Byłem świadkiem dyskusji o zbliżającym się załamaniu demograficznym. Według danych ONZ w roku 2100 liczebność ludności naszego kraju może spaść do 14,5 milionów. Jeden z moich przyjaciół uznał, że świadectwem zdrowia psychicznego w takiej sytuacji jest otwarcie się na obcych, których ani poprzedni, ani aktualny rząd, nie chcą wpuszczać przez białoruską granicę.
Nie chcę tu polemizować z tą metodą uzupełniania braków na rynku pracy i przytaczać różnych wydarzeń z Niemiec, Francji, czy Anglii, krajów bardziej od nas otwartych na taką migrację. Nie chcę popisywać się wiedzą socjologiczną i wskazywać, jak to przestępczość i inne patologie narastają w społecznościach pozbawionych zakorzenionej struktury społecznej i ćwiczyć wyobraźnię, jakie pomysły chodzą po głowie społecznościom ze znaczną nadreprezentacją młodych mężczyzn. Nie chcę przypominać jak załamuje się rozwój gospodarczy, a rozwijają mafie tam, gdzie stykają się społeczności o bardzo zróżnicowanym bogactwie (najczęściej wokół wielkich miast). Nie chcę opisywać procesów narastania poczucia krzywdy i frustracji, wybuchających czasem ślepą nienawiścią i niekontrolowaną agresją, w społecznościach, które są zmarginalizowane i bardzo trudno ich przedstawicielom zaspakajać różnego rodzaju ambicje, począwszy od zarobków, a skończywszy na pozycji społecznej. Nie chcę tu przypominać, do jakich prowadzi makabrycznych skutków narastająca przez różne sprzężenia zwrotne spirala nienawiści między tymi grupami zmarginalizowanymi, a bojącą się ich wybuchu grupą dominującą. Wszystkie te zjawiska zachodzą przecież także tam gdzie nie ma migrantów – ale z innych powodów istnieją różnorakie nierówności i narasta poczucie krzywdy.
Chcę postawić inne pytanie. Wyobraźmy sobie, że przez te kilkadziesiąt lat, które dają nam eksperci demograficzni ONZ do momentu zmniejszenia naszej populacji o ponad 3/5, otworzyliśmy granice. Że przyjechało do nas ponad 24 mln kulturalnych i zdyscyplinowanych cudzoziemców z biednych krajów, którzy na bieżąco wypełniali luki w zatrudnieniu, osiedlając się tutaj i prowadząc normalne życie. Tak jak wcześniej gastarbeiterzy w powojennych Niemczech (Turcy stanowią dziś tam dziś ok. 3,7%). I uznając bez zastrzeżeń prawa także polskiej mniejszości do normalnego życia – bo byłoby nas wówczas niespełna 38% (zakładając, że ogólna populacja nie wzrośnie). Jeżeli od tego odsetka odejmiemy jeszcze ok. 2,3% obecnie identyfikujących się jako mniejszości mieszkańców Polski (badania sprzed wojny ukraińskiej), to zaczniemy stanowić nieco ponad 1/3 ludności tego kraju.
Czy będzie to jeszcze Polska? Co z niej zostanie? Jeżeli nawet utrzyma się demokracja, to stanowiąc taką mniejszość utracimy kontrolę nad państwem. A przecież już hitlerowscy i stalinowcy wymordowali znaczącą część naszych elit – nośników tożsamości i kultury, zrównali z ziemią Stolicę, przenieśli 1/3 mieszkańców ze wschodu na zachód rozbijając zakorzenione struktury społeczne. Potem sowieci zbudowali nad Wisłą swój aparat ucisku, likwidując lub podporządkowując prawie wszystkie instytucje i struktury społeczne, poza ograniczanym i infiltrowanym Kościołem. Czy jesteśmy pewni, że te straty już odrobiliśmy, że odbudowaliśmy już świadome swych celów, ustrukturalizowane, mające obdarzoną autorytetem warstwę przywódczą, społeczeństwo? Takie, które zasługuje na dumną nazwę narodu?
Wobec takich słabości i takiej perspektywy, wzmocnionej napływającymi z Zachodu trendami wrogimi wszelkim tożsamościom i pamięci historycznej, ośmielę się wyrazić swój niepokój – czy Polska przetrwa? Czy nie zostaniemy tak ugotowani, jak owa żaba w garnku, która nawet nie zauważyła, że żyć przestała?
Historia zna wiele narodów, których już nie ma. Bardzo różne były powody ich upadku, niektóre pozostawiły po sobie jakieś nazwy regionów, bądź wspomnienie w kulturze, ale praktycznie nie istnieją. Może z czasem powstanie tu coś innego, inny naród, inny kraj. Może zlejemy się z sąsiadami, tymi czy innymi. Może wędrówka ludów nas zadepcze.
Tymczasem ja przez te niespełna siedem dekad życia szczególnie pokochałem Polskę akurat. Czy to ma sens? Czy to tylko nawyk wyniesiony z innych czasów, który teraz nie ma już żadnego znaczenia? Innych też kocham, ale ciągle sobie zadaję pytanie, po co nasi przodkowie świadomie oddawali życie za Polskę? Przecież mogli od razu przystać na to, że będą tu Niemcy, Szwecja, Turcja, Rosja czy inne jakieś bardziej postępowe kraje. A oni nic tylko, że Polska. Od wieków! Cięgle to samo.
Mam przyjaciół, którzy z powodu tego, że takie pytanie ciągle stawiam, uważają mnie za nacjonalistę i rasistę. Wierzą Lennonowi, że wyimaginowany świat bez wspólnot i tożsamości to będzie świat pozbawiony zła i egoizmu. Że wystarczy jakaś reforma myślenia i już staniemy się tylko dobrzy – bo nie będzie się o co kłócić. Więc trzeba narody unieważnić. Niech nie istnieją – będzie dobrze. Szczególnie (nie wiadomo dlaczego) akurat Polskę.
A ja patrzę nie tylko na rycerzy/żołnierzy, którzy dla niej ginęli, ale także na Kadłubka, Włodkowica, Skargę, Konarskiego, Norwida, Paderewskiego, Korfantego, Kubiaka, Wojtyłę, Wyszyńskiego, Olszewskiego, na Konfederację Warszawską, na Unię Polsko Litewską, na brak kolonii i brak – co ważniejsze – tęsknoty za koloniami. I myślę sobie, że może właśnie dlatego Polska jest potrzebna, bo nie była nigdy jakoś specjalnie nacjonalistyczna. Inaczej te sprawy widziała.
Wszelkie utopijne próby budowania świata bez narodów, bez religii – jako z założenia świata szczęśliwszego – kończyły się zawsze tragicznym rozbiciem o… naturę człowieka.
Bo problem nienawiści i przemocy można rozwiązać nie przez likwidację głęboko w naszej naturze zapisanych potrzeb wspólnotowych tożsamości i posiadania systemu aksjologicznego opartego na zapisanej w tej naturze ponadczasowej etyce.
Można go rozwiązać tylko przez budowę kultury i cywilizacji miłości. Przez stały trening tej miłości i wspólne się do niej mobilizowanie. Miłości poważnie potraktowanej. Inaczej jedną nienawiść zastąpi się inną, jedną przemoc zastąpi się inną, jeden egoizm zastąpi się innym, jedną pazerności, zastąpi się inną, jedną pogardę dla obcych zastąpi się inną, jeden wyzysk i oszustwa zastąpi się innymi. Wielokrotnie tego historia już dowiodła.
Natury ludzkiej się nie zmieni ideologiami, nie da jej się oszukać pozorami. Można natomiast przez mądrość wydobywać jej dobre strony, bez imaginacji, że jakaś zmiana i odrzucenie przeszłości mogą uczynić nas aniołami. Nie uczynią! Może z robotów AI tak, ale z nas nie uczynią. Nie ma prostych rozwiązań, bo natura ludzka jest złożona. Wymaga stałego wysiłku, ciągle od nowa. Trzeba to robić razem, trzeba czuć wspólnotę. I dlatego jest potrzebna Polska, bo pisał Norwid:
Albowiem – szlachetny człowiek
nie mógłby wyżyć dnia jednego w Ojczyźnie,
której szczęście nie byłoby tylko procentem
od szczęścia Ludzkości.
Wszyscy dziadowie
i
Ojcowie Rzeczypospolitej Polskiej
tak pojmowali sprawę polską.
„Co to jest Ojczyzna”
Polska tradycja, polska tożsamość, główny nurt naszego myślenia o tym co ważne, takiej właśnie Norwidowskiej szlachetności nas uczy.
Miłość do Ojczyzny nie zaprzecza miłości do innych narodów, do obcych. Ona – dobrze pojęta – uczy nas też miłości do innych ludzi. Bo każdy z nich jest bliźnim. Złożoność społeczna, wielość wzajemnie przenikających się, współpracujących i konkurujących wspólnot, od rodziny, do całej cywilizacji – jeżeli wypełniona jest miłością, szczególnie do tych, za których z jakiś powodów jesteśmy odpowiedzialni – nie będzie nas uczyła egoizmu. Jeżeli przejmiemy to co w człowieczeństwie najszlachetniejsze, to owa złożoność, owo bogactwo tożsamości, kultur, sposobów widzenia świata – oduczać będzie nas egoizmu, a uczyć nas będzie mądrej miłości.
I po to przyszedł na świat Ten, który dał świadectwo Prawdzie. Jego słuchajmy…
Dla Niego Polskę ratujmy… Żeby stała się Jego narzędziem, nośnikiem Jego przesłania, żeby niosła to przesłanie też innym, tak jak próbowała to robić przez wieki. Bo z demografią nie ma żartów.