Nie zająłbym się Stanowskim, gdyby ten się nie uparł, żeby Janusza Walusia przesłuchać, zmusić do złożenia samokrytyki, wreszcie opatrzyć na siłę niepochlebnymi etykietkami, w rodzaju: morderca czy rasista. I żeby samemu się prezydencko podlansować kosztem powagi naszego państwa, cherlawego przecież i bez tego.
Zacznijmy od plusów twórcy Kanału Zero. Krzysztof Stanowski może być uznany za przystojnego, zwłaszcza w kategoriach estetyki, która obowiązuje dziś wśród młodych. Zarost na twarzy, wystylizowana fryzura, na szczęście bez przesady charakterystycznej dla detektywa Rutkowskiego. Stano jest wygadany, pewny siebie, dziewczynom się generalnie podoba, a chłopakom imponuje. I jeszcze o piłce nożnej rozprawiać potrafi. Czego chcieć więcej?
Do tego jest odważny, z opinią publiczną się nie liczy, kulom się nie kłania… Czy rzeczywiście? Krzysztof Stanowski to nie moja nisza medialna, toteż zwróciłem na niego uwagę dopiero wtedy, gdy pod presją środowisk politycznych, presją płynącą zresztą z obu stron plemiennych podziałów, wycofał z programu szumnie zapowiadaną debatę geopolityczną dwóch doktorów: Bartosiaka i Sykulskiego. Niby żadnych realnych argumentów na rzecz Rosji w tej wojnie ukraińskiej nie ma, niby przepaści między Złym Putinem a Zacnym Zełeńskim zasypać się nie da, ale nasi domorośli geopolitycy na wszelki wypadek debatę w zarodku stłumili, a co gorsza jacyś inni szatani zakwestionowali doktorat Bartosiaka. Cuda, panie, cuda!
Hani szkolony militarnie przez Sowietów
W sprawie dr. Sykulskiego, w czerwcu zeszłego roku, Stanowski się ugiął, ale pół roku później okazji, jaką stał się powrót do kraju Janusza Walusia, już nie przepuścił. Pierwsze podejście do rozmowy z zabójcą Chrisa Haniego nie doszło wprawdzie do skutku, co więcej ściągnęło na Stanowskiego gromy ze strony hałaśliwych środowisk lewicowych, ale w drugiej połowie stycznia wreszcie się udało. W mojej ocenie, niestety dla Stanowskiego… Przede wszystkim, gospodarz programu zlekceważył swego gościa, na którym podobno tak mu zależało, bo wcale się do rozmowy z nim nie przygotował. Nie sporządził raczej niezbędnego w tej sytuacji rzeczowego portretu człowieka, skazanego pierwotnie na karę śmierci, zamienioną – po jej eliminacji z systemu prawnego RPA – na dożywocie, który w południowoafrykańskim więzieniu spędził blisko trzy dekady. Nie przedstawił też choćby szkicowego, lecz nie apologetycznego portretu ofiary Polaka, łącznie z przebiegiem kariery militarno-politycznej Haniego, obejmującej również jego przeszkolenie wojskowe w Sowietach.
Taka prezentacja w dość naturalny sposób skontrastowanych dróg życiowych Janusza Walusia i Chrisa Haniego pozwoliłaby widzom Kanału Zero dokonać osobistej oceny tego, co stało się 10 kwietnia 1993 roku przed domem ówczesnego sekretarza generalnego Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej (ang. South African Communist Party – SACP) na zamieszkanych przez czarnych i białych przedmieściach Boksburga. To jednak nie ułatwiłoby pewnie prowadzącemu użycia klisz komunistycznej, kierowanej przeciwko RPA propagandy, o bezlitosnym wypychaniu czarnej ludności z miast do bantustanów. Podobnie jak ukazanie życiowego dorobku (nie tylko w rodzinnej RPA!) Chrisa Haniego, członka plemienia Kosa, mocno skłóconego z Zulusami – mogłoby podważyć stosowność określenia „morderca”, jakim odważny i bezkompromisowy Stano poczęstował na przywitanie swego gościa.
Burowie, Angole, złoto, diamenty
Rozumiem, że dla osoby o zainteresowaniach Stanowskiego niuanse dotyczące sposobu przekładu piątego przykazania Dekalogu mogą się wydać mało istotne. Jednak szykując się do trudnej rozmowy z kimś przybywającym z Republiki Południowej Afryki, nasz pryncypialny prowadzący mógłby się jednak dowiedzieć czegoś więcej o historii państwa, które – choć położone na kontynencie afrykańskim – jest w istocie rezultatem eksploracji, starań i pracy w przeważającej mierze ludzi białych, czyli tzw. wolnych obywateli z Niderlandów, inaczej: chłopów holenderskich, zwanych później Burami lub Afrykanerami. Owszem, z wykorzystaniem pracy niewolniczej plemion murzyńskich, oraz sporym udziałem tzw. koloredów, czyli potomków mieszanych związków pierwszych europejskich mieszkańców RPA oraz ludności tubylczej, ale też sporej liczby migrantów z Azji, za czasów dominacji brytyjskiej. Niestety, historia RPA nie jest lekka, łatwa ani przyjemna.
W roku 1652 Holenderska Kompania Wschodnioindyjska założyła miasto Kapsztad, dziś Cape Town, jako port aprowizacyjny dla załóg statków płynących po przyprawy do Azji. Wokół portu utworzono kolonię zarządzaną przez gubernatorów holenderskich, którą w półtora wieku później zamieszkiwało około 15 tys. przybyszów z Europy, w tym 10 tys. holenderskich chłopów (hol. boer – chłop, stąd później Bur). Zajęcie Kraju Przylądkowego przez Anglików i zniesienie niewolnictwa, które pogorszyło prawa i status Burów, spowodowało ich „wielki trek”, czyli wędrówkę w głąb lądu ku innym terenom, zajmowanym przez prące z kolei na Południe plemiona Bantu (Kosa, Zulu i Suto). Walcząc z Zulusami oraz plemieniem Matabele, Burowie zakładali kolejno republiki Natal, Transwal i Oranię, zwykle przejmowane finalnie przez Anglików, zwłaszcza gdy okazało się, że w Transwalu jest złoto, a w Oranii – bogate złoża diamentów. Dwa powstania Zulusów i wojny burskie były już tylko konsekwencją tego praktycznie nieusuwalnego konfliktu interesów…
Lewicy prawda nie kręci
Jeżeli Stanowskiego nie kręci wertowanie książek historycznych, to mógłby chociaż zainteresować się losami południowoafrykańskiego pisarza Johna Maxwella (Michaela) Coetzeego. Ten wybitny prozaik, urodzony w roku 1940 w Kapsztadzie, o klasycznie afrykanerskim nazwisku (jego ojciec był anglojęzycznym Burem), ale także z ósmą częścią krwi polskiej, po kądzielnym pradziadku Baltazarze Dubielu z Wielkopolski, przez całe swe życie walczył z apartheidem, uciskiem, niesprawiedliwością itd. etc. Jednym słowem, Coetzee stał zawsze po stronie bliskiej lewicowemu myśleniu czy może raczej odczuwaniu – czego najlepszym dowodem jest fakt, że za udział w demonstracjach przeciwko wojnie wietnamskiej władze USA odmówiły mu statusu rezydenta, co sprawiło, że po uzyskaniu doktoratu oraz wykładach z literatury angielskiej na dwóch amerykańskich uniwersytetach musiał powrócić do Kapsztadu. Tam kontynuował karierę uniwersytecką i sporo też pisał. Jego utwory prozatorskie zdobyły w świecie znaczną renomę, dwukrotnie dostał najpoważniejszą dziś chyba literacką nagrodę Bookera (drugi raz za przejmującą Hańbę, 1999, polskie wydanie 2001).
W roku 2003 szwedzcy akademicy wyróżnili pisarza z Kapsztadu literackim Noblem za całokształt twórczości i była to jedna z ich nielicznych ostatnio decyzji, do których trudno mieć jakieś naprawdę uzasadnione pretensje. Ale wspominam tutaj o Hańbie, bo ironia losu sprawiła, że to właśnie ta nagrodzona Bookerem powieść akademika, eseisty i literaturoznawcy z Kapsztadu, która prawdziwie ukazuje meandry ludzkich losów w RPA tuż po zniesieniu apartheidu, stała się przyczyną kłopotów Coetzeego w jego ojczystym kraju. Zupełnie nie przypadła bowiem do gustu ani nowej czarnej władzy, ani krytykom, toteż – mówiąc wprost – mocno utrudniła pisarzowi życie. Oszczędny w słowach autor Hańby, przyznał jednak, że mocno mu nieprzychylny odbiór książki skłonił go do decyzji o trwałej emigracji. Po przejściu na emeryturę w roku 2002 pisarz wyjechał z RPA do Australii, przyjął australijskie obywatelstwo (2006) i zamieszkał w Adelajdzie. Na tamtejszym uniwersytecie wykłada również Dorothy Driver, jego towarzyszka życia, która jednak wciąż pozostaje w naukowym kontakcie z uniwersytetem w Kapsztadzie.
Kogo się boi Chris Stano?
Ekranizacja Hańby, z Johnem Malkovichem w roli głównego protagonisty, powolna w narracji i wierna oryginałowi, co zresztą autor wyraźnie sobie zastrzegł, z powodu wstrząsającej, ale mrocznej emocjonalnej aury, nie miała u widzów powodzenia. Pewnie dlatego, że amatorów trudnej prawdy nie ma zbyt wielu. Co więcej, bohater Coetzeego jest w zasadzie antypatyczny, a opowieść o współczesnej RPA wcale nie koresponduje z hurra-propagandowym obrazem państwa, które z sukcesem zrzuciło jarzmo apartheidu. Przestępczość, bieda, bezwyjściowość, niski poziom bezpieczeństwa… Gdyby Stano przed spotkaniem z Januszem Walusiem obejrzał film, wtedy pewnie by się ustrzegł wielu wypowiedzianych podczas programu głupstw.
To, co zdumiało mnie może najbardziej, to fakt, że mimo tak długiego postu od polszczyzny – nasz rodak, jak mówił, trzymał się w RPA środowisk afrykanerskich – gość programu, przy dość zrozumiałych niedostatkach swojej mowy, precyzyjniej używał języka i subtelniej cieniował rozmaite egzystencjalne niuanse niż jego gospodarz. Można było odnieść wrażenie, że Stanowskiemu głównie idzie o manifestację słusznej postawy, o podkreślenie tego, że on bez wątpienia pozostaje po jasnej stronie lewicowej mocy. Tak sobie tłumaczę wszelkie bardzo niegrzeczne (to eufemizm!) uwagi o rasizmie i nazizmie zaproszonego gościa. Do kompletu zabrakło mi jedynie homofobii i antysemityzmu.
Czy Stanowski od początku nie zamierzał dowiedzieć się niczego istotnego od swego rozmówcy? A może strach przed tym, co mogą mu zarzucić rozmaite postępowe pawły&gawły, aż tak ograniczył jego rutynową swadę? Czy też było to już tylko pozycjonowanie własnej osoby przed zaplanowanym prezydenckim performansem?
Sponiewierać gościa czy z nim rozmawiać
Czy zamordował? Czy jest rasistą? Czy przegrał życie? Jak przeżył w więzieniu? Stanowski zadawał niby poważne, w istocie pretekstowe pytania, czyżby w oczekiwaniu ekspiacji? Złożenia samokrytyki? A może spodziewał się skwapliwych zapewnień swego rozmówcy, że żałuje tego, co zrobił, i że już nigdy? Jeśli tak, to Orianą Fallaci Stanowski nie zostanie. Mogło się bowiem wydawać, że najciekawszy trop prowadził go ku ewentualnym zleceniodawcom zamachu na Haniego… Gdyby jednak gospodarz programu wiedział cokolwiek o zasadach przyjętych przez Komisję Prawdy i Pojednania (ang. the Truth and Reconciliation Commision – TRC), to w ogóle o to by swego gościa nie zapytał. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Komisja, powołana dla dokonania transakcji społecznej pod hasłem „prawda za rezygnację z odwetu”, odrzuciła wnioski Walusia i jego wspólnika Clive’a Derby-Lewisa. Dlaczego? Otóż, dlatego że dokonując zamachu na Chrisa Haniego „nie wykonywali niczyich rozkazów, lecz działali z własnej woli”. Gdyby wskazali mocodawców, zostaliby przez TRC uwolnieni od dalszej kary; gdyby działali z czyichś rozkazów, odpowiedzialność przeszłaby wyżej. Tymczasem obaj – zarówno Waluś, jak i Derby-Lewis – konsekwentnie trzymali się wersji o pełnej samodzielności swoich poczynań.
Toteż Clive’a Derby-Lewisa zwolniono warunkowo dopiero w maju 2015 roku, ze względów zdrowotnych, gdy zdiagnozowano u niego zaawansowane stadium nowotworu płuc. Zmarł półtora roku później. Natomiast wnioski o zwolnienia warunkowe Janusza Walusia, w tym za kaucją oraz ze względu na pełną resocjalizację, odrzucano po roku 2016 kilkakrotnie. Dopiero w grudniu 2022 Ronald Lamola, ówczesny minister sprawiedliwości RPA, przychylił się do prośby skazanego. Dwa lata później Walusia deportowano do Polski.
A po drugie, być może Waluś i Derby-Lewis przetrwali tylko dzięki temu, że nie zadeklarowali się jako wykonawcy rozkazów płynących gdzieś z góry. Że też Stanowski o tym nie pomyślał. Cóż, nie każdy nadaje się na Orianę Fallaci. Natomiast Janusz Waluś, który sporo przeszedł i widział, nadal ma wiele ciekawego do opowiedzenia. Ale to jednak wymaga rozmówcy-partnera z empatią oraz pewną wiedzą. Owszem, są tacy. Tyle że Krzysztof Stanowski do nich nie należy.
23 stycznia 2025