Dwadzieścia lat temu na wrocławskim Rynku celebrowaliśmy wejście do Unii Europejskiej. Rafał Dutkiewicz licząc czas od 1 września 1939 mówił o ponad 23 tysiącach dni czekania na tę chwilę. Pamiętam moje uczucie szczęścia. Wreszcie. Marzenie jeszcze 15 lat temu warte krat – zrealizowane. Poczucie upokorzenia, że tak długo po odzyskaniu Niepodległości trzyma się nas w unijnym przedpokoju, wreszcie się kończy. Wreszcie przyspieszy rozwój gospodarczy. Wreszcie nasza wrażliwość historyczna się upowszechni. Wreszcie będziemy skuteczni w tłumaczeniu czym jest Rosja i może wreszcie za kilka lat nie będzie granic. Moje szczęście podzielała większość Polaków, ale i obywateli innych nowych państw członkowskich.
Patrząc z perspektywy 20 lat warto przypomnieć przynajmniej trzy oczywistości. Po pierwsze – a ufam, iż dla konserwatysty to nadal ważne – za Polską w UE był Jan Paweł II w słynnym zdaniu „od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”. Po drugie, jeżeli zawsze się za część Europy uważaliśmy, to pozostawanie poza Unią jest skazywaniem się na bezdomność a obecnie wyobrażalne alternatywy nie są atrakcyjniejsze. Po trzecie, narzekanie iż wstępowaliśmy do innej Unii, choć jest prawdziwe, nie uwzględnia faktu, że każda organizacja, każde państwo przez 20 lat musi ulec zmianom.
Powyższe punkty można, a nawet trzeba, trochę zrelatywizować. Papież stawiał przed nami zadanie wniesienia naszej tradycji, uszlachetnienia polskością Europy i ubogacenia naszej Ojczyzny dobrem Europy, także tej zinstytucjonalizowanej. Czy to zadanie podjęliśmy i czy było wykonalne?
Choć alternatywa poza Unią jest nierealistyczna, to jednak z wielu powodów warto analizować scenariusze trudniejsze po to, by nie grzęznąć w bezalternatywnościach, ciągle popełnianych przez brukselską biurokrację. Te scenariusze to z jednej strony straszenie nas bezdomnością i pod tym pretekstem ciągłe trzymanie nas w służbówce i to na co raz gorszych warunkach, ale również proces gnicia struktur i unijnego myślenia. Unia 20 lat temu to 90% PKB USA, dziś trochę ponad 50%. Wielkie biurokratyczne plany – jak Strategia Lizbońska, która miała zapewnić nam przegonienie USA w 2010 roku, a potem strategia z 2010 głosząca, że już za 10 lat dogonimy, a jakże, USA – starszym z nas musi przypominać podobne myślenie życzeniowe Chruszczowa z 1960. Te strategiczne wydmuszki, a teraz z kolei raport Draghiego, pokazują brak woli sprawczej i przewagę pomysłów ideologicznych nad realnością. Czy to nie jest instytucjonalne gnicie, jakaś powtórka z późnego Bizancjum?
I po trzecie, uwzględniając nawet konieczność zmian w ciągu 20 lat, wolno protestować przed aż takim wywróceniem podstawowych reguł. Zapisaliśmy się na piłkę nożną, a wyszła nam gra w zbijaka. Pamiętam jak przed 2008 powtarzano, że piękno UE polega na tym, iż głos malutkiej Łotwy równoważy głos potężnych Niemiec. Dziś przypominanie tego wydaje się być na pograniczu myślozbrodni.
Jakie są zyski z naszej przynależności do Unii? Dostęp do wielkiego rynku, szybsze wdrożenie wielu niezbędnych norm. Wolność podróżowania i podejmowania pracy czy studiów w dowolnym państwie Unii. Choć chwilowe poczucie Polaków, iż w wędrówce przez wieki wreszcie dopłynęliśmy do happy endu. Oraz last but not least otrzymane pieniądze. Otrzymaliśmy 245 mld euro, wpłaciliśmy 84.
A jakie są straty. Według T. Pikettego w latach 2010-16 transfery roczne z Unii to średnio 2,7% naszego PKB, a środki wypływające z Polski będące skutkiem otwarcia naszego 40-milionowego rynku na dużo bogatszy kapitał zachodni to 4,7%. I choć francuski ekonomista określa to zjawisko skolonizowaniem wschodu Europy, to ostrość tego sądu można niuansować, iż zachodni kapitał stworzył miejsca pracy, ubogacił nas know-how i pokazując atrakcyjność inwestycyjną Polski, zwiększył zainteresowanie kapitału nieunijnego. Stratą jest drenaż mózgów i siły roboczej. Ten drenaż jest na poziomie Kazachstanu – a na pocieszenie warto zaznaczyć, że w Bułgarii i na Litwie jest jeszcze gorzej.
Nie tyle do strat co do rozczarowań zaliczyłbym niezaistnienie doświadczenia i historii naszej części Europy w krwioobiegu unijnym. Jaskrawym przykładem było świętowanie rocznicy urodzin Marksa bez jakiegokolwiek przywołania praktycznych skutków jego filozofii dla 11 krajów unijnych. Nieprzebicie się Polski, Litwy czy Rumunii z ostrzeżeniami na temat Rosji i zakłamane tłumaczenie nam, iż Nordstream II to zwykły projekt biznesowy.
W Polsce mamy trzy i pół strategii, co dalej w Unii. Pierwsza Platformy Obywatelskiej – Unia prawie zawsze ma racje i podporządkowywanie się i płynięcie w głównym nurcie jest dla nas najlepsze. Wersja ta uzupełniana jest przez socjaldemokratów o tę połówkę strategii więcej tj. roztopienie państw w kotle jednego tworu europejskiego. Strategia PiS, a może tylko taktyka, to „Unia tak, wypaczenia nie”. I wreszcie Konfederaci z hasłem: uciekajmy.
Z mojej perspektywy widzę 5 podstawowych problemów UE: aksjologie albo ideologie, pozycja Niemiec, poczucie bezpieczeństwa, traktowanie Europy Środkowo-Wschodniej i brukselski establishment.
Obserwując dyskusje o wartościach europejskich z perspektywy Brukseli muszę stanowczo stwierdzić, iż jest to dalece nietożsame z wartościami cywilizacji europejskiej. Narzuca się jakiś neomarksizm z przeakcentowaniem znaczenia sfery seksualne. Lansuje się ateizm, eutanazję, tzw. prawa reprodukcyjne tj. aborcję. Rozmywa się naukowość dziedzin humanistycznych o czynnik gender i ahistoryczność. Ta ideologia nie tylko jest błędna antropologicznie, ale czyni nas nieatrakcyjnym kulturowo i pozbawia niezbędnej dla rozwoju zadziorności. Politycznie wtłacza się nas w prostacką dychotomię: liberalizm i faszyzm. Ten podział jest wymysłem lewicy adaptującej po II wojnie światowej socjotechniczny zabieg Stalina.
Europa bez różnorodności ideowej staje się moralizatorskim kolonizatorem – jak określa to Iwan Krastev w książce napisanej wspólnie ze Stephenem Holmsem „Światło, które zgasło. Jak Zachód zawiódł swoich wyznawców”. Między innymi tym tłumaczy tzw. populizm w Europie, a o Polsce pisze tak: imitacja ideałów moralnych sprawia, że człowiek zaczyna być coraz mniej podobny do siebie i nawet mieszkańcom krajów, którym się powiodło, na przykład Polski, wydaje się wyzwaniem, że nie zdołali się uwolnić od historycznych podległości wobec zagranicznych instruktorów i inkwizytorów. Na przykładzie Polski tłumaczy odwrotne rozumienie normalności: Polacy rozumieli je jako wolność dla prześladowanej wcześniej religii i tradycji, a okazało się, że narzuca się świeckość, multikulti i LGBT. Odrzucanie tego w Polsce lub na Węgrzech budziło w Brukseli odrazę i to taką, że były prezydent Estonii powiedział: „iż tylko mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej byli jedynymi na świecie, względem których politycznie poprawnym były zachowania rasistowskie”.
W przeddzień Brexitu konserwatyści angielscy tłumaczyli mi, że są trzy powody ewentualnego wyjścia z UE: „za dużo Niemiec, za dużo Niemiec, za dużo Niemiec”. Trywialne jest stwierdzenie, że interes Niemiec nie jest tożsamy z interesem krajów naszej części Europy. Zarówno inne postrzeganie zagrożeń, inne wyobrażenie o roli Międzymorza (Mitteleuropa), inne oczekiwania gospodarcze. Dobrym przykładem są środki pomocowe. Za dostęp do rynków dużych, a bez własnego kapitału, bogaty Zachód łożyć miał na infrastrukturę, aby poprawić naszą konkurencyjność. Dziś, gdy niemiecki i francuski kapitał w bankach, supermarketach, telekomunikacji jest nieusuwalny, Mario Draghi w swoim raporcie tłumaczy nierozwojowość UE zbyt dużym transferem do wschodniej części Europy. Uważa się, a podaje to za prof. Tomaszem Grosse, że są dwie niemieckie tradycje integracji: austro-węgierskie z większą tolerancją dla różnic etnicznych i pruska z homogenizacją etniczną uzyskiwaną metodami administracyjnymi. Nie ma wątpliwości, który model „integracji” jest obecnie realizowany w UE.
Uzupełnić to trzeba uwagą, że niemiecką polityką rządzi gospodarka a Niemcy są w olbrzymim kryzysie związanym z błędnymi strategiami (tani gaz, zielony ład jako koło zamachowe gospodarki, chłonność chińskiego rynku). To nie pretensja do naszego zachodniego sąsiada, ale zwrócenie uwagi na kolizyjność interesów i siłę Niemiec w przeforsowywaniu korzystnych dla siebie brukselskich regulacji, strategii, a nawet wyroków TSUE. Warto w tym miejscu przypomnieć sentencje brytyjskiego historyka E. H. Carrego: udawadnianie niedorzeczności zasady suwerenności jest ideologią największych mocarstw, którym niepodległość innych państw przeszkadza w nieskrępowanym cieszeniu się własną dominującą pozycją. To wszystko dostrzegają już nawet najwięksi euroentuzjaści, jak Bartłomiej Sienkiewicz, z zapytaniem „kto ukradł Niemcy Europie?”.
Państwa o podobnym potencjale co UE – to jest USA, Chiny i Indie – bez problemu definiują, kto jest wrogiem, skąd idzie zagrożenie. UE ma z tym problem. Zagrożenie wewnętrzne – terroryzm, zewnętrzne – Rosja, czy gospodarcze – chińskie elektryki? Budowanie nadziei na pokój poprzez USA (m.in. Polska), czy wiara w autonomię militarną (Francja). Zasadna nieufność naszej części Europy, że francuska koncepcja, to nie budowanie sił obronnych, tylko transfer pieniędzy z biedniejszej Europy dla francuskiego sektora zbrojeniowego.
Zbigniew Brzeziński uważał, że nadmierna niezależność UE od USA doprowadzi do nadmiernej rywalizacji ekonomicznej, a potem geostrategicznej, co wzmocni tendencje imperialne Rosji i grozi katastrofą Europy Środkowo-Wschodniej. Skądinąd warto zastanowić się, na ile 80 lat militarnego parasola USA nad nami nie stworzyła zjawiska wyuczonej bezradności obronnej Europy i upadku etosu wojownika (better red than dead). Na początku XX w. planowano utworzenie Europejskich Sił Szybkiego Reagowania w sile 50-60 tys. żołnierzy. Nic nie zrobiono, ale wrócono do pomysłu w 2022 w wymiarze 5 tys. Puentą tej części niech będzie moje wspomnienie z 2017 z Paryża, gdzie podsumowywano rezultaty gry wojennej. Twierdzono, że w przypadku ataku Rosji na kraje NATO wróg dojdzie do Odry, ale jej nie przekroczy z powodów logistycznych. Siedzący obok mnie parlamentarzysta niemiecki stwierdził: „to świetna informacja”.
Książki lewicowego Warufakisa, byłego greckiego ministra finansów z 2008, powinny wstrząsnąć Europą choćby w polemice, iż brukselsko-niemiecki dyktat rujnujący gospodarkę Grecji, a ratujący niemieckie banki, nie był prawdą. Nic się nie wydarzyło. Jednym z wytłumaczeń jest, że brukselski establishment przekonany o nieomylności własnych rozwiązań, ma minimalną zdolność korekty i duży kłopot w polemice z podmiotami nieużywającymi brukselskiego światopoglądu. Obserwujemy impregnację na głosy wyborców, bo nie ten mechanizm weryfikacji w Brukseli istnieje, a przecież w naszej cywilizacji to korekta demokratyczna stwarza szansę politycznej samo naprawy. W to miejsce wchodzi hegemonia bezalternatywnej liberalnej ortodoksji, która przechwyciła wszystkie europejskie instytucje. Ta dyktatura biurokracji czynni Europę kafkowską przestrzenią, a Warufakis nazywa „niekompetentnym autorytaryzmem”.
Europa dla nas, Polaków, Rumunów i Litwinów, jest większą ojczyzną, ale – wobec wzrastającego dyktatu najsilniejszych, niekorzystnego dla naszej części Europy w wymiarze gospodarczym (pułapka średniego rozwoju), demograficznym (drenaż) i militarnym (strefa zgniotu) oraz wobec utraty konkurencyjności chociażby do Chin i USA, czyli braku szans na rentę marży – trzeba przyjąć do wiadomości, iż z kurczącego się tortu otrzymamy mniej niż okruchy.
Na koniec proponuję cytat Krasteva: Dążenia Zachodu do promocji demokracji po komunizmie były skromne, ale na tyle, na ile mogły, potwierdzały tezę, że zdecydowane zwycięstwo pozbawia zwycięzców ich ciekawości. Przyjezdnych z Zachodu interesowało tylko to, na ile te kraje czyniły postęp w posuwaniu się po ustalonych ścieżkach reform liberalnych i demokratycznych. Mówienie, że wielu urzędników oraz przedstawicieli NGO odwiedzało kraje postkomunistyczne w taki sposób, w jaki turyści patrzą na klatki z szympansami, to tylko lekka przesada. Interesowało ich tylko to, czego brakuje – u jednych rządów prawa, u innych przeciwstawnego kciuka.
Jeśli Krastev, liberalny naukowiec, przeciwnik rządów Orbana i PiS, dobrze diagnozuje – i jeżeli naśladowcy, jak twierdzi, czyli my, znamy lepiej naśladowanych niż jest odwrotnie – to nasza Europa musi wywalczyć autonomię i wyjść z lenistwa imitacji. Bo może tu mieć rację Viktor Orban, że – to nie my potrzebujemy Europy, tylko Europa potrzebuje nas.