabianie Chińskiej Republiki Ludowej polega głównie na działaniach ekonomicznych, bowiem Chiny nie są ekspansywne terytorialnie tak, jak Rosja. Osłabianie Rosji związane jest jednak z okrawaniem jej terytoriów, bowiem moskiewskie zarządzanie polega głównie na rabunkowej eksploatacji terenów podbitych. A więc – im mniej terenów będzie miała współczesna Federacja Rosyjska, tym będzie ona słabsza. Stąd też bitwa o Donbas, bo to przecież ogromne złoża nie tylko węgla i żelaza. USA były aktywnie zaangażowane w obalenie prorosyjskiego ukraińskiego prezydenta Wiktora Janukowycza (euromajdan w 2014), a obecnie wspierają walkę Ukrainy o utrzymanie jej wschodniej granicy. To wsparcie Ukrainy w otwartej już wojnie z Rosją – jak uczą dwa ostatnie lata – ma charakter operacji międzynarodowej, odbywającej się w całej Europie środkowo-wschodniej. Pakt Północnoatlantycki (NATO) nie jest w tę operację formalnie zaangażowany, ale przechodzi istotne przeformowania (przyjęcie Szwecji i Finlandii, szybka budowa dróg w pasie Helsinki-Bukareszt, przemieszczenia amerykańskich wojsk z Ramstein w Niemczech do Polski i Rumunii, strukturalne zmiany w uzbrojeniu NATO-wskich partnerów ze wschodniej Europy, różne manewry na Bałtyku i na Morzu Barentsa).
Teren naszego kraju jest istotnym elementem planów USA w stosunku do Rosji. Jesteśmy dzisiaj największym zapleczem logistycznym Ukrainy toczącej wojnę z Federacja Rosyjską. Bez naszych linii kolejowych, lotnisk, dróg i portów Ukraina prawdopodobnie nie byłaby w stanie opierać się rosyjskiej inwazji. Być może przyszłością Ukrainy jest podział jej dzisiejszego terytorium na mniejsze państwa, ale w interesie USA jest ciągłe nękanie Rosji i jeśli Ukraina jest w stanie to robić, to Stany Zjednoczone będą ją wspierać kolejnymi transzami kredytów na uzbrojenie. Logicznym wnioskiem z tego wsparcia jest to, że polska administracja rządowa musi być przychylna amerykańskim działaniom we wschodniej Europie.
Przejdźmy zatem teraz na polskie podwórko. Które z polskich opcji politycznych są proamerykańskie? Którzy z polityków chętnie współpracują z Pentagonem? Oczywiście trzeba tu wykluczyć trzon Platformy Obywatelskiej dążącej do uczynienia Polski landem unijnym, zarządzanym przez Niemcy, które niczego tak bardzo nie pragną jak wyzwolenia się z kajdanek nałożonych przez USA i Wielką Brytanię (ale także Rosję i Francję) po II Wojnie Światowej. Polska jako państwo satelitarne wielkich Niemiec, łagodna i tolerancyjna (bo chrześcijańska), czysta ekologicznie (można jeździć na polowania i oddawać staruszków do polskich domów opieki), o taniej produkcji uzupełniającej niemiecki przemysł (niższe płace niż w Niemczech), energetycznie – ale przede wszystkim politycznie – uzależniona od Berlina. Tak to widzi były premier RP, Donald Tusk, choć maskuje to łagodniejszymi określeniami.
Taka koncepcja nie jest zbieżna z amerykańskimi celami. Amerykańskie cele realizowało Prawo i Sprawiedliwość. Czasem nawet przesadnie i czołobitnie, co wychodziło nam bokiem, np. przy próbie ograniczenia zasięgu telewizji TVN i pochodnych. Wyjść bokiem nam to też może przy amerykańskich próbach tzw. zwrotu mienia bezspadkowego, mających korzenie w diasporze żydowskiej. Ale generalnie współpraca z USA układa się znakomicie, choć wielu krytykuje technologię elektrowni jądrowych Westinghouse Electric Company a niektórzy nawet do dziś uważają, że francuskie helikoptery Caracal byłyby nam bardziej potrzebne od amerykańskich myśliwców F-35. Takich wahań nie ma Szymon Hołownia, a właściwie jego „oficer prowadzący” – Michał Kobosko powiązany z Atlantic Council. Jest to amerykański think-tank gromadzący wielu wpływowych polityków, który ma na celu „shaping the global future together”. Brzmi to intrygująco, ale także groźnie. A na marginesie dorzućmy, że wahań co do współpracy z USA nie miałby również Leszek Miller, absolwent różnych amerykańskich kursów – dziś emeryt polityczny. Mała partia o znakomitej, wybiegającej w daleką przyszłość nazwie: Polska 2050 została utworzona jako amerykańska rezerwa na okoliczność, gdyby PiS powinęła się noga. Ktoś musi gwarantować ciągłość amerykańskich interesów w Polsce. Na początku był to nierejestrowany „ruch obywatelski” związany ze startem Szymona Hołowni w prezydenckich wyborach w 2019 roku. Partia została zarejestrowana dopiero w czerwcu 2022 roku i po formalnym utworzeniu z PSL wspólnej listy wyborczej jest dzisiaj – jako Trzecia Droga – trzecią siłą w Sejmie co do liczebności posłów. Praktycznie jednak to Trzecia Droga „rozdaje karty”, bo bez koalicji z nią nikt nie utworzy sejmowej większości.
Trudno mi sobie wyobrazić, że USA porzucą dobrze rokującą operację wzmacniania swojej obecności w Europie Wschodniej. Aczkolwiek Stany Zjednoczone w Polsce grają na wielu fortepianach. Z jednej strony rząd PiS niespecjalnie targując się kupuje z USA broń, a z drugiej strony amerykański ambasador w Warszawie bierze udział w antyrządowym parteitag urządzanym przez wściekłego opozycjonistę Rafała Trzaskowskiego. Znosimy tego amerykańskiego „niesfornego Dyzia” tak jak znosiliśmy pokornie napomnienia jego poprzedniczki związane z telewizją TVN. Ale to są drobiazgi. Z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych zasadnicza operacja okrawania Rosji z kawałków jej terytoriów powinna być kontynuowana.
Dlatego przyszłym premierem powinien być ktoś z Trzeciej Drogi. Propozycja Mateusza Morawieckiego dla Trzeciej Drogi nie może zawierać buty: „damy wam to i tamto”. To Trzecia Droga będzie dawać. Zjednoczona Prawica może najwyżej poprosić. Jeśli Mateusz Morawiecki dostanie od prezydenta misję utworzenia rządu, to mógłby w tym rządzie zostać wicepremierem (od gospodarki i finansów) obok Władysława Kosiniaka-Kamysza. A premierem powinien zostać Szymon Hołownia, nadal dyskretnie prowadzony przez Michała Kobosko, niczym Lech Wałęsa przez „kapciowego” Mieczysława Wachowskiego. Zwróćmy uwagę, że Szymon Hołownia ma jeszcze jedną ogromną zaletę: jako estradowiec łatwo wyuczy się roli męża stanu, w czym być może prześcignie nawet obecnego prezydenta Ukrainy – bądź co bądź – kolegę po fachu. Będziemy z niego dumni. To kwestia zrobienia odpowiedniego wizerunku.
Gdy się dokładnie policzy „szable” wszystkich 19 podmiotów, jakie mamy dzisiaj w Sejmie, to Zjednoczona Prawica, być może nawet bez Suwerennej Polski, która jest nie do strawienia przez centrowe ugrupowania, może z Trzecią Drogą i resztkami rozpadającej się właśnie Konfederacji utworzyć parlamentarną większość. W ten sposób interesy USA nie zostaną naruszone.

O dominacji interesu amerykańskiego w polskiej polityce wewnętrznej świadczy również przedwczorajsza nieoczekiwana wizyta w warszawskiej ambasadzie USA Jake’a Sullivana, doradcy prezydenta J. Bidena do spraw bezpieczeństwa narodowego. Ten urzędnik z pewnością nie przybył do Polski na wakacje, a skromny komunikat ambasadora Marka Brzezińskiego „o trwałych i silnych relacjach dwustronnych z Polską” wskazuje, że USA dobrze pilnują swoich interesów.
Komu prezydent powierzy utworzenie rządu? Byłoby dziwne, gdyby tę misję dostał były premier Donald Tusk, który już raz porzucił Polskę, bo mu wręczono za granicą medal i zaoferowano operetkową, wysoko płatną posadę. Takim ludziom – nawet jeśli są szefami dużych partii politycznych – nie powinno się powierzać sterów państwa. Jeśli Mateusz Morawiecki po otrzymaniu misji utworzenia rządu nie zdoła przekonać koalicjantów, to czeka nas głosowanie w Sejmie nad innymi niż wskazane przez prezydenta kandydaturami. Nie wygląda na to, by takie głosowanie mogło wyłonić Donalda Tuska, bo mielibyśmy niesprzyjający Stanom Zjednoczonym proniemiecki rząd w Polsce. A być może w ogóle nikogo nie wyłoni? Wtedy prezydent powierzy komuś konstrukcję rządu mniejszościowego. Na przykład – Mateuszowi Morawieckiemu. To najlepsze dla Polski rozwiązanie, przynajmniej do następnych, być może wcześniejszych wyborów. Ale dowiemy się o tym dopiero w lutym 2024.

1.11.2023

Tekst pisany na początku listopada stracił część swojej aktualności, jednak naszym zdaniem wart jest przemyślenia. Redakcja.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *