Panta Rhei cz. 2

Jeszcze się Polska nie skończyła

„Pracować musisz” – głos ogromny woła,
Nie z potem dłoni twej, lub twego grzbietu,
(Bo prac początek, doprawdy, jest nie tu):
„Pracować musisz z potem twego CZOŁA!”

Cyprian Norwid – Praca

W wierszu „Praca” Wielki Norwid przestrzega nas przed losem „Indian dzikich w Ameryce”, którzy nie wiedzieli gdzie trzeba szukać „prac początku”.

Ów jeden z najmądrzejszych w historii Polaków uważa, że aby „w ojczyźnie własnej” nie wyjść na to, na co oni wyszli, nie wystarczy na łowy jeździć i malować lice, rzucać włócznie do chmur itp. Można bowiem być heroicznym a służącym złemu, jeżeli używa się języka, który „spraw drażliwych wyrażać nie umie”.
Trzeba więc rozpocząć „pracę z potem twego CZOŁA”.
Taką więc pracę, z użyciem naszych organów za czołem się znajdujących, proponuję rozpocząć na wielką skalę. Niezbędna jest wobec bardzo poważnych wyzwań, a nawet zagrożeń, niesionych przez przemiany świata współczesnego. Stają te wyzwania nie tylko przed naszą Ojczyzną, ale także przed całą cywilizacją, którąśmy przywykli nazywać naszą.
Poniżej więc druga część artykułu o potrzebie zmian z poprzedniego numeru PJC. Tamta wskazywała na niedoskonałość kampanii wyborczej, ta zachęca do odpowiedzi na pytanie: Co dalej?

Jakie przyszłość niesie zagrożenia

Są zagrożenia dla przyszłości, które dostrzec łatwo, o których dużo się mówi. Są też takie, które zwykliśmy przegapiać, traktując je np. tylko jako materiał do analiz dla różnych ekonomistów czy socjologów. Widzimy groźną Rosję, widzimy globalizację, która buduje światową konkurencję i przyspiesza zmiany, widzimy szykujące się do ekspansji Chiny, widzimy napływ migrantów z biedniejszych rejonów świata, stale lękamy się rozwoju terroryzmu, dostrzegamy zaskakujące dążenia krajów dawnej Unii do uczynienia z niej centralistycznego państwa. Dużo mówi się też o zagrożeniach ekologicznych dla Planety i o sztucznej inteligencji, która ponoć może nas z czasem przechytrzyć.
Te niezauważalne jednak zagrożenia, w dłuższej perspektywie być może okażą się, dla nas i dla wielu państw rozwiniętych, groźniejsze. Mogą one bowiem wzmacniać także siłę zagrożenia płynącego z tych łatwiej dostrzegalnych.
W pierwszym rzędzie należy wymienić:
Narastające od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku rozpiętości dochodów.
Starzenie się narodów osiągających sukces rozwojowy.
Oba te trendy niosą utratę tego właśnie, co w sytuacjach trudnych najpotrzebniejsze: gotowości do zmian, sprawności adaptacyjnej, umiejętności wychodzenia naprzeciw wyzwaniom. Uderzają więc w mądrość Heraklita z Efezu wyrażoną w skrócie „panta rhei”. On się nie mylił, zmiany nadchodzą, zmiany muszą nadejść, bo przecież „wszystko płynie”. Tylko my na te zmiany nie będziemy potrafili odpowiednio potrzebnymi, przez nas realizowanymi, zmianami zareagować.
Spójrzmy więc najpierw na:

Narastające rozpiętości dochodów

Zwykle postęp w jakiejś dziedzinie, która ułatwia życie i podnosi bogactwo narodów, w pewnej fazie rozwoju powoduje narastanie nierówności. Przyczyna jest prosta. Można i bardziej wpływowa część społeczeństwa, prędzej i łatwiej potrafi zagospodarować nowe możliwości i wyciągnąć z nich korzyści. Potem okopuje się na pozycjach uprzywilejowanych i dodatkowe korzyści czerpie z wyzysku tych słabszych i biedniejszych.
Na dłuższą metę takie zjawiska powodują zwolnienie rozwoju gospodarczego i wywołują kryzysy. Skąd to się bierze? Rozwój gospodarczy potrzebuje innowacyjności, decyzyjności, adaptacyjności, czyli umiejętności związanych ze zmianami. Tymczasem w miarę postępu nierówności, wysokość dochodów elit coraz bardziej jest nieekwiwalentna, czyli nie odpowiada wysokości dóbr dostarczanych przez nich innym ludziom. To że Presley czy Lewandowski miewają wielokrotnie większe niż mój przemiły czytelnik dochody, to wynika z popytu na ich sztukę. Możni jednak w przypadku dużych nierówności społecznych, najczęściej swoje dochody zawdzięczają takiej a nie innej pozycji w instytucjach i strukturach społecznych. Zmian więc raczej będą unikać, bo każda zmiana łączy się z ryzykiem utraty tej życiodajnej pozycji. A brak zmian powoduje stagnację gospodarczą. Przestrzegają przed tą barierą rozwojową dziś ekonomiści amerykańscy, zaniepokojeni narastającymi tam niebezpiecznie nierównościami. Ale okopujący swą pozycję możni z instytucji finansowych i wielkich korporacji, bez pomocy których tylko Trump może wygrywać wybory, na pewno nie posłuchają owych przestróg i apeli. Stagnacja będzie więc z czasem objawiała się także w USA.
U nas zaś dodatkowym czynnikiem hamującym jest postkolonialna, czyli postkomunistyczna struktura społeczna, w której z natury rzeczy elity są okopane.
Czy więc stagnacja może być konkurencyjna? Może przyczyniać się do rozwoju? Jeżeli w takich sytuacjach elity gospodarcze chcą pomnożyć zyski, a obawiają się zmian, to albo dążą do dalszego powiększenia nierówności, albo wyciągają z biznesu więcej niż on w istocie zysków generuje i doprowadzają w ten sposób do kryzysu. Kryzys zaś często, mimo, a może właśnie dlatego, że uciążliwy, otwiera szansę na zmianę. Trzeba tylko potrafić tę zmianę wykorzystać. I tu pojawia się kolejna bariera.

Szanse rozwoju starzejącego się społeczeństwa

Problem polega na tym, że przeważnie różne rewolucje i zasadnicze zmiany przeprowadzają wchodzące w dorosłe życie wyże demograficzne. Społeczeństwa zaś, które się zestarzały, a ich piramidki demograficzne są „cienkie w talii”, już wiedzą: „po co coś zmieniać, skoro zawsze dobrze działało?”
Tak natura nas urządziła, że kiedy stajemy się mocno dojrzali, pojawia się syndrom Duńczyka. Pamiętacie, kiedy Kwinto znalazł Duńczyka na stadionie i zaproponował mu nowy skok? Duńczyk odpowiedział: „Widzisz Kwinto, z wiekiem maleje zapotrzebowanie na zysk, a rośnie popyt na święty spokój.”
Niedawno więc Rząd Japonii, najbardziej już podstarzałego kraju, tracącego przez to inspirujący kiedyś dynamizm rozwojowy, zatrudnił wyspecjalizowanych psychologów. W jakim celu? Otóż zadaniem ich stało się szukanie metod, jak przekonać zarządy dużych firm w tym kraju, żeby podejmowały decyzje o wdrażaniu zmian zupełnie niezbędnych dla zachowania konkurencyjności. Co ważniejsze, zmian oczywistych, powszechnie zrozumiałych, ale oni po prostu nie lubią zmian.
Wielu ekonomistów wiedząc o tym, że kolejne roczniki Polaków wchodzące w dorosłe życie będą coraz mniej liczne, obawia się braku rąk do pracy. To też oczywiście poważny problem, bo zmieniać się będzie tzw. obciążenie demograficznej. Coraz więcej będzie emerytów, a coraz mniej osób pracujących na ich utrzymanie. Szczególnie, że dzięki rozwojowi medycyny ciągle żyjemy coraz dłużej. A właśnie pomoc medyczna i opiekuńcza staje się dla każdego starszego rocznika coraz bardziej kosztowna. Obciążenie więc finansowe młodszych roczników będzie rosło nie tylko z powodu malejącej liczby urodzeń. Tym niemniej jednak pułapka stagnacji, a potem i spadku, bardziej jest związana z rosnącą średnią wieku i lękiem przed zmianami.
Zachód Europy szybciej się starzeje. My zachowujemy dynamizm rozwojowy między innymi dlatego, że pracują u nas jeszcze dwa wyże demograficzne. Choć ten pierwszy, powojenny, w dużej mierze przeszedł już na emeryturę. Ale ten młodszy, będący echem pierwszego jest jeszcze w sile wieku. Państwa natomiast europejskiego centrum, z Niemcami na czele, dysponują tylko jednym wyżem. Też już do wieku emerytalnego się zbliżającym. Stąd ich problemy rozwojowe i stąd poważny dylemat, skąd brać siłę roboczą.
Być może ubocznym skutkiem tych poszukiwań jest malejąca w tych krajach determinacja dla procesu konwergencji, czyli wyrównania rozwojowego państw starej i nowej Unii. Kiedy bowiem np. Polska zbliży się w bogactwie i poziomie życia do Niemiec, to ów naturalny rezerwuar siły roboczej jakim są kraje Europy środkowo-wschodniej, może się dla nich zamknąć. Mało tego, wielce prawdopodobne stanie się, już się staje, zjawisko powrotu Polaków pracujących na Zachodzie.
Niestety, dla nas też demografia jest nieubłagana. Zaczęliśmy się bowiem później starzeć od Zachodu, za to spadek urodzin u nas w latach dziewięćdziesiątych był gwałtowniejszy. Nawet więc przy powstrzymaniu emigracji, wyprzedzimy średnią europejską, jeżeli chodzi o średnią wieku, już w połowie lat czterdziestych!
Niektórzy ekonomiści liczą na uzupełnienie luk w zatrudnieniu migracją z Ukrainy i innych państw postsowieckich. Po pierwsze jednak, tam też są pewne granice, wcale już nie takie wielkie, potencjału demograficznego. Po drugie powojenna odbudowa Ukrainy związana z wyścigiem inwestycyjnym, będzie też przyciągała pracowników. Ich ewentualny brak osłabiał będzie rozwój gospodarki powojennej, a my na pewno zapaścią gospodarczą Ukrainy zainteresowani nie jesteśmy. Po trzecie w końcu, nawet ci, którzy wybiorą pracę w Polsce, nie będą elementem dynamizującym nasze procesy modernizacyjne. Nie tylko dlatego, że obyczaj stałej modernizacji gospodarki jest tam jeszcze słabszy niż u nas, więc nie przywiozą ze sobą takiego nawyku. Także dlatego, że zwykle kiedy przebywamy w gościach, to nie zajmujemy się remontem mieszkania. Dodatkowym kosztem związanym z taką siłą roboczą, jest fakt wysyłania dużej części zarobków do rodzin w kraju pochodzenia lub oszczędzania ich i zabierania do siebie po zakończeniu saksów. Nie będzie to więc rozrusznik naszej gospodarki.

Co robić w takiej sytuacji?

Najlepszym więc dla nas rozwiązaniem jest to, czego obawiają się przedsiębiorcy na Zachodzie – powrót do kraju rodzimej emigracji! Wrócą nie tylko ręce do pracy, ale także doświadczenia funkcjonowania tamtejszych gospodarek, bardziej nowoczesnych, wydolnych, partycypacyjnych sposobów zarządzania, adaptacyjnego podejmowania wyzwań, traktowanego serio dialogu społecznego, większej otwartości na kreatywne propozycje pracowników, po prostu poważniejszego i bardziej podmiotowego ich traktowania. Przywiozą więc z sobą kapitał bezcenny dla kraju, który ciągle jeszcze wyzwala się z peerelowskiej, destrukcyjnej kultury organizacyjnej, silnie zakorzenionej w nawykach. A który musi z niej wyzwolić się koniecznie, bo tamci dzięki lepszej kulturze organizacyjnej przetrwają, a my z taką hamulcową możemy nie dać rady, gdy zaczną się schody.
Tylko czy będą chcieli powrócić? I czy my tu, w kraju, będziemy chcieli przyjąć ich przekaz kulturowy? Czy też postąpimy tak, jak nawykliśmy przez lata. Kiedy pojawią się jakieś propozycje, będziemy odpowiadali – „tak, to teoretycznie ciekawe rozwiązanie, ale u nas akurat zupełnie niemożliwe”. A jak będą nalegali, to trzeba będzie się ich pozbyć lub utemperować. To wariant niestety bardzo prawdopodobny. Doświadczyłem na własnej skórze, że brak zmian, to nie tylko obojętność. To także bardzo poważny lęk budzący agresję, u ludzi wychowanych w peerelowskich standardach.
Nie mamy więc innego wyjścia. Musimy koniecznie wykorzystać nadchodzący po kumulacji różnych kryzysów moment konstytucyjny, czyli taką sytuację, w której zniecierpliwiony kryzysem naród otwiera się na istotne zmiany. A nawet ich się domaga, o czym pisałem w pierwszej części.
Potrzebna jest dziś nagła debata ogólnonarodowa nad niezbędnymi kierunkami zmian. Moment konstytucyjny na ogół nie trwa długo, a my ze względów demograficznych stajemy się z roku na rok coraz mniej elastyczni, mniej gotowi do traktowania serio programów modernizacyjnych. Szczególnie w dziedzinie przemian kulturowych, które nie są tak oczywiste i wymierne jak wynalazki technologiczne w gospodarce. Ale jak jednoznacznie pokazuje doświadczenie współczesnego świata, te drugie bez tych pierwszych są praktycznie niemożliwe! Jaka inna bowiem, niż kulturowa, byłaby przyczyna tego, że różne kraje i regiony, w bardzo różnym stopniu dostarczają światu wynalazków technologicznych?
Warto więc postawić pytania, co o rozwoju technologii, ale i co o rozwoju gospodarczym, a także przecież rozwoju społecznym, decyduje? Jakie cechy kultury społecznej, zorganizowania instytucji, sposobów zarządzania, rozwiązań ustrojowych, relacji międzyludzkich, systemów wartości i zasad etycznych, sprzyjają rozwojowi, a jakie go hamują? A jeżeli już będziemy mieli o tych sprawach jakieś wyobrażenie, albo nawet wcześniej, to warto też postawić pytania, jak do takich instytucjonalno-kulturowych warunków rozwoju najskuteczniej dochodzić?
Już samo takie postawienie tych pytań z nieodpartą siłą nasuwa pierwszą, może ostatecznie najważniejszą odpowiedź:

Potrzebny jest dialog!

Znakomicie pamiętam z czasów studenckich wykład jednego z najwybitniejszych polskich ekonomistów prof. Stefana Kurowskiego. Przedstawiając nam potrzebę wprowadzenia wolnego rynku, wskazał na tak postępującą złożoność życia gospodarczego, że szczegóły, potrzebne do trafnej decyzji, widać tylko z bliska. Wielkość potrzebnej wiedzy i liczebność informacji, w skali kraju zdecydowanie przekracza możliwości umysłowe nawet najzdolniejszych zarządzających. Nadto czas potrzebny na potrzebną ich analizę spowodowałby niechybnie, że gotowe wnioski dotyczyłyby przeszłości, sytuacji już zdezaktualizowanej. Każde więc centralne planowanie musi polegać na daleko idących uproszczeniach, dlatego hamuje rozwój gospodarczy.
Podobne prawa rządzą funkcjonowaniem administracji państwowej. Wydany jeszcze w latach siedemdziesiątych Raport Komisji Trójstronnej, w skład której wchodzili eksperci trzech wielkich demokracji – amerykańskiej, zachodnioeuropejskiej i japońskiej, ostrzegał między innymi przed taką pułapką. Otóż opisane jest tam zjawisko „zatorów decyzyjnych” w administracji francuskiej i włoskiej. Ekspertom i politykom było ono na ogół znane, ale nic nie potrafili z tym zrobić – za duży opór materii społecznej, układów, układzików i nawyków wbudowanych w praktykę tak funkcjonującej administracji. W czym rzecz?
Otóż urzędnik w tych krajach, inaczej niż np. w krajach anglosaskich, zależny był wyłącznie od góry, od swoich wyższych przełożonych. Kiedy więc w zakresie jego kompetencji pojawiała się jakaś ważna i trudna decyzja, obawiał się wyłącznie reakcji przełożonego, nie troszcząc się o zadowolenie mieszkańców, których ona dotyczyła. Bojąc się, że może nie trafić w oczekiwania szefa, wolał przesłać mu problem do decyzji. Tamten, siłą rzeczy umieszczony dalej od problemu, musiał najpierw zebrać informacje. Odkładał więc decyzje na później, a trudniejsze przekazywał jeszcze wyżej. Efektem były decyzje opóźnione, uproszczone, często nie trafne, a bywało nie tak rzadko, że w ogóle nie podejmowane.
Receptą na to byłoby praktyczne zastosowanie znanej z katolickiej nauki społecznej zasady pomocniczości, zostawiającej wyższym instancjom wyłącznie decyzje, których niższe nie mogą podjąć ze względu na ich zakres.
A praktycznym wypełnieniem takiej struktury jest dialog. Jest rozwiązywanie każdego problemu, szczególnie kiedy stoi na styku różnych interesów, często sprzecznych – przez rozmowę, przez naświetlenie problemu z różnych stron, abyśmy go ujrzeli w całej jego złożoności.
Demokracja więc i wolny rynek to tylko ramy ogólne. Ustrukturalizowanie ich zasadą pomocniczości pozwala na decyzje najbliższe tym ludziom, których one dotyczą. Dialog zaś, jako sposób podejmowania decyzji, minimalizuje ryzyko podejmowania decyzji nietrafnej, szkodliwej, traktującej niesprawiedliwie i krzywdzącej jedną ze stron, której decyzja dotyczy.
Zaletą więc takiego ustroju, opartego na społeczeństwie partnerskim, instytucjach włączających, zarządzaniu partycypacyjnym i dialogu społecznym jako formie podejmowania decyzji jest to, że z jednej strony włącza on podmiotowo maksymalnie wielką liczbę ludzi składających się na wspólnotę, wykorzystując skutecznie ich zaangażowanie, talenty i kreatywność, a nie tylko pracę „z potem dłoni twej, lub twego grzbietu”. Z drugiej zaś strony, tak przygotowane decyzje bywają wg wszelkich badań najtrafniejsze. Trafniejsze zwykle nawet od decyzji podejmowanych przez ekspertów. Najczęściej bowiem naświetlenie zagadnienia z różnych, często przeciwstawnych punktów widzenia, powoduje zdecydowanie łatwiejsze przewidzenie jej skutków w pewnej perspektywie czasowej, dostrzeżenie zarówno potencjalnych pożytków jak i rozmaitych zagrożeń. Taki przedmiot obrad przestaje być oderwaną i wyizolowaną monadą, łatwiej go bowiem zobaczyć w szerszym kontekście innych czynników, zjawisk, wydarzeń. Poznanie staje się holistyczne. Dzięki temu unikamy spojrzenia na rzeczywistość przez pryzmat jakiegoś jednego tylko czynnika sprawczego, co często bywa właściwością bardzo inteligentnych, ale jednostronnych ideologii.
Dlatego praktycznie wszystkie trwałe skoki rozwojowe we współczesnym świecie poprzedzone były jakimś rodzajem szerokiego dialogu społecznego. W Irlandii to był pakt społeczny, którego przyjęto jako stałą metodę rozwiązywania problemów i przełamywania barier rozwojowych, podobne pakty stworzono m.in. w Finlandii, Hiszpanii i paru innych krajach. W Bawarii i innych landach niemieckich, a także w Skandynawii, to stałe i sformalizowane partnerstwo społeczne między zrzeszeniami pracodawców i związkami pracowników. W Japonii i innych tygrysach azjatyckich, to włączający różne osoby i grupy społeczne szeroki i dynamiczny ruch produktywności.
Tam, gdzie ludzie uczestniczą w tworzeniu programu, siłą rzeczy z takim programem będą się dużo bardziej utożsamiać. To z kolei powodować będzie silniejsze, bardziej spontaniczne zaangażowanie i przez to lepsze zrozumienie programu i jego idei. Owe więc mocniejsze zaangażowanie staje się też zaangażowaniem bardziej ludzkim, bo rozumnym. Gotowym więc stale do korekt i doskonalenia programu, a nie tylko bezmyślnego klepania go jak uczeń tabliczkę mnożenia. Maleje też w takich sytuacjach występowanie asekuracyjnej oceny, niszczącej w Polsce postkomunistycznej bardzo wiele cennych inicjatyw, że „u nas to niemożliwe”.
Być może warto przystępując do poszukiwania najpierw ważnych pytań, potem odpowiedzi na nie, zorganizować cykl konferencji, które prezentowałyby portrety zarówno krajów, którym się powiodło, jak również różne Wenezuele – te które mimo ambitnych planów poniosły klęski. Założeniem takich konferencji winno być naświetlenie zespołu przyczyn, i sukcesu, i klęski, uwzględniające różne czynniki sprawcze – polityczne, ekonomiczne, społeczne, kulturowe… a czasem działanie jakiegoś geniusza.
Pamiętam, że kiedy słuchałem zupełnie od siebie niezależnych wykładów, w różnych miejscach i w różnym czasie, przedstawicieli cudów gospodarczych Bawarii i Irlandii, zauważyłem kilka wątków wspólnych:
Pierwszy to podkreślenie w różnych miejscach, żeśmy to zrobili, zmieniali świadomie!
Drugi to, że staraliśmy się wyrównywać zbyt duże różnice dochodów i bogactwa zarówno w pionie, między ludźmi i warstwami społecznymi, jak i w poziomie, między rejonami.
Trzeci zaś, że (świadomie) rozwijaliśmy sektor badawczo rozwojowy i edukacyjny.
Oczywiście punktów było więcej, te mi się rzuciły w oczy (uszy?).

Ważna cecha programu przemian – zakorzenienie!

Poza istotnym warunkiem udanego programu przemian, jakim jest tworzenie go i realizowanie w dialogu społecznym, bardzo ważną jego cechą tam, gdzie stał się on podstawą autentycznych cudów rozwojowych, jest zakorzenienie w miejscowej kulturze narodowej. Wówczas rośnie emocjonalna siła utożsamienia się ludzi z takim programem, widzą w nim bowiem coś swojego, co każdemu dobrze się kojarzy. Zawierając zaś zrozumiałe intersubiektywnie w danej społeczności kody kulturowe, staje się on też bardziej zrozumiały dla jego uczestników.
W naszym przypadku można zajrzeć do wielu ważnych punktów naszych dziejów, przypominając je, przedstawiając nie tylko daty i nazwiska, co lubią historycy, ale także właściwą treść, mechanizm i głębszy sens owych postaci i zdarzeń. Tu rzucę na razie tylko parę haseł: Kadłubek, Włodkowic, Goślicki, Modrzewski, Konfederacja Warszawska, Unia Polsko-Litewska, tradycja tolerancji, Skarga, Konarski z uczniami, Konstytucja 3 Maja, Norwid, Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy, Paderewski, Korfanty, Bliziński, Adamski, Kwiatkowski, żeby skończyć na II wojnie światowej.
Dziś tworząc program rozwoju naszego kraju, który może przynieść sukces i nadać naszemu społeczeństwu niezbędną dynamikę, warto sięgnąć do kilku naszych niedokończonych rewolucji, czy raczej kontrrewolucji.
Pierwsza, najważniejsza, to Rewolucja Solidarności, bardzo pluralistyczna, szczególnie wśród zespołów doradczych, ale niewątpliwie w swym głównym nurcie oparta na silnej tożsamości narodowej i chrześcijańskiej kulturze społecznej, czerpiącej z przekazu dwóch najważniejszych nauczycieli – Prymasa Wyszyńskiego i Jana Pawła II. Choć oczywiście nie tylko – to był ruch wyjątkowo szeroki i otwarty.
Kiedy przedstawiciele Związku Zawodowego wręczali w 1994 roku Papieżowi świeżo przygotowany Obywatelski Projekt Konstytucji „Solidarności”, ten z naciskiem powiedział im, że trzeba dokończyć Rewolucję Solidarności!
Ciągle niedokończona.
Inną ważną, też niedokończoną rewolucją, był projekt Paktu Społecznego, o którego opracowanie zwrócił się prezydent Lech Kaczyński do świeżo utworzonego Rządu PiS w 2005 r. Prace przerwała niedokończona kadencja.
Niewątpliwie także nie udało się zrealizować w zadawalającym zakresie głównych haseł programowych, najpierw Porozumienia Centrum – przyspieszenia przemian, potem Prawa i Sprawiedliwości – dobrej zmiany.
Sięgając też wcześniej, warto z udziałem teologów zapytać, czy rzeczywiście już …Odnowił oblicze ziemi, tej ziemi? Czy też – wzorem Zelotów, a nie ich głównego Polemisty, uznaliśmy za tę odnowę tylko wyzwolenie z niewoli politycznej?

Konieczność i sposób tworzenia planu działania, żeby „prac początek” czyniony był „z potem twego czoła”, muszę ze względu na objętość materiału przenieść do kolejnego numeru. Proszę o cierpliwość i ćwiczebne rozważania jak to zrobić!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *