Ani wspólna gospodarka rynkowa, ani związek suwerennych państw. Ojcowie-założyciele przewracają się w grobach, lewactwo triumfuje.
Unijna gospodarka nie pokonała amerykańskiej. Nie mogło być inaczej, skoro została przeregulowana, poddana rygorom klimatyzmu i nastawiona na osiąganie neokolonialnych zysków przez „stare” państwa członkowskie. Niemiecko-francuska dominacja opóźnia rozwój „nowych” członków unijnego przedsięwzięcia. Mimo to, entuzjastów euro-soc-chozu nie brakuje.
Właśnie minęło 20 lat polskich wpłat do kasy brukselskiej, ale nie zbilansowano zysków i strat. Co więcej, premier Donald Tusk deklaruje, że „Polacy zyskają na pakiecie migracyjnym”. Kolejne wybory do Parlamentu Europejskiego też nie wywołały powszechnej refleksji. A przecież około połowa z 53 euro-deputowanych nie reprezentuje polskich interesów, bo są już „europejczykami”. I dobrzy, gdyby nie inicjowali uchwalania antypolskich rezolucji. Tymczasem handlarze ludźmi, dostarczyciele nielegalnych migrantów organizacjom pozarządowym, uczcili wybory do brukselskiego sejmu zwiększonymi dostawami. Realizacja Europy multi-kulti konsekwentnie postępuje, a unijna polityka migracyjna jest realizowana w interesie bezkarnych dostarczycieli nowych „europejczyków”.
Z drugiej strony widzimy zerową sprawczość euro-deputowanych spoza układu niemiecko-francuskiego. Porównywalna do możliwości mieszkańców stolicy wpływania na oblicze miasta. Otóż mogą zgłaszać pomysły do tzw. budżetu obywatelskiego. Jednak żadna rozsądna propozycja (szerokie ulice, bez słupów uniemożliwiających parkowanie samochodów, rozbudowa linii tramwajowych) nie przejdzie, bo urzędnicy wiedzą lepiej, czego potrzeba miastu (dyskryminacja kierowców, ścieżki rowerowe, krzaki i rabaty kwiatowe, kładki dla pieszych zamiast mostów).
Wobec ekonomicznej klęski brukselskiej organizacji międzynarodowej, brukselokratom pozostaje zielona, tęczowa i migracyjna rewolucja. Jak wiadomo – rewolucja to zorganizowane barbarzyństwo. I właśnie taka – neomarksistowska genderowo-elgiebetycka rozwija się. Trzaskowski walczy z krzyżem, Nowacka – z lekcjami religii. Przedtem musiał nastąpić kryzys zdrowego rozsądku. Trzeba było przeprowadzić operację na języku, podmienić pojęcia, wprowadzić obrzydliwe feminatywy i genderyzmy. „Polacy przez stulecia walczyli o państwo, w którym każdy może cieszyć się pełną wolnością słowa i myśli” – pisze Mateusz Morawiecki na portalu X. No właśnie, do czasu unijnej akcesji. I właśnie mija 27 lat od VI pielgrzymki Jan Pawła II do ojczyzny w 1997 roku, gdy mówił – nie będzie jedności Europy, dopóki nie będzie ona wspólnotą ducha.
Premier Donald Tusk skrzyknął niezbyt liczną grupę swoich zwolenników 4 czerwca. Data nie bez znaczenia – plebiscyt po-okrągłostołowy, zwany wyborami do kontraktowego sejmu. Wspomnienia właściwe dla PO-stkomuny. O jego roli w obalaniu rządu Jana Olszewskiego (też 4 czerwca ale 1992) ani słowa. Nie tylko nie miałby czym się chwalić, ale też filozofia jego władzy zupełnie inna. Niemniej skoro spotkanie z elektoratem miało miejsce tuż przed eurowyborami, można było spodziewać się jakichś refleksji brukselskich. Co z zielonym ładem, z praworządnością. Czy szefowa von der Leyen może liczyć na reelekcję po aferze szczepionkowej. Nic z tych rzeczy. Tylko inwektywy pod adresem przeciwników politycznych i bluzgi nienawiści. Jakoż 7 czerwca podczas Marszu Milczenia po śmierci żołnierza, policja udaremniła próbę zamachu nożownika na Roberta Bąkiewicza.
Imperium brukselskie
Gdy coraz bardziej uwidoczniają się patologie unijnego przedsięwzięcia, gdy realizacja przez brukselokratów utopijnej wizji soc-chozu brukselskiego nie wytrzymuje próby czasu i racjonalności ekonomicznej, proponuje się – zamiast gruntownych reform – jeszcze więcej tego samego (centralizacja, biurokratyzacja, ideologizacja, dyskryminacja, bezprawie silniejszych, demoralizacja). Dochodzi do tego, że można zmieniać rządy w krajach członkowskich, terroryzując je jakimiś mitycznymi kamieniami milowymi. Jak na razie nie badano, jak to się ma do demokracji, a przede wszystkim – co na to tubylcy w krajach członkowskich.
Nasze państwo finansuje kredyt na unijną pomoc, ale pieniądze nie wpływają. Przybywają natomiast tzw. kamienie milowe, podatki, zielona ideologia, i to bez uprzedniej konsultacji z polskimi władzami. Komisja Europejska łamie traktaty, i zamierza czynić to nadal. Choć system prawny jest wyłączną kompetencją państw członkowskich, brukselokraci nie przejmują się tymi regulacjami.
Tak samo jak Komisja Europejska – oderwana od realiów społeczno-ekonomicznych – nie chce przyjąć do wiadomości, że zielony ład to klęska brukselskiej gospodarki. Z ochotą przyjmuje natomiast tłumaczenie o kryzysie uchodźczym, choć to przecież manipulacja, wynikająca z aktywności handlarzy ludźmi oraz ideologii inżynierii społecznej (tworzenie nowego obywatela europejskiego). Tak więc, legendarna Europa ojczyzn to już bezpowrotna przeszłość, jak udowadnia brukselskie lewactwo.
Polskojęzyczne media od lat przekonują, że to UE gwarantuje nam bezpieczeństwo i dobrobyt. Ten ostatni mocno wątpliwy, wziąwszy pod uwagę zielone szaleństwo. Jeżeli idzie o bezpieczeństwo, to przecież nie sprzyja mu relokacja nielegalnych migrantów. Właśnie niemieckie służby wepchnęły do naszego kraju 3,5 tys. nielegalnych migrantów, przybyłych do Niemiec z innych państw (Austria, Holandia), a nie z Polski. Jednak nasz resort spraw wewnętrznych nie reaguje, a wojewodowie szukają noclegownie dla podrzuconych ludzi. A to dopiero początek, bo pakt migracyjny jeszcze nie obowiązuje. Niewątpliwie polscy obywatele byliby spokojniejsi, gdyby brukselokraci informowali o akcjach zapobiegających migracji (ile NGO-sów przebadano, ilu handlarzy złapano, ile kont przemytników zajęto).
Starym torem
Chociaż napływ ukraińskich produktów rolnych na rynek polski i unijny nie ustaje, to problem pozostaje daleki od rozwiązania. Co więcej, likwiduje się terminale zbożowe w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, co przecież szkodzi także eksportowi polskich produktów. Na protesty rolników – PO-rząd nasyła policjantów i przebierańców – z kostką brukową, pałami i gazem. Szef resortu spraw wewnętrznych awansuje na euro-deputowanego. Nie inaczej z innymi sektorami gospodarki. Gdy przemilcza się, że OZE są dotowane, a energetyka węglowa wysoko opodatkowana (brukselska eko-inflacja), to można dowolnie manipulować społeczeństwem, przekonując je o konieczności „ratowania planety”.
I ledwie minęło parę miesięcy PO-rządów (nazwanych administracją 13 grudnia), a już pojawiła się dziura budżetowa, zadłużenie szpitali, jak również oszczędzanie na świadczeniach emerytalnych (redukcja 14-tki). W tej sytuacji należy ubolewać, że nie połączono euro-wyborów z referendum w sprawie odwołania rządu i przedterminowych wyborów. Już widać, że po administracji 13 grudnia nie ma się czego spodziewać.
Przygotowane przez rząd Zjednoczonej Prawicy inwestycje strategiczne (CPK, elektrownie atomowe, świnoujski port kontenerowy, żegluga na Odrze) stanęły pod znakiem zapytania, tak jakby naszemu krajowi nie był potrzebny rozwój gospodarczy. Widać, że administracja 13 grudnia kontynuuje poprzednie PO-rządy, które gwarantowały permanentny niedorozwój gospodarczy (bezrobocie, rosnący deficyt budżetowy, zadłużanie państwa). Tak jakby przeznaczeniem naszego kraju był rodzaj skansenu przyrodniczego, neokolonialny rynek zbytu i dostarczanie taniej siły roboczej do rozwiniętych gospodarek brukselskich. Jak również pozostawanie w peryferyjnym kompleksie wobec „brukselskich salonów”, czego przykładem choćby przedwyborcza debata w neo-TVP, gdy jej pracownice żądały od dyskutantów zwracania się do telewidzów po angielsku, bo to unijny język urzędowy (sic!).
Rolnictwo konstytucyjne
Tak się jakoś składa, że ekologiści, tak skutecznie broniący lasów (by zjadły je korniki), nie piętnują rolnictwa przemysłowego, które nie dość, że zagraża konsumentom (chemikalia), to jeszcze wypiera drobne gospodarstwa, dostarczające zdrową żywność. W rozwiniętych krajach unijnych zaledwie 3% posiadaczy ziemskich przejęło ponad połowę obszarów rolnych. W naszym kraju występuje podobna tendencja. Już lobbyści zadbali o to, by rodzinne gospodarstwo rolne obejmowało do 300 ha użytków rolnych. Tymczasem gospodarstw 50 ha jest tylko 1,6%. Zdecydowana większość to gospodarstwa do 15 ha. Tak więc, jeżeli gospodarstwa rodzinne podlegają konstytucyjnej ochronie, to także te duże mogą cieszyć się tym przywilejem, a przecież z łatwością „wykonkurowują” drobnych rolników.
Gdy zagraniczne sieci handlowe opanowały dystrybucję żywności w naszym kraju, klienci i producenci stali się zakładnikami ich chciwości. Nie dość, że stosują agresywną optymalizację podatkową, to jeszcze dyktują ceny rolnikom i płacą dopiero po sprzedaniu towaru. Nie inaczej w przetwórstwie rolno-spożywczym, które przejął zagraniczny kapitał. To patologia zgotowana przez transformacyjnych neoliberałów-aferałów. I chociaż nie ma powodów, by sankcjonować te szkodliwe praktyki, to sytuacja nie zmienia się. Krajowy holding spożywczy wciąż w powijakach.
Rewolucja kulturowa
Z konsekwencją godną lepszej sprawy postępuje genderowo-elgiebetycka sekularyzacja i laicyzacja krajów unijnych. Brukselscy inżynierowie dusz ludzkich, konstruujący „europejczyków” nie przewidzieli, że społeczeństwo „wyzwolone” od religii, to korzystne okoliczności do promocji islamu. W sposób oczywisty przyspiesza ją przymusowa relokacja nielegalnych migrantów. Właśnie planuje się wzniesienie w stolicy okazałego muzułmańskiego ośrodka religijno-kulturowego.
Ambicje tzw. grupy Spinellego zdecydowanie odbiegają od idei brukselskich ojców-założycieli. Unia ma być przekształcona w superpaństwo, które pochłonie suwerenne państwa narodowe, zaś neomarksizm kulturowy zniszczy tradycyjną rodzinę, tożsamość kulturową i etniczną obywateli unijnych. Już zadba o to większość Parlamentu Europejskiego, podająca się za centro-prawicę, wzmocniona ostatnio euro-wyborami. Państwa, pozbawione prawa weta, nie będą mogły przeciwstawić się degradacji ekonomiczno-cywilizacyjnej. Droga do unijnego superpaństwa została otwarta.