Z ostatniej mojej wizyty w Japonii (zresztą już piątej), gdzie przebywałem jako członek oficjalnej delegacji Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego, zapamiętałem szczególnie spotkanie z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych „Kraju Kwitnącej Wiśni”. Przewodniczącym naszej delegacji był Niemiec, ale szef MSZ „Nipponu” nie zwrócił się najpierw do niego, tylko do mnie. Szeroko się uśmiechając, zaczął wspominać czasy swoich studiów w SGPiS, czyli obecnej warszawskiej Szkole Głównej Handlowej. Odbył kilkuminutową sentymentalną podróż w czasie – ku widocznemu i rosnącemu niezadowoleniu niemieckiego przewodniczącego delegacji europarlamentu…
Trzykrotnie będąc w Korei, szereg razy słyszałem pochwały wobec naszego kraju za udział w specjalnej ONZ-owskiej Komisji Demarkacyjnej, która mając mandat Narodów Zjednoczonych, pracowała w praktyce nad utrzymaniem względnego pokoju (spokoju) na jednej z najbardziej zapalnych i pilnie strzeżonych granic na świecie – granicy rozdzielającej dwa koreańskie państwa.
Parokrotnie odwiedzałem też Tajwan (oficjalna nazwa… Republika Chin!).
W ostatnim czasie byłem także na Filipinach, w tym specyficznym kraju Azji, który jest na wskroś katolicki, w którym – co ważne dla naszych rozważań – Stany Zjednoczone Ameryki ze względów historycznych kojarzą się dobrze.
Czemu odbywam nagle ową podróż „do przeszłości” śladami swoich służbowych (głównie) wyjazdów i to akurat do Azji, a zwłaszcza jej części – bo przecież nie wspominam tu choćby o Indiach, gdzie byłem przeszło dziesięć razy, czy Chinach, gdzie gościłem trzykrotnie? Odpowiedź jest prosta. Kraje, które wymieniłem na wstępie, tworzą, w koncepcji Waszyngtonu, nieformalną strukturę „azjatyckiego NATO”. Łączą ich dwie rzeczy: obawa przed dominacją Chin i względny proamerykanizm. Są też sprawy, które mocno ich dzielą, jak chociażby Japonię i Koreę: chodzi o historię i pamięć dość bezwzględnej okupacji mniej licznego kraju przez ten większy. Fakt, że kraj cesarzy i samurajów nie patyczkuje się z jeńcami, opisał Pierre Boulle w „Moście na rzece Kwai”. Chodziło tam o jeńców brytyjskich, a powieść Boulle’a doczekała się potem słynnej ekranizacji.
Piszę o tym „azjatyckim” NATO, bo mam przeczucie, że może nie w najbliższych miesiącach, ale na pewno w najbliższych latach polityka Stanów Zjednoczonych Ameryki, obojętnie kto będzie nią rządził (sic!), będzie coraz bardziej koncentrować się właśnie na Azji. Niestety, kosztem Europy, w tym Europy Wschodniej.