Przedstawiamy niepublikowane dotąd opowiadanie Krzysztofa Gulbinowicza, które trafiło do naszej redakcji dzięki Zbyszkowi Rutkowskiemu.
Krzysztof Gulbinowicz
Dobrzy ludzie
Trzeba wyobrazić sobie zimę czterdziestego drugiego roku, tysiąc kilometrów za Uralem; samotnie stojącą chałupę z nieociosanych, brzozowych bali w samym środku tajgi; potem równie samotną jak chałupa kobietę, matkę siedmiorga dzieci – i pozostawioną sobie – żonę zarazem.
Mąż poszedł na front, by „ulżyć rodzinie”. Tak mówił jeszcze ostatniego dnia na stacji. Nikt jednak nie wiedział dokładnie, jak on sobie wyobrażał tę ulgę, ale w tamtym czasie i miejscu ludzie w ogóle niewiele sobie wyobrażali ani myśleli. Maria przyjęła to wyznanie za dobrą monetę. Może i łatwiej jej to przyszło, urodziła się bowiem i wychowała w lesie, wiedziała zatem, że rolą kobiety jest, by nigdy nie być mądrzejszą od mężczyzny. I starała się trzymać tej prostej zasady.
W obrębie tysiąca wiorst, albo i dalej, nikt nie był w stanie powiedzieć, czy jest mu lepiej, czy gorzej od drugiego. Narzekanie więc na swój los nie miało tu żadnego sensu. Wszystkim bez wyjątku było źle. Bo tak to ktoś wymyślił, by żyło się źle i coraz gorzej… Wszelkie rozważania z zakresu: „dlaczego?” wydawały się jałowe i bez celu.
Maria szybko zapomniała o mężu, jak i o tym, co mogłoby kwestię jego wyjazdu wyjaśnić. „Są po prostu ludzie, którzy potrafią patrzeć na nieszczęście – myślała chwilami – i są tacy, którzy nie umieją tego”. Była to jedyna refleksja na temat męża, kiedy powiedział, że idzie na front. Potem nie wracała do tego nigdy. Pogrzebała go dokładnie w chwili, gdy wagony transportu zniknęły za drzewami otaczającej stacyjkę tajgi…
Gdyby próbowała pamiętać, musiałaby zacząć czekać, aż pewnie cała stałaby się wielkim czekaniem… A tu szło wyłącznie o to, by działać…
W dniu, w którym wróciła ze stacji do domu, jej życie stało się na wskroś biologiczne, od czubka włosów na głowie po palce stóp. Można powiedzieć, że do wieczora z jej kobiecości pozostało jedynie poczucie, że jest matką. Ale czy opuszczona na Syberii matka w ogóle jeszcze mogła być kobietą? Nie potrafiła, nie musiała ani nie chciała o tym myśleć. Gdyby pozwoliła sobie na jedną choćby chwilę refleksji, zostałaby pewnie dziwką, jak wiele samotnych kobiet w okolicy. Równie dobrze mogłaby zwariować.
Ludzie wariowali tu z różnych względów. Głównie jednak z powodu własnych myśli. Choćby Jekaterina, sąsiadka, której raz tylko przyszło do głowy, że nie wyjedzie stąd nigdy, ani ona, ani jej dzieci. Więc podpaliła dom. Wcześniej nawarzyła jakiegoś specyfiku, więc dziatwa spała, kiedy ogień ogarnął przysiółek.
Jekaterina na swoje nieszczęście ocalała z pożaru. Kilka dni później poszła w tajgę i nigdy nie wróciła. Nikt jej nie żałował ani też nie złorzeczył, że zabiła dzieci. Może nawet zazdrościli tego szaleństwa, bo znalazła jednak jakieś rozwiązanie.
Maria była prostą kobietą, ale z domu wyniosła staranne wykształcenie religijne. Dobrze zdawała sobie sprawę, że w jej sytuacji najgorszym rozwiązaniem byłoby szukanie własnego rozwiązania. Zdała się więc we wszystkim na Boga.
Pożegnawszy męża, dokładnie w drodze powrotnej ze stacji, przeżyła jednak małą chwilę pokusy: by trochę odpuścić sobie i pofolgować… Chciało jej się śmiać, tak histerycznie, jak tylko może osoba, która miała niegdyś wszystko, a teraz nie wiadomo, czy w ogóle ujdzie z życiem. Miałaby ochotę, lecz gdy wyobraziła sobie, że mógłby to być śmiech bez końca, że powinien być bez końca… wtedy przeraziła się naprawdę. Poczuła bowiem, że to sam Szatan by się śmiał.
Idąc tedy do domu, wracała do rzeczywistości. A tam czekały głodne dzieci, które nie tylko zapomniały, czym jest śmiech, ale, co gorsza, nie chciały już jeść placków utartych z kory brzozowej. A prócz placków z kory nie miała już nic.
Każdy dzień i każda chwila potwierdzały tylko tę prawdę, że albo pozbędzie się wszelkich wzruszeń, czegokolwiek by one dotyczyły, albo zginie; nawet jeżeli nie były to wzruszenia, tylko wyobrażenia, i skądkolwiek by one pochodziły. Każda prawda na Syberii jest jałowa i należało ten fakt uznać bez zastrzeżeń – to też wiedziała.
Starsze dzieci chudły, najmłodszy zaś, Janek, opuchł już z głodu, więc jego śmierć mogła nastąpić lada moment. „W jeden moment – pomyślała wtedy – Bóg stworzył świat”. Więc to było na tyle dużo czasu zarazem (chwila przed śmiercią Janka), by włożyć kożuch na grzbiet i wyjść po nocy. Nic nie wiadomo na ten temat, czy Maria tłumaczyła dzieciom gdzie się udaje i po co. Najprawdopodobniej nic nie powiedziała – nie musiała – nigdy dotąd bowiem ich nie zawiodła.
Była noc. Od osady, w której mieszkało kilka rosyjskich rodzin, dzieliło ją kilkanaście kilometrów, które musiała przebyć, przedzierając się przez każdy metr śniegu. Nie powinna nawet wyobrażać sobie, że dojdzie do celu. Ale ona właśnie wyzbyła się już wyobraźni. Dlatego szła. I nie zastanawiała się nad tym, co robi. Gdyby bowiem to uczyniła, każda z najmniejszych myśli kazałaby jej pozostać w domu, przy dzieciach. Wtedy jednak wszyscy dokonaliby żywota. Wszyscy.
Wciągając na siebie kożuch, by udać się w drogę, nie mając żadnej pewności, że wróci, musiała pozbyć się i tej części matczynej miłości, która suce każe przytulić skomlące szczenię. Pozostać w cierpieniu. Musiała przeciwstawić się instynktowi.
Więc kto szedł…?
Być może nie dreptała sama, lecz towarzyszył jej duch Jegora.
Kiedyś był wolnym zesłańcem. Żył o dwa zagajniki brzóz od domu Marii. Przedzielały je wielkie mokradła, czyli mieszkał dość daleko. Słyszał jednak o kłopotach Marii po zniknięciu męża. Zaczął przychodzić. Najpierw rzadko, potem częściej, zawsze jednak wtedy, gdy Maria nie miała co włożyć do gara. Za każdym razem przynosił kilka ziemniaków. Tłumaczył się wtedy jak dziecko, że to jest dokładnie połowa z tego, co sam ma. Chyba czuł się winny, że okazał się mało przezornym ateistą. Skazali go właśnie za ateizm, tyle że ideowy.
Któregoś dnia sam zmarł z głodu i nie pojawił się więcej.
Może zatem szedł przy niej tą drogą i szeptał w ucho, że wybrała właściwie: „Bo Ruskie z natury swojej są dobrymi ludźmi… Zrozumieją!”. Albo co innego gadał, co dodawało sił i wiary.
Jakkolwiek było, tuż nad ranem, Maria dotarła do ruskiej osady i zabębniła głośno w drzwi pierwszej chałupy z brzegu. Dość długo trwało to jej walenie, zanim podwoje otwarły się. W izbie było duszno i ciepło. Na piecu siedziały dzieci opatulone w skóry, na podłodze pod ławą leżała kobieta, pewnie ich matka, a zatem i żona chłopa, który jej otworzył. Po chwili przesunął się do przodu, aż ujrzała jego twarz. Pomyślała wtedy, że Jegor miał rację: Ruski wyglądał na dobrego człowieka.
Dostrzegła w nim jednak to samo, co widziała w oczach swoich dzieci kilka godzin wcześniej: głód! „Więc nigdzie nie dotarłam – pomyślała – tylko zatoczyłam koło”.
Jeszcze nie chciała wierzyć swemu odkryciu. Było one zbyt ponure i beznadziejne. Wtedy jednak uświadomiła sobie, że w zaduchu panującym w izbie nie ma zapachu kiszonej kapusty. „Jeżeli nie mają kiszonki – pomyślała – nie mają nic”. Spojrzała kątem oka w głąb izby. Na twarzach dzieci malował się ten sam obraz, który głód kreśli zawsze, gdy się pojawi: beznadziejne i chciwe oczekiwanie, że to ona coś przyniosła. Spojrzała na kobietę. Nie zobaczyła w niej nic, poza odrobiną współczucia.
Nikt nie odezwał się słowem. Nie słychać było nawet westchnienia. „Więc to tak – pomyślała – więc to tak…”. Przeszła kilka kroków i siadła na zydlu przy ławie.
– No, no! – westchnęła głośno. Po czym wypłynęło z niej:
– Troje moich dzieci już pochowałam – mówiła mechanicznie i do siebie – trzy córeczki. Teraz opuchł Janek. Jutra pewnie nie dożyje. Szkoda go, bo się już wcześniej nacierpiał. Miał zapalenie opon mózgowych. Ale widać, Bóg chce go do siebie… Co ja mam teraz zrobić…? Co…? Słuchać Go? Powiesić się? Zostać szmatą? Wszystko mogę! Jestem silna! Bardzo silna! Mój chłop uciekł. Ja zostałam. I wytrzymam! Ale teraz powiedzcie mi, czego chcecie za kilo kartofli? Wszystko oddam! Wszystko!
– Nic nie masz – rzucił chłop spokojnym tonem.
– I co z tego!
– U nas też bieda.
– Może jednak…
– Swoim dzieciom nie odejmę…
– One jednak żyją.
– Harda jesteś.
– Mnie uczył…
– Kto?
– …mąż!
– …?
– Zostawił nas… Mówiłam!
– Dzieci zostawić?
– Jednak mógł!
– Pogłupieli ci ludzie…
– Nie wszyscy.
– Widzę… poczekaj chwilę – spojrzał na swoich. – Trza zaszlachtować Jurę, dobra… Jeden z was pomoże!
Dzieci patrzyły na ojca ogłupiałym wzrokiem, że nie wiadomo było, czy żałują Jury, czy nie rozumieją, co on w ogóle do nich mówi. Ojciec nie zawracał sobie jednak tym głowy.
– Zagotuj, stara, czaju – zwrócił się do żony – niech się baba ogrzeje przed drogą.
Wyszli z synem przed obejście. Maria rozpoznawała po chrzęście butów w śniegu, że obchodzą dom dookoła. Potem usłyszała radosne szczebiotanie psa, po którym nastąpiło głuche uderzenie i rozpaczliwe skomlenie zwierzęcia. Aż zaległa cisza.
Zdążyła dopić herbatę, gdy chłop z synem weszli do izby.
– Leży przed drzwiami – rzekł chłodno. – Idź i weź sobie. Chłopak dorzucił swoje sanki, będzie ci lżej… Tylko odwieź je na wiosnę.
Maria podniosła się z zydla, zapięła guziki kożucha i spojrzała na kobietę.
– I co ja mam teraz powiedzieć? – szepnęła.
– A co?
– Nic, tylko…
Już w drzwiach odwróciła się i zapytała chłopa: – Powiedz choć jak cię zwą?
– Jegor.
– To jak ten…
– Znaliśmy go…
– Naprawdę?
– Przynosił ci kartofle…
– Bóg z wami – Maria uczyniła mechanicznie znak krzyża.
– Ja w Boga nie wierzę.
Dzieci Marii przeżyły, dzięki Bogu, to znaczy, dzięki Jegorowemu psu. Wiosną, kiedy śniegi puściły, Maria postanowiła oddać sanie. Było już ciepło, ale na drodze zalegała jeszcze bryja. Wsadziła więc na saneczki małego Janka, by poznał ludzi i podziękował swym wybawcom. Wyruszyli skoro świt. Na miejsce dotarli w południe. Chałupa Jegora wiała pustką. Od sąsiadów dowiedziała się, że tej zimy cała rodzina zmarła z głodu. Nie miała odwagi zapytać, kiedy…
Maria zmarła dwadzieścia osiem lat później. Była moją babką.