W kraju nastąpiła awaria języka.
Monterzy od wczesnych godzin rannych
usiłowali zatrzymać potoki słów.
Zatopione znaczenia opadały na dno.
Wyrazy traciły szyk.
Mowa zaczęła być zależna
od kilku generałów jednego nieboszczyka
w znaku skorpiona papugi
używanej do przenoszenia haseł
usłużnych językoznawców
nakręcających język na papiloty.
Ufryzowana mowa
ginęła w rwących potokach.
Mówiono o wymianie głosek.
Gwałtownie ustawiano zapory mównic.
Na drzewach rozwieszano megafony.
Zajeżdżały wozy pancerne
z żonglerami słów.
Ale język słabł. Opadał z sił.
Szerzyła się epidemia afazji. (…)
Z cyklu: Wielkie awarie (I) – Ewa Lipska
Ewa Lipska napisała ten wiersz w 1985 roku, nawiązując do stanu wojennego, kiedy to generał nie tylko pozbawił ludzi wolności, ale też swobody wypowiedzi, nieskrępowanej wymiany poglądów i prawa do używania słów w dotychczasowym znaczeniu. NSZZ „Solidarność” zastąpiono nazwą „nielegalna organizacja” lub „była Solidarność”, działacze związkowi stali się elementami antysocjalistycznymi i burzycielami porządku chcącymi siłą obalić ustrój. Generał zdawał sobie sprawę z mocy słowa, dlatego od razu przejął telewizję, radio i prasę i umieścił w nich redaktorów przebranych w mundury. Ci mieli przekonywać obywateli, że socjalizm to niepodległość, więc trzeba bronić socjalizmu tak, jak niepodległości. Niezależne wydawnictwa, głoszące odmienne poglądy, stały się bezprawne, więc wydawców ścigano na mocy dekretu. Nie wolno było używać maszyn do pisania, o ile nie zostały wcześniej zarejestrowane w stosownych urzędach. Za złamanie przepisów stanu wojennego groziły straszliwe konsekwencje – „do kary śmierci włącznie”.
Rząd przemianował się na Wojskową Radę Ocalenia Narodowego. Ta nazwa, choć przywołuje skojarzenia z zapewnieniem ochrony przed niebezpieczeństwem, wtedy oznaczała zdławienie wolności i wprowadzenie bezwzględnego reżimu. Słowa „wolność”, „demokracja”, „sprawiedliwość” pojawiały się wprawdzie niemal w każdej wypowiedzi wojskowych mediów, ale znaczyły „uległość”, „terror”, „sądy wojenne”.
Chociaż, jak pisze Ewa Lipska, mowa zaczęła być zależna od kilku generałów, a dalej – język słabł, szerzyła się epidemia afazji, pamiętamy tych, którzy z uporem przypominali zakazane słowa na łamach nielegalnych gazet, na murach i w eterze. I język trwał w rodzinach, w kościołach, w fabrykach. Z początku był ledwo słyszalny, potem coraz głośniejszy, a po kilku latach zatriumfował. Bo władza zdecydowała się wreszcie porozumieć z opozycją. Dotychczasowi „ekstremiści”, „pełzający kontrrewolucjoniści” i „wichrzyciele” stali się niemal z dnia na dzień „partnerami rozmów” i „działaczami legalnego związku Solidarność”. Kilku z nich zaproszono nawet do rozmów przy okrągłym stole.
Na szczęście dla rządu „partnerzy do rozmów”, dotychczas odsądzani od czci i wiary, nie byli pamiętliwi. Nie tylko darowali generałowi wszystkie winy, ale obdarzyli go mianem człowieka honoru. Nowy tytuł miał zastąpić używane dotąd określenia „zbrodniarz”, „zdrajca narodu” czy „sowiecki pachołek”. Co prawda nie wszyscy zgadzali się z taką zamianą pojęć. Niektórzy protestowali i żądali ukarania generała, ale generałowi włos z głowy nie spadł – jego spokoju strzegli ludzie mieniący się autorytetami moralnymi. Teraz to oni decydowali, co jest sprawiedliwością, a co żądzą zemsty, kto jest szlachetny i otwarty na bliźniego, a kto zoologicznym antykomunistą i oszołomem dyszącym nienawiścią. To oni skazywali niedawnych przyjaciół z konspiracji na polityczny niebyt, zamilczenie i pogardę. Kto chciał uniknąć wykluczenia, musiał przejść na „jasną stronę mocy”. Kto uparcie wytykał autorytetom zdradę, obłudę i przekupstwo, trafiał na margines życia politycznego. Taka kara mogła spaść na każdego, nawet na poetów.
Zbigniew Herbert, który ośmielił się nazwać „autorytet moralny” manipulatorem, człowiekiem złej woli, kłamcą i oszustem intelektualnym – został osądzony i zdiagnozowany jako schizofrenik. Inny poeta, Marek Rymkiewicz stanął przed sądem za wypowiedź: redaktorzy „GW” nienawidzą Polski i chrześcijaństwa jako duchowi spadkobiercy Komunistycznej Partii Polski.
Tymczasem manipulator mianował się sumieniem narodu i naród słuchał go z nabożeństwem. No, może nie cały naród, ale przecież niewielka grupa z marginesu się nie liczyła. Otrzymała ona wkrótce imiona: ciemnota, ciemnogród, mohery, chamstwo, populiści, knajacy, ignoranci, tępaki, durnie, buraki, bydło, nihiliści, antysemici, prymitywy. Kabarety jak na komendę zaczęły tworzyć skecze pokazujące „margines”, jako pożałowania godny odrzut zdrowej tkanki narodu.
Kiedy „margines” nieoczekiwanie odważył się wygrać wybory do sejmu, elity podniosły wrzask, że nadchodzi mroczny czas terroru, że trzeba bić na alarm i wzywać europejskie siły postępu, aby przyszły na pomoc i zrobiły, „żeby było tak, jak było”. Na ulicę wyszli obrońcy demokracji. Nowy rząd wybrany przez większość nie miał prawa nazywać się demokratycznym. Demokracja jest bowiem wtedy, kiedy rządzą elity, a kiedy rządzi „chamstwo” nie ma demokracji tylko dyktatura. Na nowy rząd spadały oskarżenia o naruszanie praw człowieka i choć elity nie umiały sprecyzować, o które prawa chodzi, rozprawiały w europejskich salonach o zagrożeniu dla sił postępu.
Słowo „reżim” odmieniano przez wszystkie przypadki. Słownik języka polskiego podaje, że reżim to forma rządów polegająca na tym, że prawa obywateli są ograniczone, a władza stosuje wobec nich przemoc i rygor polityczny. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma reżimu, bo przecież rząd nie ograniczał niczyich praw, nie zwalczał opozycji, nie cenzurował wypowiedzi, nikogo nie więził, a nawet hojnie opłacał aktorów i tak zwanych ludzi kultury, mimo że ci odpłacali się za to pogardą i szyderstwem. Słownikowa definicja została zastąpiona domysłem, że reżim polega na sprawowaniu władzy przez tych, którym się władza nie należy. Znaczenia innych słów również podlegały modyfikacji.
Rozwój gospodarki nazwano gigantomanią, pomoc ubogim – bezmyślnym rozdawnictwem, marsz niepodległości – marszem faszystów. Z kolei parady gejów zyskały nazwę parad równości. Rzekomo prześladowane mniejszości seksualne obnosiły się ze swymi krzywdami i żądały równego traktowania, choć bez przeszkód świętowały miesiące dumy gejowskiej. Domagano się tolerancji, ale nie w znaczeniu słownikowym (łac. tolerantia – wytrzymałość na coś), czyli wyrozumiałości dla odmiennego postępowania, poszanowania cudzych, odmiennych od naszych poglądów, wierzeń. Tolerancja w nowym wydaniu oznaczała odrzucenie tradycyjnego systemu wartości, zrezygnowanie z własnych poglądów, a nawet dotychczas używanego języka. Kto naruszał kanon poprawności politycznej, mógł być oskarżony o mowę nienawiści. Nie wolno było zatem krytykować „dumnych gejów i lesbijek” w czasie przemarszów przez ulice miast, nawet jeśli ich zachowanie i wygląd budziły zgorszenie.
Tolerancja oznaczała ponadto przyjęcie dogmatu, że kto tylko zechce, może sobie zmienić płeć. Oznajmili to całemu światu oświeceni ideolodzy, za nimi politycy oraz przyparci do muru profesorowie, którzy nie chcieli ryzykować utratę kariery naukowej.
Czy twórcy „Latającego Cyrku Monty Pythona”, popularnego w latach siedemdziesiątych, mogli przewidzieć, że absurdalna treść ich skeczów stanie się rzeczywistością? Oto krótka scenka z filmu „Żywot Briana” (1979):
– Niezaprzeczalnym prawem każdego mężczyzny…
– …lub kobiety…
– …lub kobiety. Co to ja mówiłem?
– Niezaprzeczalnym prawem każdego mężczyzny…
…lub kobiety…
– Zamknij się z tymi kobietami.
– Kobiety mają pełne prawo brać udział w naszym ruchu.
– Co ty tak ciągle z tymi kobietami, Stan?
– Chcę być kobietą.
– Coo?!
– Chcę być kobietą. Od dzisiaj nazywajcie mnie Loreta. To moje niezbywalne
prawo jako mężczyzny.
– Ale dlaczego, chcesz być kobietą, Stan?
– Bo chcę mieć dzieci.
– Ty chcesz mieć dzieci?
– To prawo każdego mężczyzny mieć dzieci, jeśli tylko zechce.
– Ale ty nie możesz mieć dzieci.
– Nie prześladuj mnie.
– Nie prześladuję cię, Stan, ale nie masz macicy. Gdzie
będziesz trzymał swojego embriona? W pudełku?
Wkrótce zdumiona ludzkość dowiedziała się, że istnieje wiele różnych tożsamości płciowych, w tym męska, żeńska, transpłciowa, neutralna płciowo, niebinarna, agenderyczna, pangenderowa, genderqueer, dwupłciowa, trzeciej płci lub kombinacja wymienionych. Ta klasyfikacja wywołała wiele nieporozumień. Jak należy zwracać się do ludzi, którzy nie chcą być ani mężczyznami, ani kobietami, lecz identyfikują się z inną płcią? Kompromisowym wyjściem stał się nieco zmodyfikowany rodzaj nijaki. Dotąd ten rodzaj odnosił się do rzeczowników: jabłko, słońce, pole, drzewo, prosię. Ludzi pomijał, z wyjątkiem wyrazów typu dziecię, dziewczę czy chłopię, choć wiadomo, że oznaczały albo chłopca, albo dziewczynkę. Teraz wymaga się stosowania nazw: paniszcze, aktywiszcze, urbaniszcze, a jeśli się nie da utworzyć nazwy, trzeba dodać wyraz „osoba”, na przykład: osoba poselska, osoba doktorska, a nawet osoba zwierzęca. Taka osoba powie: „zjadłom”, „obejrzałom”, a my możemy ją zapytać: chciałoś?, poszłoś?
Zastosowanie tych reguł nie wymaga komentarza.
Byłom zaskoczone, że kwestia moich zaimków wywołała taką burzę. Media publiczne chciały pokazać mnie jako dziwaka. Nie uda im się, no bo jak. To są propagandowe media, ale nie zdołają pokazać jako dziwaka rzecznicze i aktywiszcze. Jak zaczołom, tak nie przestałom.
„Wysokie Obcasy”
Język traci jednoznaczność, staje się mętny, pogmatwany i niezrozumiały. Do tego zaczęły go trawić wulgaryzmy. Wyrazy nieparlamentarne mnożą się coraz śmielej nie tylko w parlamencie; wypowiadane dawniej tylko w skrajnej złości, teraz otrzymały status przecinków. Przestały gorszyć, a stały się oznaką luzu i bezpośredniości. Przedostały się do filmu, sztuk teatralnych i książek. Wulgaryzmy stały się znakiem rozpoznawczym feministek, które uznały, że też są grupą dyskryminowaną. Ustrojone w czerń wyszły na ulicę, oskarżając władzę o zgotowanie w „tym kraju” piekła kobiet. Hasła wypisane na transparentach, okraszone siarczystymi przekleństwami, nie tylko wzywały rząd do dymisji (wy….ć), ale przede wszystkim do przyznania prawa do własnego ciała. Feministkom nie chodziło jednak o własne ciało, tylko o ciało dziecka w fazie prenatalnej, a ściśle o możliwość legalnego zabicia dziecka przed urodzeniem. Nie używały oczywiście słowa „zabijać” tylko „przeprowadzić aborcję”, „przerwać ciążę”, „dokonać terminacji ciąży”. „Dziecko” zastąpiono wyrazami „płód”, „embrion” lub „zlepek komórek”. Eufemizmy zapewniały spokój sumienia i poczucie, że aborcja jest ok.
Przejawem równouprawnienia mają być feminatywy. Profesor Bralczyk nazywa tę innowację językową wzmożeniem godnościowym. Zrównanie form męskich z żeńskimi ma zapewnić kobietom poważanie i prestiż społeczny. Do rzeczowników męskich dodano więc formanty słowotwórcze z żeńską końcówką. Tooczywiścienic nowego, rozróżnienie rodzajowe istniało zawsze, na przykład w wyrazach: fryzjer – fryzjerka, kelner – kelnerka, lekarz – lekarka itp. To jednak nie wystarczy, język nie może dyskryminować żadnego zawodu. Mówienie: „pani psycholog”, „pani pedagog” „pani profesor” jest przejawem dyskryminacji, ale „psycholożka” i „pedagożka”, „profesorka”, „doktorka” świadczą o szacunku.
Pojawiły się jednak pewne wątpliwości. Jaka powinna być forma żeńska rzeczownika „minister” lub „premier”? Zgodnie z regułami słowotwórstwa „ministerka” i „premierka”. Niestety nie brzmi to elegancko, zatem przyjęto wbrew zasadom, że obowiązuje forma „ministra” i „premiera”. Nie szkodzi, że „premiera” oznacza pierwszy publiczny pokaz filmu, opery lub sztuki teatralnej. Kto by się przejmował takimi detalami, gdy chodzi o wyższe cele? Co zrobić z nazwami zawodów: szofer, pilot, strażak albo ze stopniami wojskowymi: kapral, podporucznik? Mówić „szoferka”, „pilotka”, „strażaczka”, „kapralka”, „podporuczniczka”? Ale szoferka to przecież kabina, w której siedzi kierowca (kierowczyni?), a pilotka to rodzaj czapki. Nie szkodzi. Szoferka w pilotce może siedzieć razem z pilotką w szoferce. Żeby ostatecznie zatwierdzić równouprawnienie wzbogacono polszczyznę wyrazami: gościni, świadkini, wrogini, twórczyni, powstańczyni (powstanka), radiowczyni, zapaleńczyni, polityczka. Niektóre feminatywy to prawdziwe łamańce językowe. W internecie krążą zabawne teksty z ich wykorzystaniem:
Chirurżka urżnęła dramaturżce pęcherzyk żółciowy i wyszczerbiła szczypczyki na trzustce architektki. „Cóż za żarliwość”, szepcze psychiatrka do pediatrki.
Język polski to nieprzebrane bogactwo wyrazów, którymi możemy nie tylko informować, ale też opisywać otaczający nas świat, własne myśli, uczucia. Dlaczego tylko nieliczni korzystają z tego dobra? Bo nie ma na to czasu, wydarzenia następują zbyt szybko. Chcemy nadążyć, więc wyrzucamy w pośpiechu wytarte frazesy, powtarzamy cudze myśli, nie troszcząc się o gramatykę i styl, zresztą, kto zwraca uwagę na błędy? Wypowiedzi dziennikarzy i polityków pełne są wytworów typu:
Platforma zjada swoje przystawki.
Pani posłanka zaorała dziennikarkę.
Kwestia jest tego, żebyśmy się wynieśli poza partyjne interesy.
Zabieramy się za ten temat.
Następne punkty są megaprorosyjskie.
Osoba aktorska socjalizowana do ról męskich.
Jak będzie już sucho, roboty będą mogły ruszyć trochę bardziej z kopyta.
Polityk nie gryzie się w język.
Może być niedoszacowany ze względu na to, że jest obciachowy.
Najpierw perswazji trzeba użyć, a potem ciupagi. Pamiętajmy, zgoda jest istotna nie
tylko w rodzinie. Nie ma zgody na brak zgody.
My proponujemy, co Polsce służy a nie szkodzi. Szkodzi wrzask, szkodzi ten, który
chce, aby wszystko wetować. Państwo nie może pomagać przemysłowi, bo takie są
europejskie reguły gry.
Czy powyższe zdania informują o czymś, przekonują, poddają w wątpliwość? Niech komentarzem będzie fragment wiersza Zbigniewa Herberta „Potęga smaku”:
Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
Marek Tulliusz obracał się w grobie
Łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
Dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
Składnia pozbawiona urody koniunktiwu.
Na zakończenie kilka słów o anglicyzmach. Zapożyczenia to nic złego. Można ich używać, jeśli nie ma w języku polskim ich odpowiedników, na przykład: smartfon, laptop, tablet, ale po co pożyczać angielskie słowa: team, cool, event, topic, show, shop, meeting itp. skoro mamy własne? Na domiar złego niektórzy używają angielskich słów niezgodnie z ich znaczeniem. Oto kilka przykładów błędnych konstrukcji:
Miejsce dedykowane dla kobiet, w którym mogą poprawić make-up.
Zamiast:
Miejsce przeznaczone dla kobiet, które chcą poprawić makijaż.
Angielskie dedicate znaczy przeznaczyć, ofiarować, ale po polsku można dedykować komuś tylko książkę lub utwór.
Prezydent podpisał wiele orderów w ciągu jednego dnia.
W angielskim executive order to dekret prezydencki. Po polsku „order” to odznaczenie, a prezydent podpisuje ustawę lub inny dokument.
Głównymi zadaniami oficera rowerowego we Wrocławiu jest koordynacja wszelkich spraw związanych z rowerami – które zwykle są rozsiane między różnymi wydziałami magistratu i zarządców dróg.
Oficer – według słownika języka polskiego – to osoba zajmująca pozycję od podporucznika do marszałka w hierarchii wojskowej lub jedną z analogicznych pozycji w niektórych rodzajach wojsk oraz w instytucjach zorganizowanych na wzór wojskowy.
W języku angielskim officer to oprócz oznaczenia stopnia wojskowego po prostu wyższy urzędnik, a Chief Executive Officer to dyrektor naczelny. Czy wrocławski oficer rowerowy nie mógłbybyć zwykłym kierownikiem?
Druga część zdania: które zwykle są rozsiane między różnymi wydziałami magistratu i zarządców dróg – też pozostawia wiele do życzenia. Zaimek które odnosi się wprost do rzeczownika rowerami, a zatem to rowery są rozsiane między wydziałami.
Dzieci są zaopiekowane. To błąd wynikający z bezmyślnego kopiowania strony biernej w języku angielskim. (The children are being taken care of). Czasownik zaopiekować się jest nieprzechodni, nie ma strony biernej. Po polsku mówimy: Dzieci są pod opieką.
Czy ta mieszanka polsko-angielska zastąpi nasz rodzimy język polski?
„Naród żyje, dopóki język jego żyje, bez języka narodowego nie ma narodu”. To słowa polskiego filozofa Karola Libelta. Przetrwaliśmy zabory jako naród, bo nie daliśmy pogrześć mowy. Czy nasze dzieci będą jeszcze o tym pamiętać?
Bardzo cieszę się z ukazania tego artykułu (felietonu?). Błędy językowe rażą mnie od dawna i coraz bardziej. I te w czasach Gomułki, i także te w najnowszych latach (nie tylko anglicyzmy). Jest ich o wiele więcej, niż słusznie wyśmiane przez Panią Jagoszewską. Popełniają je i tacy, których nie akceptuję w życiu publicznym, i także ci, których akceptuję.